niedziela, 18 grudnia 2011

Rewolucyjne świętowanie

Jeśli miałbym powiedzieć coś stuprocentowo pewnego o Rumunach po niespełna trzech miesiącach pobytu w Timisoarze powiedziałbym, że mają totalnego hopla na punkcie dwóch rzeczy: urodzin i świąt.
Historia, zaczyna się prawdopodobnie tak:
Staje się, że w środku przedświątecznej zakupowej gorączki, odliczania ile to jeszcze nocy zostało do Wigilii Bożego Narodzenia (którą, mimo iż kraj prawosławny obchodzi się normalnie, 24 grudnia według gregoriańskiego kalendarza) trafiam na rumuńskie urodziny. Urodziny składają się z before'u  i imprezy zasadniczej. After'u chyba nie ma - wszyscy rozchodzą się do domów koło piątej rano.
Kumulacja przedświątecznego radowania się i celebrowania kolejnego przeżytego przez solenizantkę roku odbywa się w klubie nazwantym dość przewrotnie: D'arc. Przewrotnie, bo jak łatwo się domyślić, dyskoteka ma niewiele wspólnego z francuską świętą dziewicą (bardziej prawdopodobne, że nawiązane tam znajomości doprowadziły do bliżej nieokreślonej liczby defloracji) D'arc nazywa się, jak się nazywa, bo w środku ciemno choć oko wykol i właściciel zabawił się całkiem intelignetną, dwujęzyczną grą słów. Ciemno i głośno: muzyka dudni tak, że następnego dnia po przebudzeniu dzwoni w uszach jak Zygmunt na śmierć papieża.
Ziemia ma powierzchnię 510 milionów kilometrów kwadratowych. Lądy stanowią niecałe trzydzieści procent tej liczby, czyli jakieś 150 milionów. Ludzi jest na świecie ponad sześć miliardów. Diabli wiedzą czemu, znaczący odsetek z tej liczby postanowił stłoczyć się na 300 metrach kwadratowych D'arc. Nabite, że krew byłaby na szybach, gdyby klub miał choć jedno okno.
Co gorsza: Rumuni w trakcie imprezy koniecznie chcą pogadać i uparcie przekrzykują 120 dB nowszych i starszych hiciorów - najczęściej drą się prosto w ucho, co skutkuje nieznośnym swędzeniem błony bębenkowej, a młoteczek i kowadełko, ewoluują ze zdrobniałych form w pełnowymiarowe wyposażenie warsztatu kowalskiego.
Imprezy w Rumunii mają jeszcze jeden mankament: pozostawiają koszmarnego w skutkach kaca. Powodów jest kilka, wymienię trzy: alkohol w porównaniu z Polską, czy Europą Zachodnią - tani. Piwo kosztuje około pięciu lei, shoty różnych alkoholi mniej więcej tyle samo, drinki zaś około dychy. Żeby było jeszcze ciekawiej, średnio raz na godzinę przez klub przewijają się hostessy na obacasach dłuższych niż spódniczki, które noszą i częstują rozmaitymi alkoholami: a to tequilą, a to jeagermaistrem, a to jakimś różowym czymś w małych kieliszkach z ocukrzoną krawędzią (stylizowane na świętego Mikołaja chyba) ponadto, jak się człowiek spodoba barmanowi dostaje co chwilę kieliszek darmowego trunku. W klubach się pali, a wentylacji praktycznie (i teoretycznie) brak, nadymione, że gdyby nie fakt, iż ciemno widoczność spadłaby do mniej niż metra. Mikstura promocyjnych alkoholi, braku tlenu i hałasu powoduje, że syndrom dnia kolejnego jest dramatem w wielu aktach i wielu odsłonach: łepetyna trzeszczy w szwach, żołądek tańczy kankana, a ziemia wiruje ze zmienną prędkością. Serwowanie sobie takiej rozrywki częściej niż raz w miesiącu jest po prostu samobójstwem na raty.
Dziewuch dużo. Ładnych, zgrabnych i zadbanych. I co dla Polaka przyzwyczajonego do tradycyjnego (i zwykle mizernego w skutkach) "polowania na księżniczkę" w dyskotece - bardzo otwartych na nowe znajomości. Nawet za bardzo, co bywa trochę uciążliwe. Czasem dość jest uśmiechnąć się do swoich myśli mając w polu widzenia, którąś z Rumunek, a ta chwilę później już wywrzaskuje coś prosto w zmaltretowane głośną muzyką ucho. Żaden ze mnie macho, ani amant, a już na pewno nie rasowy i nałogowy podrywacz, a pierwszy raz w życiu zdarza mi się powiedzieć kobiecie, że nie życzę sobie jej towarzystwa, nie chcę z nią tańczyć i proszę, żeby mnie nie dotykała, bo czuję się głupio. W odpowiedzi słyszę: "przecież nie jesteś robocopem". I to trzy razy w ciągu jednej nocy.
Ludzie ubrani rozmaicie, co jest zresztą sympatyczną odmianą po powciskanych w koszule typu slim fit karkach z polskich klubów. Na wejściu nie stoi żaden upokoarzający selekcjoner, ochrona - jeśli jest to niewidoczna. Panów w czarnych marynarkach i podkoszulkach, ze słuchawką z zestawu głośnomówiącego w uchu, pozujących na agentów Secret Service - brak. Wchodzi kto chce, nawet Cyganie, choć uczciwie należy zaznaczyć, że po wypiciu określonej ilości alkoholu, gdy porzucają cywilizowaną otoczkę i zaczynają uprzykrzać innym imprezowiczom życie są dość szybko, brutalnie i skutecznie ekspediowani na zewnątrz. W strojach widoczny świąteczny rumuński odpał: mnóstwo ludzi ma na głowach czapki Sfantul Nicolae, czy też Mos craciun, niektóre z dziewcząt czerwone kiecki z białym futerkiem.
Budzę się następnego dnia koło południa. Wegetuję do godziny szesnastej, próbując pozbierać do kupy zdezintegrowany organizm. Wrzucam do plecaka aparat, pod pachę biorę statyw i idę na miasto - odetchnąć świeżym powietrzem i przy okazji zrobić kilka zdjęć ozdobionego świątecznie miasta. Okazuje się, po raz kolejny, że nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Gdyby nie impreza, gdyby nie kac, pewnie wylegiwałbym się w domu, czytał, albo oglądał jakiś serial. A tu się okazuję, że czeka na mnie mała, ale dająca do myślenia przygoda.
Na ulicy Alba Iulia, gdy rozstawiam sprzęt natrafiam na idący z Piata Victoriei (na który wszyscy tu mówią Operei) marsz. Są pochodnie, są rumuńskie flagi, pieśni (można posłuchać tutaj demonstracja śpiewa tylko refren) i skandowanie libertate, libertate. Uczestników niewielu - jakieś 300 osób. Trochę się boję, ale ryzykuję i robię kilka zdjęć. Statyw którego używam wygląda dość poważnie, więc tak demonstranci, jak i policja biorą mnie pewnie za dziennikarza. Na wprost Opery demonstracja zostawia po sobie krzyż ułożony ze zniczy. Liczę je. Sto czterdzieści.
Sprawdzam datę. 17 grudnia dwadzieścia dwa lata temu, w Timisoarze, zaczęła się rewolucja, która doprowadziła do upadku Nicolae Ceaucescu, jego ekspresowego procesu (można obejrzeć tutaj ) i egzekucji. Rewolucja, która zmiotła dyktatora do śmietnika historii i dała Rumunom tak zwany kapitalizm, zaczęła się dość niewinnie. Komunistyczne władze, w grudniu 1989 postanowiły pozbyć się niewygodnego, młodego wówczas, ewangelickiego pastora Laszlo Tokesza. Szczęśliwie dla niego nie postąpiły jak nasza esbecja z Popiełuszką, ale sama groźba wysiedlenia duchownego podziałała na rumuńskie społeczeństwo zmęcznone dekadą drakońskiego programu oszczędności, jak wstrząs na butelkę z nitrogliceryną. Ludzie wyszli na ulice i walka o pastora przerodziła się w demonstrację antysystemową i po obfitującym w krwawe wydarzenia tygodniu (ponad tysiąc ofiar śmiertelonych i ponad trzy tysiące rannych - dane niepewne) Rumunia weszła w dekadę okresu pośredniego - za sprawą Iona Iliescu , który wybrał się na prezydenta i wszystkie zbrodnie swojego poprzednika zamiótł pod dywan tak skutecznie, że proces lustracyjny i poszukiwanie odpowiedzialnych za masakry dokonywane w trakcie rewolucji ruszyły dopiero piętnaście lat później - ze skutkiem, którego łatwo się domyślić. Rumuńskiej rewolucji zawdzięczam jedno z  najwcześniejszych powiązanych politycznie wspomnień. Niebiesko, żółto, czerwone sztandary, z wyciętym środkiem, są jedną z pierwszych rzeczy jakie pamiętam z telewizji, gdy jako siedmiolatek oglądałem z rodzicami Wiadomości.
Mam w planach napisanie obszernego reportażu o tych zdarzeniach, potrzebuję do tego trzech rzeczy: znajomości rumuńskiego, kontaktów i czasu.
Tymczasem, jako że wyjeżdżam wkrótce na tydzień do Polski, życzę wszystkim, którzy tu zaglądają: Crăciun fericit - Wesołych Świąt - Sarbatori Fericite!

niedziela, 11 grudnia 2011

Co w Rumunii piszczy cz. 2

Pół tygodnia spędzam poza Rumunią. Przez kolejne pół obowiązki nie pozwalają mi opuścić biura o żadnej sensownej godzinie, tak bym mógł zrobić przynajmniej kilka przyzwoitych fotografii do zilustrowania tego, o czym chciałbym napisać.
Na domiar złego Timisoarę od połowy listopada do początku grudnia spowiła paskudna, marznąca mgła absolutnie zniechęcająca do opuszczenia "apartamentu" na dziewiątym piętrze.
Apartament umieszczam w cudzysłowie, bo cóż to za apartament o powierzchni 34 metrów kwadratowych, składający się z tzw. livingu połączonego z kuchnią, łazienki i sypialni, z widokiem na Iulius Mall i dobiegającymi odgłosami ulicy, pociągu i karetek, a od czasu do czasu alarmu wibracyjnego (bądź innego wibrującego urządzenia) położonego na podłodze u sąsiada piętro wyżej.
Niech czytelnik wybaczy, że idę na łatwiznę i podaję tylko kilka wieści z Rumunii za wspominanym już Nine o'clock.

Doradca BNR ogłasza koniec kryzysu

Pan Adrian Vasiliescu doradca Zarządu  Banku Narodowego Rumunii, ogłosił 8 grudnia, że: "cokolwiek się nie stanie w ostatnim kwartale tego roku - Rumunia skończy 2011 z dodatnim wzrostem gospodarczym". Vasiliescu zapowiedział też, że banki powinny zacząć dawać coraz więcej kredytów przedsiębiorcom, aby ci mogli spełniać żądania płacowe pracowników. Czyli jazda po kolejce górskiej cyklu koninkturalnego napędzanego inflacją i ekspansją kredytową, a prowadząca do periodycznych nieprzyjemnych tąpnięć ma się w Rumunii tak samo dobrze jak i na całym świecie. Nawet jeśli Vasiliescu ma rację na ten moment - za trzy lata przyjdzie kolejny "kryzys stulecia".

Minister Finansów tnie wydatki i naraża się na oskarżenia o łamanie Konstytucji

Opozycja protestuje przeciw obniżeniu bez zgody Parlamentu ilości pieniędzy w budżecie na 2012 rok przeznaczonych na działalność obu izb. Zaplanowane wydatki wynosiły: 107 mln lei dla Senatu i 216 mln lei dla Izby Niższej rumuńskiego parlamentu. W projekcie budżetu pojawiło się, odpowiednio: 85 i 198 mln lei. Sprawa wymknęła się nieco spod kontroli, bo w pewnej chwili część deputowanych zagroziła opuszczeniem sali obrad, co spowodowałoby brak kworum niezbędnego do uchwalenia budżetu. Na sali obrad doszło też do pyskówki w trakcie której przewodniczący Komisji Finansów określony został mianem "politycznej dziwki".

Związkowiec w pace

Marius Petcu - były lider  CNSLR Fratia (Confederația Națională a Sindicatelor Libere din România-Frăția - liczącego 800 tys. członków związku zawodowego) został skazany na 7 lat pozbawienia wolności za przyjęcie w sumie około 1,4 mln lei łapówek. Od wyroku będzie się odwoływał do Sądu Najwyższego.
Jak na działacza związkowego przystało Petcu cenił sobie wystawne życie - na kontach zgromadził prawie 60 tys euro i ponad 400 tys lei, jest także właścicielem biżuterii i ikon o wartości 20 tys euro.

Były wice przewodniczący Partii Liberalnej z zarzutami nadużycia stanowiska

Relu Fenechiu, został oskarżony o nadużycie stanowiska w 2006 roku, kiedy firma w której miał udziały sprzedała spółce z udziałem Skarbu Państwa transformatory za kwotę 100 miliardów lei (starych - na nowe 10 mln). Rzeczywista wartość urządzeń wynosiła 20 miliardów (2 miliony).

Pierwszy szpital rehabilitacji ponowotworowej powstanie w 2013 roku

Pierwszy szpital, zajmujący się wyłącznie nowotworami i wychodzeniu z choroby po zabiegach, a także pomocy w powrocie do normalnego funkcjonowania po chorobie  ma powstać w Dolinie Nara w 2013 roku. Prace ruszą w 2012 roku. Przewidziano w nim 42 miejsca.

niedziela, 4 grudnia 2011

Co w Rumunii piszczy cz.1

Odkrycie "Nine o'clock" czyli anglojęzycznego serwisu o Rumunii pozwala mi wreszcie - nieczytatemu i niepisatemu w tutejszej mowie, dowiedzieć się z w miarę wiarygodnego źródła co się w tym karpackim kraju wyprawia. Towarzyskie źródła informacji - ograniczające się do ludzi w moim wieku lub młodszych - są może nie tyle niewiarygodne, co niepełne. Młodzi Rumuni politykę i ekonomię mają po prostu w głębokim poważaniu i nie zawracają nią sobie głowy, a z poglądów politycznych przeważa jeden, który w Polsce charakteryzuje raczej ludzi w wieku 50+: "za komuny było biednie, ale każdy przynajmniej miał pracę i miał gdzie mieszkać".
Co więc się dzieje w Rumunii?

Rumuni uszczelniają granicę z Mołdawią.
A przynajmniej próbują - na razie podpisano tylko porozumienie na szczeblu ministerialnym. Problem, jak podaje serwis, jest poważny. Granica naruszana jest notorycznie i żeby było ciekawiej nie tylko granica lądowa. Jak się okazuje mołdawscy i ukraińscy przemytnicy naruszają rumuńską przestrzeń powietrzną szmuglując tą drogą papierosy na teren Unii Europejskiej.

Rząd negocjuje podwyżkę płac minimalnych
Z 670 RON do 700. A negocjuje z MFW, w którego kieszeni siedzi. Rumunia pożyczyła od MFW 20 miliardów zielonych, których potrzebowała... na spłatę długów. Na co te wszystkie pieniądze poszły - patrząc na stan infrastruktury i poziom życia ludności trudno powiedzieć. MFW reaguje więc jak zwykły bank i utracjusz (rumuński Rząd) musi się przed nim spowiadać z wszystkich wydatków. Przeciwko podwyżce protestują już... związki zawodowe, ale nie dlatego, że podwyżki nie chcą, ale dlatego, że uważają ją za kpinę - z ich wyliczeń wynika, że płaca minimalna, aby pokrywała najniezbędniejsze wydatki pracownika powinna wynosić 1100 RON.

Pikanterii wszystkiemu dodaje fakt, że Rumunia spłacająca już jedne długi drugimi, pod koniec lat 80 a na początku 90 - nie miała ani jednej lei długu - Ceacescu wycisnął naród jak cytryny (za co dał zresztą głowę), ale wszystkie zobowiązania spłacił. Politycy demokratyczni są jednak niesamowici - mając tak komfortową sytuację doprowadzić do zadłużenia na poziomie 38% PKB...

Święto Narodowe - Dzień Zjednoczenia
1. grudnia na pamiątkę zjednoczenia Królestwa Rumunii, Transylwanii, Besarabii i Bukowiny. Rzecz miała miejsce w Alba Iulia w 1918 roku.

Rumuni goszczą Jankesów

Zgodnie z zapowiedzią Sekretarza Stanu Bogdana Aurescu w 2015 ukończona zostanie baza w Develesu, którą mają przejąć amerykańscy żołnierze i docelowo  wyekwipować w elementy amerykańskiej tarczy antyrakietowej.

Votum nieufności dla Ministra Spraw Wewnętrznych

We wtorek, w Senacie, głosowanie przeciwko ministrowi Igesowi. Odbywa się pod hasłem: "Bezpieczny Iges niebezpieczeństwem dla obywateli".

Rumuńscy sędziowie olewają prawo
Internetowy serwis Econtext umieścił zarobki przewodniczących sądów okręgowych w Rumunii. Wahają się one między 5800, a 14000 RON miesięcznie. Jak się okazuje, część sędziów po prostu zignorowało obowiązujące przepisy i zeznań majątkowych nie upubliczniło.

Wszystkie informacje podaję za "Nine o'clock", do którego lektury zainteresowanych zapraszam:
http://www.nineoclock.ro/

piątek, 2 grudnia 2011

Dla podbudowania ego

Krótka notka, ku pokrzepieniu, wszystkich (wliczając w to moją skromną osobę), którzy narzekają na ślamazarne tempo budowy autostrad w Polsce.
Otóż jak wyczytałem dziś w "Nine o'clock" - anglojęzycznym, rumuńskim, serwisie informacyjnym Rumuni mają szansę na rekord Guinessa w kategorii "najdłużej budowana autostrada na świecie".
Czas budowy autostrady transylwańskiej może wynieść nawet... 22 lata. Według szacunków opartych o dokumenty inwestycji zakończenie prac nie nastąpi wcześniej niż w 2020 roku, ale równie dobrze może przeciągnąć się aż do 2026.
Autostrada o numerze A3, ma docelowo połączyć Bukareszt z Tirgu Mures, Cluj, Salaj i Bors na granicy węgierskiej. Planowane zakończenie inwestycji miało przypaść na 2018 rok. Opóźnienie realizacji wpłynie także na jej ostateczną cenę. Rumuńscy podatnicy dołożą do niej dodatkowo prawie 5 miliardów lei.
Na usprawiedliwienie można chyba dodać, że przebiegać będzie w większości przez górzysty, trudny teren.

niedziela, 27 listopada 2011

Drum trip

Pierwszy błąd popełniam, nim jeszcze udaję się w drogę. Dotyczy godziny, o której wsiadam za kierownicę SAABa i wyjeżdżam w liczącą 330 kilometrów podróż z Timisoary do Cluj. Jest piątek, siedemnasta osiem, listopad, ciemno. Na drogach istny Armageddon.
Odszczekuję niniejszym wszystko co napisałem kiedyś, że po Rumunii jeździ się dobrze. Mało uczęszczany odcinek między punktem granicznym w Cenad a Timisoarą absolutnie nie oddaje tego co przeżyłem (a przeżyłem i chyba jestem winien modlitwę dziękczynną) jadąc z Timisoary przez Lugoj (DN 6; DN - droga krajowa), Devę (DN 68A), Alba Iulię (DN 7), aż do Cluj (DN7). Całość zajęła mi prawie pięć godzin, powrót - w niedzielę i w dzień - godzinę mniej.
Ale od początku. Wybierając się w podróż samochodem po Rumunii należy wyposażyć się przede wszystkim w: sporo cierpliwości, stalowe nerwy i dobrą muzykę, bo to co leci w rumuńskich radiach do słuchania niestety, ale się nie nadaje. Ja biorę jeszcze aparat. Z mrożącej krew w żyłach podróży piątkowej siłą rzeczy nie mam żadnych zdjęć podczas powrotnej niedzielnej - trzaskam w trybie auto z sekwencyjnie ustawioną migawką - blisko 180, przez szybę, nie zatrzymując się ani na moment - stąd też jakość zdjęć, jest - jaka jest.
Podczas pierwszego odcinku z Timisoary do Lugoj, nudzę się. Sznur pojazdów jadących nieprzerwanie z naprzeciwka nie pozwala nawet myśleć o wyprzedzaniu. W radio dyskusje o rumuńskiej historii najnowszej, albo straszne, muzyczne suchary. Żeby nie jechać w ciszy, próbuję poustawiać gadającego z GPS Hołowczyca, by częściej dawał głos i bym nie czuł się taki samotny, ale niestety coś knocę i Hołek się gubi. A ja z nim. Mapy z 2009 roku nie do końca odpowiadają rzeczywistości. Zresztą, Rumunia przez większość wydawców map dla GPS jest pokryta tylko w kilkudziesięciu procentach. Muszę sobie radzić z czym mam, jadąc czasami na wyczucie - polegając na nowoczesnej techonologii innych map nie mam.
Rumuńskich dróg ponoć szybko przybywa. Niestety nie autostrad. Rumuński rząd nie załapał się na kasę z Brukseli i łączna długość sieci autostrad na mający powierzchnię 240 tys km2 kraj wynosi całe 360 kilometrów. Plany są ambitne i zakładają powstanie 2300 kilometrów autostrad, jak się jednak okazuje nie nastąpi to wcześniej niż w 2018 roku. Żeby było jeszcze ciekawiej: z planowanej sieci dróg ekspresowych, która ma liczyć 382 kilometry wybudowano na razie kilometrów... zero. Budują się za to obwodnice i drumuri nationale są gładkie, bez kolein i wykrotów, mają jednak pewną zasadniczą wadę: wiją się jak węże i są cholernie wąskie w razie czego uciekać  nie ma gdzie - chyba że do rowu melioracyjnego, a te są zwykle dość głębokie.
W Lugoj skręcam w lewo i wjeżdżam w góry, czego się bardziej domyślam i czuję po zatykających się od czasu do czasu uszach niż widzę - bo widzę, że droga wije się serpentynami, z których niektóre zakręcają po prawie sto osiemdziesiąt stopni, reflektory samochodów, strome zbocze z jednej i niepokojącą czarną pustkę Nie widzę natomiast barierki, która dawałaby choćby iluzję bezpieczeństwa.
Kierowcy próbują wyprzedzać. Ja, choć już mnie nosi, choć sto pięćdziesiąt koni mechanicznych, które mam pod stopą usypia z nudów nie odważam się i wlokę sześćdziesiątką za jakimś TIRem. Jest bezludnie. Miasteczek i wsi tyle co kot napłakał, gdy jakieś się już trafi, oświetlone jest nędznie, uliczki puste, za to każde z nich obowiązkowo wyposażone w stojący na poboczu patrol policji w Dacii i napis Drum Bun (coś jakby Szerokiej Drogi) na wylocie.
Z policją w Rumunii trzeba uważać, zwłaszcza jeśli się jest obcokrajowcem. Mandaty dają ponoć bardzo chętnie, a jak wynika z opowieści znajomych, jeszcze chętniej wyciągają rękę po pieniądze, za które później nie wystawiają pokwitowania. Najgorszym przestępstwem drogowym w Rumunii jest nieopłacona Rovigneta - czyli podatek drogowy. Nie jest to jakoś specjalnie drogie i kupuje się albo na stacjach benzynowych Rompetrol i Petrom, albo na poczcie, lub w specjalnych znajdujących się gdzieniegdzie punktach. Całoroczna kosztuje 120 RON, a mandat, który można zapłacić za jej brak to ponoć nawet 200 euro. Co ciekawe, za mandat zapłacony w ciągu tygodnia od popełnienia wykroczenia, dostaje się pięćdziesiąt procent zniżki.
Dwie godziny później, na skrzyżowaniu w okolicach Alba Iulia, doznaję czegoś, co jak przypuszczam było chwilowym zatrzymaniem akcji serca. Do tej pory, nie było źle. Kilku świrów, którzy wyskoczyli to zza zakrętu, to zza wzniesienia było szczęśliwie na tyle daleko, bym spokojnie nacisnął hamulec i wszyscy elegancko, na otarcie zderzaków się pomieścili. O zawał przyprawia mnie kierowca cysterny, ciągnący na dokładkę przyczepę. Gdy niemały ogonek samochodów, pomału rusza z miejsca, oślepia mnie światło odbijające się w lusterku. Jadąca tuż za mną ciężarówka, bez wyraźnego powodu włącza długie światła, uruchamia pomarańczowego koguta na dachu i trąbiąc ogłuszająco zmienia pas na lewy, nie patrząc na to, że samochody z naprzeciwka właśnie wjeżdżają na skrzyżowanie. Kilkanaście osobówek w oka mgnieniu znajduje się na poboczu, by zrobić miejsce stalowemu kolosowi, bezwstydnie wykorzystującemu fakt, że mało który kierowca ma ochotę udowadniać ciężarówce, kto tu właściwie ma pierszeństwo. Sprawca całego zamieszania, do którego się zresztą bezwstydnie przylepiam kilka kilometrów dalej i jako trzecia przyczepa wyprzedzam kiedy i on wyprzedza, pędzi nie bacząc, czy jest w terenie zabudowanym, czy nie prawie sto kilometrów na godzinę. Po którymś z takich ryzykownych wyprzedzań odpuszczam - ostatnia jadąca z naprzeciw ciężarówka jest zdecydowanie zbyt blisko jak na moje nerwy.
Na wjeździe do samego Cluj, które leży w górskiej kotlinie, droga jest szersza, ma cztery pasy, przedzielone podwójną ciągłą linią. Jadę lewym i za którymś z zakrętów, jakieś dziesięć kilometrów od celu, cudem unikam czołowego zderzenia z samochodem, dla którego jego dwa pasy to za mało. Przejeżdżone mam do tej pory jakieś 200 tys kilometrów, ale tak wystraszony jak wtedy - nigdy do tej pory na drodze nie byłem.
O Cluj napiszę przy innej okazji, tym razem ograniczę się tylko do uwagi, że miasto sprawia wrażenie bardzo przytulnego, a ze wzgórza z hotelem Belveder rozpościera się na nie niesamowity widok. Pod warunkiem, że nie ma akurat mgły, bo jak się dowiaduję - jest to zjawisko dla tego miasta bardzo typowe.
Zwróćcie uwagę na tablicę Passata
Wracam w niedzielę. Jest piękny i słoneczny dzień - ruch na drogach bardzo umiarkowany. Jedzie się spokojnie, wyprzedza bez nerwów - sielanka. Z nudów obserwuję krajobraz, który między Cluj a Alba Iulią urozmaicają pozbawione drzew pagórki, o tej porze roku bure i smutne. Droga z Cluj na południe, jest ponoć najbardziej uczęszczaną w całej Rumunii. Nie czuje się tego, choć w pewnym momencie mija mnie cały konwój polskich ciężarówek, które muszą chyba transportować jakieś dobra do Rumunii, bo tranzyt do Bułgarii i Grecji jeździ przez Serbię - korzystając z tamtejszych autostrad. Wypatrzyć polską tablicę rejestracyjną w Rumunii nie jest wbrew pozorom łatwo. Rumuni mają bardzo podobny "format" rejestracji, jak my. Dwie litery, przerwa, dwie cyfry i trzy litery. Dwie pierwsze litery symbolizują tak samo jak w Polsce region i miasto (wyjątkiem jest Bukareszt, który ma tylko jedną literę: B). Pech chce, że moje marzenia o korzystaniu z polskiej rejestracji, jako silnego argumentu przetargowego w przepychaniu się na skrzyżowaniach (wiadomo, jak nie stąd to może nie wiedzieć - notorycznie wykorzystywałem zalety posiadania śląskiej rejestracji gdy mieszkałem w Gdańsku) palą na panewce litery SJ (Jaworzno) w Rumunii występują dość powszechnie i oznaczają miasto Salaj - leżące nieco na północ od Timisoary. Ostatnie trzy litery można sobie za 90 lei kupić, gdy rejestruje się samochód. I tak, można czasami zgadnąć, że za kierownicą auta, które ma na tablicy RZV - zasiada Razvan, NKO - Nicoleta, VIP - ktoś z manią wielkości, a XXX - prawdopodobnie miłośnik filmów przyrodniczych dla dorosłych.
Uderza brak stacji benzynowych, do jakich przyzwyczailiśmy się już w Polsce. Z kawiarnią, restauracją, sklepem. Dominują raczej niewielkie obiekty, których główną funkcją, a nie dodatkową, jest sprzedaż paliw.
Pop - autostopowicz
Sporo autostopowiczy. Ponoć w Rumunii ze względu na niewielkie dochody społeczeństwa i kapryśnie funkcjonujący transport publiczny - jest to bardzo popularny środek lokomocji. Tyle, że kierowcy się płaci. Nie miałem okazji się przekonać - wszyscy ostrzegają mnie, żebym broń Boże się nie zatrzymywał, jeśli nie chcę skończyć z nożem w brzuchu. Wydaje mi się to wprawdzie mocno przesadzone - bo gdyby rzeczywiście nikt się nie zatrzymywał, przy ulicach nie stałoby tylu ludzi - ale pogadać i tak z przygodnym podróżnym nie pogadam.
Do Timisoary docieram koło 17. Cały, zdrowy i niedraśnięty. Dziwię się bardzo, gdy czytam, że liczba śmiertelnych wypadków drogowych na milion mieszkańców wyniosła w Rumunii w 2009 roku 109 osób, a w Polsce w analogicznym okresie aż 145. Może w tym drogowym szaleństwie jakie uskuteczniają Rumuni, jest jakaś niepojęta metoda? Nie: po rumuńskich drogach jeździ 5,5 mln samochodów (czyli jakieś 250 na 1000 mieszkańców), po polskich 22 miliony (570/1000) - jest po prostu niebezpiecznie.

sobota, 19 listopada 2011

To nie je bajka

Jakby powiedział sympatyczny leśniczy z jednego z odcinków „Włatców Móch” wynajmowanie mieszkania w Rumunii „to nie je bajka”. A wynajmowanie mieszkania w Timisoarze, w październiku, gdy miasto szturmuje legion studentów nakręcających popyt i rozdmuchujących ceny, przypomina horror. Na poszukiwania tracę dwa tygodnie: kilkanaście godzin spędzonych na portalach immobilare.ro i anunt24.ro, kilkanaście maili i podobną ilość telefonów wykonaną przez dzielnie asystującą mi Adinę.
Comfort de lux – tylko okna nieszczelne.
Zależy mi na mieszkaniu, które byłoby przyzwoicie skomunikowane z lotniskiem – moim miejscem pracy, które prezentowałoby jako taki standard, miało jakąkolwiek możliwość zaparkowania samochodu, wyposażone byłoby w internet, a wynajem kosztowałby nie więcej niż 250 euro. Okazuje się, że takiej kombinacji wymagań jest w stanie sprostać raptem piętnaście spośród ponad tysiąca stu wystawionych na portalach ofert.
Szczególnie ciężko rumuńskim mieszkaniom spełnić warunek jako takiego standardu w połączeniu z ceną. Co prawda portale wprowadziły jakiś tam system gradacji komfortu mieszkania wahający się (malejąco) od „Comfort LUX” przez „Foarte Bine” i później „Comfort 1, 2...” i tak dalej aż do 4. Jeśli by jednak przez tą tylko perspektywę oceniać to co Rumuni oferują najemcom, łatwo ulec złudzeniu i dojść do nieprawdziwego wniosku, że i luksusowo i tanio. Mało który właściciel zdobywa się na szczerość i wszystkie mieszkania opisywane są albo jako Lux, albo foarte bine, a potem okazuje się, że niby są ale wypadałoby je jeszcze pomalować i, na przykład, pochować kable w ścianach. Ogólnie obowiązuje zasada: albo dziadostwo, albo drogo. A najczęściej jedno w połączeniu z drugim.
Bucateria original
Właścicielem pierwszego mieszkania, jest dobrze zbudowany mężczyzna, między trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem życia. Spogląda na mnie podejrzliwie zza szkieł okrągłych okularów w drucianej oprawie. Prezentuje mi „apartament” w ceglanym, nieocieplanym wysokościowcu ulokowanym vis a vis Iulius Mall, przy ruchliwej ulicy Aradului (bo wiodącej w kierunku miasta Arad). Korytarze swojsko oświetlone dwudziestowatową żarówką i śmierdzące nieczyszczonym chyba nigdy zsypem na śmieci. Apartament... Na pierwszy rzut oka widać, że coś było w nim mocno kombinowane. Brudne ściany, upstrzone wbitymi w pięciocentymetrowych odstępach gwózdkami trzymającymi koncentryczny kabel antenowy, klaustrofobicznie mała łazienka na dodatek wyłożona potęgującymi uczucie ciasnoty ciemnozielonymi kaflami i... kuchnia na balkonie. Adina, towarzysząca mi w charakterze tłumaczki czyta chyba w moich myślach, bo pyta o coś właściciela – rozumiem z całego wywodu dwa słowa: bucateria i original. Mężczyzna kręci głową i dłuższą chwilę coś, mętnie chyba sądząc po minie dziewczyny, tłumaczy. Słów nie pojmuję, ale dociera do mnie w lot co się w tym mieszkaniu wyprawiało, gdy w sypialni widzę przy podłodze wygiętą i przechodzącą przez ścianę na sąsiednią balkonokuchnię rurkę z gazem.
Rumuni, jako naród praktyczny i wygodny, a wciśnięty w małe mieszkania w betonowych blokach, zaczęli powszechnie i masowo adaptować balkony na dodatkowe pomieszczenia. Odbywa się to w następujący sposób: na płycie balkonowej stawia się murek, na murku okna, które mocuje się do balkonu powyżej, po czym usuwa się okna i drzwi balkonowe w środku. Suprafata utila się zwiększa i można już mieszkanie oryginalnie jednopokojowe przehandlować jako apartament z pomieszczeniami dwoma. Trudno powiedzieć co na to nadzór budowlany, bo pół biedy jeśli mamy do czynienia z balkonem typu loggia, ale czy zwykłe płyty balkonowe przystosowane są do takich obciążeń? Chyba jednak są, bo jak wynika z moich obserwacji – przynajmniej siedemdziesiąt pięć procent balkonów zostało w taki sposób włączonych do mieszkań, a i nie zauważam by katastrofy budowlane były głównym tematem rumuńskich serwisów informacyjnych
Za mieszkanie z bucaterią na balkonie, życzy sobie właściciel 230 euro. Na nieśmiałe pytanie, czy dałoby się je przemalować, bo ściany czystością nie grzeszą – oburza się, a potem stwierdza, że musielibyśmy uzgodnić kolor:
- You understand, I would not like to have them, for example purple... - pewnie, kto by tam chciał purple, skoro biało szary, czy szaro biały prezentuje się tak malowniczo.
Dziękujemy, obiecujemy się skontaktować i dziwnie milczący jedziemy do Girocului.
W Girocului – przykra niespodzianka. Adina, przekonana, że rozmawiała przez telefon z właścicielką dowiaduje się, że i owszem, ale na apartamencie łapę trzyma już agencja nieruchomości. Mimo to, skoro już tam jesteśmy, jedziemy obejrzeć to zachwalane cudo umieszczone w bloku w dzielnicy peryferyjnej i, wnosząc po walających się wszędzie śmieciach, dość podłej. Wdrapujemy się na czwarte piętro po rozłożystych schodach pnących się wokół gigantycznej klatki schodowej. Dziwi mnie trochę to marnotrawstwo przestrzeni, i dzielę się moją obserwacją, ale Adina stwierdza, że przecież to pożyteczne, bo łatwiej się z meblami wprowadzać i wyprowadzać, jeśli zachodzi taka potrzeba.
Właścicielka podejmuje nas w szlafroku i piżamie mimo, że dochodzi 14 i z papierosem w zębach. Jest koło pięćdziesiątki, a włosy zafarbowane ma na kolor, którego nazwa handlowa powinna brzmieć, jeśli jeszcze nie brzmi, „Pustynia Marsjańska”. Jest przestronnie i kiczowato. Na podłodze zielone kafle w deseń a'la marmurek, w „livingu” bar a na nim wsparta i sięgająca sufitu niklowana rura. W sypialni ryczy telewizor, a w pokoju gościnnym poza ogromną, krwistoczerwoną kanapą natrafiam na dżunglę. Przynajmniej dwadzieścia diffenbachii, krotonów, paproci, strzałek, kaktusów i co tam się jeszcze po domach z doniczkowych kwiatów trzyma. Adina tłumaczy mi, że kwiatki dostanę w schedzie, a pani właścicielka życzy sobie wiedzieć, czy będę je podlewał na bieżąco. Zdobywam się na szczerość i stwierdzam, że problemu nie ma – pod warunkiem, że raz na trzy tygodnie starczy. Odpowiedź chyba nie przypada do gustu, gdyż płowowłosa wraz z przedstawicielką agencji i nastoletnią, trudno powiedzieć w jakim charakterze asystującą dziewczyną przez chwilę żywo rozprawiają. Zresztą – mieszkanie nie jest chyba warte, by płacić za nie 150 euro miesięcznie i przebijać się każdego dnia przez wszystkie możliwe korki w drodze do pracy.
Co kocha Adina
W mieszkaniu numer trzy zakochuje się z miejsca Adina. Na zdjęciach w ogłoszeniu widać łazienkę świeżo wykończoną łazienkę utrzymaną w tonacji szlachetnych brązów i kremu z narożną wanną, skosy i dachowe okna, przestronną sypialnię – wszystko czyste i nowe. Zresztą anul constructii: 2008 mówi sam za siebie. Gdy późnym popołudniem docieramy na prawy brzeg Begi do dzielnicy zwanej Complexul Studentsc coś nie gra. Sprawdzamy dwa razy adres – zgadza się, z jednym wyjątkiem. Ten budynek, na oko, powstał mniej więcej w 1948 roku, może 1955 ale 2008? Ma cztery piętra, jest szarobury i prostokątny, z jedną jedyną klatką schodową. Co nowe to dach: z wiśniowej blachodachówki.
Wszystko staje się jasne, gdy po wejściu na czwarte piętro, wciąż nie widzimy drzwi z oczekiwanym numerem. Jedno piętro zostało do budynku po prostu dobudowane. Wewnątrz zgadza się wszystko – podejmuje nas lokator, który ma wprawdzie podpisaną umowę do piętnastego grudnia, ale chce się wyprowadzić jak najszybciej. Daleko nie ma – przenosi się do mieszkania na przeciwko. Poznał w tym domu swoją dziewczynę i postanowili zamieszkać już bez dzielącego ich korytarza.
- Sąsiedzi w porządku. Na tym piętrze sześć młodych dziewczyn mieszka – ta część brzmi przynajmniej obiecująco – Ci na dole też OK. Nie dzwonią po policję od razu jak się gra na gitarze elektrycznej.
Adina pertraktuje z właścicielką obniżkę ceny. Na nic.
- Co jej powiem, to zbija. Tłumaczę, że jesteś spokojny i że nic nie poniszczysz to ona odpowiada, że ten co mieszka też taki jest i płaci 250. Tłumaczę, że może tylko jedną kaucję, nie chce słyszeć...
I must ask my husband
Z tym właśnie jest problem. Za przyzwoicie wyglądające mieszkania właściciele życzą sobie kaucję i to nie jedną, jak to jest ogólnie przyjęte, ale dwie, czasem trzy. Problemem jest też to, że negocjacje ceny w Rumunii zwykle ograniczają się do dwóch tylko kroków: podania ceny i jej akceptacji (wtedy się płaci), bądź nie (szuka się dalej). Cena to cena i koniec, choćbyś człowieku miał ze skóry wyjść. Wchodzę mimo to w buty negocjatora i próbuję przechytrzyć właścicieli. Zaczynam grę, właścicielom mieszkania na poddaszu oznajmiam, że jestem bardzo zainteresowany, ale potrzebuję chwilę czasu do namysłu, równocześnie mówiąc, że jeśli zrezygnują z dodatkowej kaucji to wprowadzam się w ciągu godziny. W tym samym czasie umawiam się Lucianem - z agencji nieruchomości, mamy obejrzeć jeszcze jedno lokum w okolicach Parku Botanicznego.
Lucian pokazuje mi niewielkie mieszkanie na dziewiątym piętrze w jednym z trzech wysokościowców. Lokalizacja jest taka, że lepszą trudno sobie wymarzyć: trzy minuty na nogach do autobusu na lotnisko, minuta do Ogrodu Botanicznego, dziesięć minut na nogach do Iulius Mall, pięć minut na barokowe Piata Uniri, a do tego pełno miejsc parkingowych (według standardów tutejszych, co oznacza zajęty każdy skwer, chodnik, krawężnik, podjazd, klomb, drogę pożarową i podcień). Mieszkanie jest stosunkowo nowe składa się z sypialni i jadalni z aneksem kuchennym, a blok jak na rumuńskie realia lśni czystością, co chyba trzeba tłumaczyć dużą ilością mieszkających w nim (sądząc po nazwiskach na skrzynkach pocztowych) Niemców. Podoba mi się.
- Wezmę to mieszkanie – mówię do Luciana – Umów mnie z właścicielem. Ale powiedz, że chcę negocjować tą drugą kaucję.
- Bine, bine – odpowiada i twarz mu jaśnieje, bo wie, że za pięć minut roboty zainkasuje prawie 700 lei – ale ona się nie zgodzi. Od pięciu lat z nimi pracuję i jeszcze nigdy nie odpuścili. But you may try...
Wieczorem następnego dnia w biurze w pobliżu Hotelu Continental, spotykam kilka lat ode mnie starszą Alinę, pracownicę banku, miłą blondynkę w zaawansowanej ciąży. Dosłownie chwilę wcześniej odbieram telefon od właścicieli mieszkania na poddaszu, którzy nawet mnie nie widząc decydują się rozłożyć drugą kaucję za mieszkanie na pięć rat po pięćdziesiąt euro. Wskaźnik pewności siebie zatrzymuje się gdzieś w górnych granicach skali - można negocjować.
Lucian spisuje umowę, a ja rozmawiam z Aliną. Początkowo nie chce nawet słyszeć o rezygnacji z dodatkowej kaucji. Argumentuje, że jeśli się wyprowadzę i nie popłacę rachunków to będzie stratna. Ja tłumaczę, że nie chcę przystać na dwie kaucje i dwumiesięczne wypowiedzenie, bo decyzję o przenosinach do Rumunii musiałem podjąć w dwa dni i jeśli coś takiego znów mi się przytrafi, a ona akurat nie będzie mieć pieniędzy to zaproponuje mi, że przez dwa miesiące nie płacę odstępnego, tyle że co mi po tym jak wtedy dawno już będę w Polsce.
- Widzi pani, mi się naprawdę podoba to mieszkanie i chcę je wziąć. Ale nie muszę. Tak samo jak pani nie musi mi go udostępnić. Myślę jednak, że jesteśmy w stanie dojść do jakiegoś porozumienia...
Adina relacjonuje mi później, że kobieta w tym momencie mocno się zirytowała i zaczęła dość ostro strofować Luciana, czemu taka rozmowa ma w ogóle miejsce. Co odpowiedział Lucian – nie wiem, zajęty był wklepywaniem moich danych do swojego Apple. Proponuję:
- Możemy umówić się tak, że potrąci pani uśrednione rachunki z tej jednej kaucji na koniec i będziemy kwita.
Bawimy się w tego ping – ponga jakieś pół godziny. Ostatecznie Alina dochodzi widać do wniosku, że sytuacja przerasta jej możliwości decyzyjne:
- I must ask my husband. - i znika.
Lucian, ni stąd ni zowąd, sceptycznie kręcąc głową stwierdza:
- Ona pracuje w banku. Kalkuluje ryzyko.
Przekonany, że wróci z odpowiedzią w rodzaju: załatwiono odmownie - zaczynam zastanawiać się jakich argumentów użyć w rozmowie z właścicielami mieszkania na poddaszu. Czytam też umowę z której dowiaduję się, że mój polski adres zamieszkania to: „Wzrost 185, oczy: niebieskie”. Alina wraca i stwierdza:
- I am his wife for 12 years and it was so difficult to convince him. Ale zgoda. Możesz się wprowadzać.
Tylko Adina jest niepocieszona. Naprawdę kibicowała mieszkaniu na poddaszu.
Trzy dni później kończę hotelową odyseję i wwożę swoje graty do apartamentu na dziewiątym piętrze.

niedziela, 30 października 2011

Boca Junior

Bea ma zapieprz. Jest asystentką ds. logistyki w firmie gdzie oboje pracujemyn - wyciska z siebie ostatnie poty, stara się jak może, w klawiaturę wali z taką częstotliwością, że można by szczęk klawiszy zsynchronizować z uderzeniami skrzydeł kolibra, połączenia lotnicze wyszukuje po dwa trzy na minutę - ale czasem nie daje rady. Jest jedna do skoordynowania podróży wszystkich pracowników w przedsiębiorstwie liczącym 1,5 tys pracowników z których przynajmniej setka dziennie się gdzieś przemieszcza. Nic więc dziwnego, że czasem sobie o czymś zapomni. Tak było i tym razem, gdy przypomniałem jej o konieczności zrobienia dla mnie rezerwacji w Hotelu Timisoara. Pół godziny później, na mojej skrzynce pojawiła się wiadomość: "Ups... Przepraszam zapomniałam, a oni nie mają już wolnych miejsc. Poszukaj sobie czegoś sensownego na mieście, bo ostatnio gdy hotel polecił mi travel agent okazało się, że to jakiś koszmar był...".
Też nie bardzo mam czas na wybrzydzanie i poszukiwania. Pytam znajomą o dobry hotel w mieście i słyszę nazwę: Boca Junior. Znajduję stronę w internecie, wysyłam Bei link i następnego dnia mam już dwutygodniową rezerwację.
W 1979 roku, słynny wówczas dziennikarz polski (i przy okazji późniejszy autor przemówień Jaruzelskiego) Wiesław Górnicki napisał nastrojową książeczkę zatytułowaną "Ballada Hotelowa". W ostatnim rozdziale, narzekał że (cytuję z pamięci): "Wszystkie hotele, hoteliki, pensjonaty zmierzają ku ujednoliceniu właściwemu hotelom sieciowym, gdzie jeden i ten sam nudny standard obowiązuje na dowolnym kontynencie, w dowolnym kraju...". Otóż Boca Junior jest jednym z wyjątków, który - jak zaraz się czytelnik przekona - oparł i opiera się tej tendencji.
Wnosząc po liczbie gości, przegrywa heroiczną walkę z globalizacją i jeśli coś się nie zmieni przypuszczam, że za dwa - trzy lata pozostanie po nim tylko wspomnienie.
Wiem o czym mówię i o czym piszę: na potrzeby tego wpisu zliczyłem naprędce hotele w których spałem w przeciągu minionych sześciu lat. Boca Junior, który nie wiedzieć czemu właściciel postanowił ochrzcić nazwą argentyńskiej drużyny piłkarskiej - jest trzydziestym piątym w którym przychodzi mi mieszkać. Nie licząc schronisk, pensjonatów, pokojów do wynajęcia i pól namiotowych.
Usytuowany jest na obrzeżu centrum, przy Strada Simion Barnatiu będącą przedłużeniem Bulevardul Take Ionescu i dającą początek Calea Dorobanitilor, a które do kupy wzięte są jednym z dwóch głównych ciągów komunikacyjnych prowadzących poza granice Timisoary, w kierunku lotniska. Okolica raczej nieciekawa. Hotel stoi ścianę w ścianę z jakimś opuszczonym i popadającym w ruinę quasi pałacem o bizantyjskich zdobieniach i finezyjnie wyginananej stalowej bramie i góruje nad znajdującymi się dwadzieścia pięć metrów za nim blokami. Wygląda na stosunkowo nowy: neon z nazwą i czterema gwiazdkami zachęcają podróżnych do nocowania. Zachęca również - nie tylko podróżnych - drugi neon: wyginająca się młoda kobieta i napis "Striptease". Hotel na ostatnim piętrze wyposażony jest bowiem w Night Club, a na przedostatnim w siłownię i saunę.
Restauracja hotelowa
Recepcja robi jeszcze dziwniejsze wrażenie. Pracownik ogląda mecz na 30 calowym telewizorze, od którego siedzi w odległości metra i pięćdziesięciu centymetrów. Dość beztrosko pali papierosa, podobnie zresztą jak i kelnerki czujnie obserwujące zza sąsiadującego z kontuarem baru kogóż to do hotelu przyniosło. Jest kolorowo: złoto, różowo, żółto i pomarańczowo, wszystko w stylu najlepszego sznytu wczesnych lat dziewięćdziesiątych. I pachnie: dymem i perfumami (Rumuni w ogóle przejawiają tendencję do nadużywania pachnideł).
Zaginione ogniwo
Meldowanie przebiega bardzo sprawnie: dowód osobisty trafia w ręce recepcjonisty na jakieś trzydzieści sekund. Dostaję kartę do pokoju i... w pierwszym momencie nie bardzo wiem co mam z nią uczynić, a w drugim się cieszę, bo tym samym odkrywam zaginione ogniwo między zwykłym kluczem, a magnetyczną/zbliżeniową kartą. Jest to plastikowy prostokąt o wymiarach 3 x 7 z dziurkami o specyficznej kombinacji, właściwej dla konkretnego zamka. Zaleta: można wsadzić do portfela. Wada: nie można beztrosko gubić - nie sądzę by ktokolwiek je jeszcze produkował - duplikaty wykonuje więc chyba konserwator przy pomocy wiertła 4 mm.
Pokój zaskakuje przestrzenią. Przyzwyczajonemu do standardowych 8 metrów kwadratowych, oferowanych przez większość sieciówek dwa razy większe pomieszczenie jest czymś pośrednim między suite a apartamentem. Kolory na szczęście - w przeciwieństwie do recepcji - przyjazne. Dwa wazony z kwiatami (sztucznymi bo sztucznymi), biurko, stolik kawowy, duże łóżko. Przez chwilę wierzyć mi się nie chce, że można aż tak duży pokój zaoferować (ze śniadaniem) za 180 lei.
Bliższa inspekcja wskazuje na bogatą przeszłość tego pomieszczenia. Gdzie bowiem nie spojrzeć - wykładziny, plastikowe półeczki w łazience. Powypalane papierosami dziury - oj musiały tu mieć miejsce niezłe imprezy.
Folder hotelowy liczy marne cztery strony (formatu B4 zgiętego wzdłuż) plus okładkę, wydrukowany jest białymi literami na czerwonym kredowym papierze w trzech językach: rumuńskim, włoskim i angielskim. Lakonicznie, na pierwszej stronie informuje o cenach mini baru, na drugiej pralni, na trzeciej w jaki sposób korzystać z telefonu i jak włączyć pornole w telewizorze. Czwarta strona przynosi rzecz, z którą jeszcze się nie spotkałem a mianowicie szczegółowy spis inwentarza pomieszczenia, opatrzony informacją, że w razie gdyby któryś z wymienionych przedmiotów został zniszczony, bądź zabrany zobowiązuje się gościa do zapłacenia w recepcji określonej w tabelce sumy. I tak, dowiaduję się, że popielniczkę mogę sobie ukraść za pięć lei, tacę za trzydzieści, wazę za dwadzieścia, a pilot do dekodera za sto.
Dekodera, podobnie jak żarówek w lampkach nocnych, nikt w spisie nie umieścił - nic więc dziwnego, że ich brak. Za to pilot za stówkę, karnie leży na swoim miejscu.
W łazience uszkodzona jest deska sedesowa. Bez większych nadziei zgłaszam ten problem na recepcji, ale o dziwo, naprawiają. Pytam przy okazji o klub ze striptizem, który z ciekawości chciałem obejrzeć. Trzydziestoletni recepcjonista z przedziałkiem przez środek głowy i nieogoloną szczęką smutno kręci głową:
Sorry, closed, for three months. No customers. Crisis.
Musi mieć rację - skoro Włosi, którzy jak przypuszczam stanowią, bądź stanowili główną część klienteli oszczędzają na goliźnie - to już kryzys pełną gębą. Wybieram się mimo to na ostatnie piętro, żeby rzucić choć okiem na wystrój. Zastaję głucho zamknięte drzwi i pusty, smutny kontuarek szatniarza.

Wieczorem korytarze trochę przerażają. Są niedoświetlone, a lampki kierujące do dróg ewakuacyjnych i sygnalizujące sprzęt przeciwpożarowy blado i niepokojąco mrugają. Jest pusto i cicho, aż w uszach dźwięczy. Całe piętro ma chyba jednego lokatora - mnie.
W nocy pokój ujawnia ekstremalną naturę. Wyposażony jest w rodzaj klimatyzacji, której wylot znajduje się w suficie. Urządzenie jest wprawdzie wyposażone w sterownik, ale ten chyba nie działa, bo niezależnie od ustawienia dzień w dzień, akurat między 19.00 a północą, czyli wtedy gdy zwykle kładę się spać, wtłacza do pokoju gorące powietrze. Żeby usnąć muszę więc uchylać okno. Jest już prawie listopad, noce nie należą do ciepłych toteż budzę się regularnie około trzeciej trzydzieści i szczękając zębami zamykam okno. Rano znów jest wściekle gorąco - grzeją bodajże od siódmej. Ustala się w ten sposób rytuał, który chcąc - nie chcąc celebruję każdej nocy.
Śniadanie, dla kogoś przyzwyczajonego do sieciówek, jest sporym zaskoczeniem. Zwykle w restauracji ustawia się bowiem w lermerach ciepłe zakąski, na tacach i paterach zimne, do tego zazwyczaj mleko, jakieś płatki, warzywa, miód, termosy z kawą, wybór herbat, soków - czego dusza zapragnie. Co interesujące: nawet sieciówki dywersyfikują śniadanie w zależności od położenia geograficznego. Dla przykładu: Ibis we Francji oferuje typowe francuskie, rozszerzone śniadanko: croissant, dżemy, miód. Rozszerzone, bo Francuzi zwykle na śniadanie jedzą kawę i sok pomarańczowy nie zawracając sobie głowy czymkolwiek innym. Angielski Ibis potrafi za to zaserwować fasolkę albo smażony boczek, na Węgrzech serwują pikantne kiełbaski, smażoną cebulę i pieczarki, a nawet ziemniaki. W Hamburgu jadałem pasjami wędzone łososie i makrele z chrzanem. W Boca Junior? Czytajcie dalej.
Schodzę pierwszy raz na śniadanie i od razu nerwowe spojrzenie na zegarek - czyżbym był godziny pomylił? Ale nie, jest 7.25 na zewnątrz jeszcze szarawo, a przecież dobrze pamiętam, że poprzedniego dnia recepcjonista powiedział wyraźnie: From seven till ten. Żadnych lermerów, żadnego bufetu, ani śladu zakąsek, mleka, płatków... Wiem przecież, że Rumuni jadają śniadania, bo w Timisoarze wprawdzie przez siedemnaście dni mojego pobytu menu nie zmienili, ale coś tam zawsze było. Przypomina mi się górski hotel PTTK w Ustrzykach Górnych. Tam jedzenie podawał kelner, każdego ranka zadając sakramentalne pytanie: Jajeczniczka czy paróweczki? Tyle, że PTTK w Ustrzykach ma jedną gwiazdkę a Boca cztery...

Kelnerka przynosi kartę, na której wypisane są potrawy, które mogę sobie na śniadanie zamówić. Lista imponuje. Omlet w czterech wersjach, zimna płyta, jajka na twardo, kanapki, płatki owsiane, płatki kukurydziane, sery, wędliny, warzywa, owoce. Razem około czterdziestu pozycji.
Wybieram w końcu omlet i kanapkę do których to przynoszą mi jeszcze pół weki w postaci tostów. Kanapka też zresztą jest tostem, podobnie jak większość kanapek, które kupuje się w Rumunii, ale nie mam nic przeciwko temu. Przez kolejne dni orientuję się, że te pół weki bądź pół przypieczonej weki jest żelaznym i niezłomnym punktem programu szefa hotelowej kuchni. Pół weki dostałem nawet do pokrojonego w plastry pomidora, którego zamówiłem sobie któregoś wieczora na kolację. Trzeciego dnia, gdy zaczyna mnie już irytować to wybieranie z karty i machinalnie zamawiam omlet cu ciuperci, a przypadkiem zajmuję stolik w pobliżu wejścia do kuchni słyszę nagle dźwięki uderzającego o talerz widelca - wątpliwości nie mam żadnych: poza mną nikogo w restauracji, ergo - robi się mój omlet. Doznaję tym samym olśnienia i nagle widzę same dobre strony wybierania śniadań z karty, jeśli przeciwstawić je samoobsłudze w większości hoteli. Otóż: jedzenie jest na pewno świeże (kto widział bekon na śniadaniach w sobotę w większości hoteli wie co mam na myśli) i nic się nie marnuje. Goście dostają tyle, by się nasycić i nic w koszu nie ląduje. Za to ma Boca Junior wielki u mnie plus i między innymi za to, w przeciwieństwie do pozostałych trzydziestu czterech hoteli w których do tej pory mieszkałem, poświęcam mu już trzecią godzinę pisząc ten tekst.
Moja rezerwacja kończy się 9 listopada. Do tej pory muszę znaleźć sobie jakieś lokum. Jaki by hotel nie był - mieszkanie w nim na dłuższą metę męczy, a dla mnie jeśli dotrwam w nim do końca rezerwacji będzie to oznaczało w sumie 37 nocy w czterech różnych hotelach. Wczoraj obejrzałem dwa mieszkania, jutro jadę oglądać kolejne trzy.
Przepraszam za jakość części zdjęć - robiłem komórką - wszystkie mojego autorstwa.

niedziela, 23 października 2011

Co pędzimy z wiatrem...

Przebywam chwilowo na Węgrzech, w związku z czym zdjęć dziś nie będzie. Gdy wrócę do Timisoary, spróbuję dorzucić kilka fotek. 
Znajomy Rumun opowiada mi niepoprawną politycznie anegdotę:
„Na tej samej ulicy, na tej samej wielkości działkach stały dwa identyczne domy. W jednym zamieszkał Cygan ze sporą rodziną, w drugim ceniony w Timisoarze prawnik, z żoną, dzieckiem i psem.
Pewnego wieczoru prawnik z żoną dzieckiem i psem postanowili przeprowadzić się do Bukaresztu. Jeszcze tego samego dnia na ogrodzeniu zawiesił płachtę, a na niej napis: „De vanzare 125 000 euro.” Rano, gdy wyjrzał przez okno ujrzał na płocie sąsiada identyczny napis, tylko z ceną 200 000 euro. Uśmiał się początkowo z naiwności Cygana, ale wieczorem postanowił spytać sąsiada co powodowało nim, by wystawić dokładnie taki sam dom na sprzedaż 75 000 euro drożej. I gdy tylko ujrzał go na ulicy – spytał.
- Mój dom jest więcej warty niż Twój, dlatego i cena jest wyższa. - usłyszał w odpowiedzi.
- Ale jak to możliwe: dzielnica taka sama, ulica taka sama, działki tej samej wielkości, domy identyczne, przecież gdyby ktoś miał wybierać to wiadomo, że wybierze tańszy.
- Nie, nie – zaprzeczył z uśmiechem Cygan – zapomniałeś o jednym. Ja nie mam Cyganów jako sąsiadów.”
Ta historyjka dość dobrze odzwierciedla stosunek Rumunów – Nie – Cyganów, do Rumunów – Cyganów, czy jak chcą sami Rumuni do Tigani (pisane przez T z ogonkiem na dole). Rumuni (nie-cyganie), darzą swoich współobywateli szczerą i bezinteresowną niechęcią – winią ich za fatalną opinię jaką Rumunia i Rumuni cieszą się na świecie.
Z opowieści wynika, że po ogólnej beznadziei okresu lat 80, który skończył się 20 grudnia 1989 gdy Nicolae Caecescu wraz z małżonką zostali odstrzeleni na dachu wieżowca, skąd usiłowali uciec helikopterem, Cyganie – obywatele rumuńscy uzyskali nagle nieograniczony niczym dostęp do paszportów i masowo zaczęli wyjeżdżać za granicę. Stało się tak, że w policyjnych statystykach krajów do których emigrowali nagle pojawiło się mnóstwo Rumunów rejestrowanych jako żebraków, włóczęgów, czy po prostu aresztowanych za kradzieże i inne mniejsze lub większe przestępstwa. Wieść rozeszła się szybko, i w połączeniu z podobnym brzmieniem słów Rom i Rumun (Rom, jest zresztą od 1971 roku oficjalną nazwą tej grupy etnicznej) w części języków spowodowały, że w zasadzie bez powodu cała Rumunia i jej mieszkańcy zaszufladkowani zostali jako krętacze, żebracy i przestępcy. Ot siła czarnego PR i mocy tworzonych uogólnień.
Szczerze mówiąc: nie spotkałem jeszcze Rumuna nie-Cygana, który o Cyganach powiedziałby coś pozytywnego. Co więcej, Rumunii bardzo gorąco protestują, gdy mylić ich z Romami i mocno irytują się jeśli, czy politycy, czy dziennikarze, czy celebryci zaczynają Cyganów brać w obronę. Najczęstszy argument brzmi: „Niech spróbują z nimi najpierw pomieszkać, a potem niech przyznają im jakiekolwiek prawa.” I trudno takiemu stanowisku nie przyznać choćby trochę racji: w lipcu tego roku, Francuzi, którzy najbardziej z zachodnich europejczyków gardłowali za cygańskimi prawami – zaczęli ich masowo deportować.
W 2008 roku Madonna dała w Bukareszcie koncert. Rumuni, którzy z tego co zaobserwowałem lubują się w muzyce lekkiej łatwej i przyjemnej przywitali gwiazdę bardzo gorąco. Miasto żyło wydarzeniem przynajmniej dwa tygodnie naprzód. Dobry nastrój pękł jak bańka mydlana, gdy Madonna ze sceny publicznie zaczęła krytykować Rumunów, że nie pomagają się Cyganom asymilować i dyskryminują ich. Została przez publiczność wygwizdana.
Pomijając kilka incydentów, kiedy byłem zaczepiany o jakieś parę groszy – z Cyganami w Rumunii nie miałem problemów. Trudno mi więc zdobyć się na własną ocenę.
Zbieram więc co słyszę i co udaje mi się w internecie znaleźć.
W 1990 roku, zaraz po rewolucji, w centrum Timisoary opustoszało wiele budynków – jaka była tego przyczyna – nie wiem. Większość nich zajęli – prawem kaduka – Cyganie. Po dwudziestu latach, gdy Rumunia weszła do UE, ceny nieruchomości raptownie wrosły, a Cyganie, na których przez zasiedzenie przeszło prawo własności do budynków z dnia na dzień stali się milionerami.
W opinii tej samej osoby, która opowiedziała mi ów dowcip, Cyganie mają trzy główne cechy: mają jaja, jest ich dużo i działają jako dobrze zorganizowana grupa.
Wikipedia nie podaje jednoznacznie ilu Romów mieszka w Rumunii. Oficjalna statystyka mówi o 2,5% społeczeństwa, nieoficjalne szacunki o ponad 10 proc (2,5 mln). Szybko ich przybywa: rodziny nie – cygańskie decydują się zwykle na jedno dziecko zaś u Cyganów niczym nadzwyczajnym jest cztery – pięcioro dzieci w rodzinie. Nie – cygańscy Rumuni obawiają się więc, że w ciągu pięćdziesięciu lat zostaną mniejszością etniczną we własnym kraju, a Cyganie doczekają się pierwszego w swojej historii Państwa.
Rozbieżność między danymi oficjalnymi, a szacunkami Wikipedia tłumaczy obawą Cyganów przed dyskryminacją i co za tym idzie ukrywanie własnej tozsamości. Jest w tym sporo prawdy: Cyganie dyskryminowani byli od zawsze: wywalano ich kolejno z Anglii i Francji w XVI wieku (w Anglii pod groźbą więzienia, co chyba w końcu wydało się komuś dość absurdalne, bo zamieniono ją na karę śmierci), brutalnie asymilowano w Hiszpanii i na Węgrzech. W XIX wieku na Wołoszczyźnie kodeks karny stwierdzał, że każdy Cygan rodzi się niewolnikiem, a w okresie II Wojny na polecenie Himmlera wymordowano ich od 200 tys do 2 mln. Jeszcze w latach 70 ubiegłego wieku w Czechosłowacji, cygańskie kobiety poddawane były potajemnej, farmakologicznej sterylizacji.
Przyczyny antycyganizmu były najróżniejsze: rasowe, kulturowe, religijne, społeczne. Nie sądzę, jednak, żeby przyczyną kierowania potęgi aparatów państwowych przeciw Cyganom miały cokolwiek wspólnego z ludowymi bajaniami o Cyganach jako dzieciach diabła. Przypuszczam, że motywacja była zdecydowanie prostsza: żaden władca nie przepada za poddanymi, którzy włóczą się w tę i z powrotem, nie rejestrują się, nie płacą podatków bo nie wiadomo gdzie ich znaleźć, nie chcą posyłać dzieci do szkół, a do tego jeszcze się nie asymilują, trudnią nie wiedzieć czym i w nosie mają ogólnie przyjęte normy społeczne.
Jest i druga strona medalu: na Węgrzech na 100 więźniów tylko 4 nie jest Cyganami. W Austrii jest ich siedmiokrotnie więcej niż wszystkich pozostałych więźniów.

sobota, 15 października 2011

Przedpołudnie

Rumuński parlament zatwierdził nową ustawę. Dowiaduję się o niej od Mari, wiecznie uśmiechniętej, nieco pulchnej i czarnowłosej kobiety, której wiek szacuję na jakieś trzydzieści lat , pracującej jako kierowca w firmie męża. Fordem S - Max dzień w dzień o ósmej trzydzieści wozi mnie z hotelu do pracy. Jej zasób angielskich słów jest ograniczony, ale zważywszy, że naukę zaczęła rok temu - imponuje.
Mari, wożąc mnie do pracy, słucha radia, które akurat o tej godzinie nadaje satyryczną audycję, bo jej życzliwy uśmiech, nie znikający nawet po nieprzespanych nocach (między 22 a 6 rano wykonuje co najmniej dwa kursy z centrum Timisoary na lotnisko) ewoluuje w eksplozje całkiem już jawnego rżenia. Gdy kończy się śmiać, stwierdza: Radio, they are so so funny i gdy wie jak przetłumaczyć - tłumaczy. W środę nie śmieje się tylko kręci z dezaprobatą głową. Kiedy pytam o co chodzi, tłumaczy: Romanian politics, they say every driver must have special kauchuk for winter. Domyślam się, że kauchuk - to nic innego jak opona. Mari dorzuca jeszcze, że to nie koniec. Kontrolujący policjant może bowiem nie umieć rozróżnić opony letniej od zimowej, więc każdy kierowca jest zobowiązany jest mieć przy sobie paragon, albo fakturę, żeby władzy pokazać, że opona na której pisze na przykład Pro Snow jest na pewno zimowa. Pytam: jaka  sankcja, ile ma wynieść mandat? Four thousand RON and insurance lost when accident - brwi chyba wędrują mi bardzo wysoko, bo Mari mrugając długimi światłami, by jadące przed nami muzealne Yugo zawinęło się gdzie jego miejsce - czyli na prawy pas - potwierdza: Yes, yes - is crazy. Opony zimowe przezornie założyłem przed wyjazdem z Polski, ale skąd wziąć za nie rachunek? Szczególnie, że to na czym moje auto jeździ jest gumami po tak zwanej regeneracji?
Nic dziwnego, że Rumunom się ten przepis nie podoba. Komplet zimówek do takich cacek jak na zdjęciach pewnie parę lei kosztuje, a przecież benzyna też nie najtańsza.
***

Timisoara przecięta jest kanałem Begi. O tyle tajemniczym, że polska, podobnie jak francuska Wikipedia milczą na jego temat, angielska zamieszcza nic nie mówiącą trzyzdaniową notkę.  Rumuński artykuł jest bardzo obszerny, ma tylko jedną wadę - jest po rumuńsku. Zgaduję więc z niego, że kanał ma 114 km długości, z czego tylko 40 leży w granicach Rumunii. Powstał bodajże w XVIII wieku, w celu odprowadzenia części wód rzeki od której wziął nazwę, a która notorycznie zalewała Banat. Nim jego powstanie wyprostowało wszystkie hydrologiczne zawiłości okolica musiała być nieszczególna - z tego co gdzieś rzuciło mi się w oczy Timisoara powstała po prostu na bagnach.

Dowiaduję się, że dzięki kanałowi miasto jest jednym z niewielu w Rumunii, gdzie rozwinęło się wioślarstwo i kajakarstwo. Chcę wypożyczyć kajak lecz właściciel, z niewiadomego powodu każe mi przyjść za kilka godzin. W tym czasie, przyjrzawszy się temu co ma na stanie oblatuje mnie strach. Okrągłodenne, jednoosobowe łupinki zdecydowanie różnią się od Vist na których spłynąłem pięcioma rzekami w Polsce, na których możnaby śmiało rozpalić grilla, w których czego dowodzi doświadczenie można upchnąć sprzęt biwakowy na cały tydzień i dwie skrzynki piwa. Nie ryzykuję. temperatura powietrza około 10 stopni, wody pewnie tyle samo. Aparat z drugim obiektywem i telefon komórkowy kosztują razem około 2 tys. złotych. Poczekam na bardziej komfortowe warunki.
Na murowanym nabrzeżu ktoś nasmarował na czarno wielki, intrygujący napis: "Pedophiliei - children of god". Obok na czerwono dwuipółmetrowej wielkości literami: STOP i wykrzyknik. Czy napisy powstały równocześnie i mają być prostestem przeciw pedofilii? A może w Rumunii istnieje jakieś pedofilskie lobby głoszące swoje poglądy w postaci grafitti, a ktoś dopisał tylko na znak sprzeciwu ów czerwony STOP? A może Children of God, to księża, a napis jest potępieniem afery pedofilskiej? Autor nie umieścił nigdzie wykładni.
***

Piata Victoriei nie różni się tak naprawdę niczym od centrów innych europejskich miast. Rzecz jasna, budynki, stan ich utrzymania i zachowania - są różne. Ale tak jak w Krakowie na Rynku, w Barcelonie na La Rambli, Londynie na Trafalgar Square, czy Gdańsku na Długiej - przewalają się w soboty wycieczki pstrykających fotki turystów (po dolatujących strzępach słów sądząc: Włosi, Niemcy i Węgrzy, a także trafiający chyba wszędzie Japończycy), siedzący po kawiarniach lokalesi niespiesznie popijający kawę i spacerujący bez wyraźnego celu mieszkańcy. Za to w odróżnieniu od Polski - gdzie esteci i higieniści wypłaszają zanieczyszczające wszystko wokół gołębie z centrów miast i gdzie coraz częściej widać tabliczki zakazujące ich dokarmiania - Rumuni zdają się  lubić te ptaki, oswojone tak dalece, że siadają na ramionach, dają się chwytać w dłonie, głaskać, a nawet całować.


Co może być dla Polaka interesujące i nieco dziwne, Rumuni bardzo dbają o  ekspozycję swojej flagi. Nie miałem jeszcze okazji nikogo zapytać o przyczyny tego stanu rzeczy (nie ma w tym momencie żadnego święta), ale obserwuję, że niebiesko - żółto - czerwone sztandary powiewają dosłownie na każdym kroku, częściej nawet niż Stars and Stripes w amerykańskich filmach. Wiszą na każdym rządowym lub samorządowym budynku, uczelni, szkole, teatrze, operze - co jeszcze zrozumiałe, ale naprzemiennie z zielono - żółtym znakiem handlowym, nad wejściem do Mc Donald's - już dziwią




***
Idę na zachód. Niedaleko, nie więcej niż kilometr od  Piata Victoriei znajduje się ogród botaniczny. Może nieco rozczarowywać, bo w betonowych sadzawkach nie ma nawet kropli wody, ale jest dobrą okazją do poobserwowania mieszkańców Timisoary. Widzę jakieś młode dziewczyny portetujące się na parkowej ławce w jesiennej scenerii. Aparat, którym dysponują nie jest niczym nadzwyczajnym - ot trochę lepszy kompakt - ale przygotowane do zdjęć są rewelacyjnie. Z daleka widać starannie "wymejkapowane" twarze i rozpraszającą ostre słoneczne promienie, składaną blendę.
Przypomina mi się co usłyszałem przed wyjazdem: Rumuni są bardzo "pro". Chyba jeszcze bardziej niż Polacy. Kolega pyta mnie w pracy któregoś dnia:
- Jaki sport uprawiasz?
- Kajakarstwo...
- Proffesional?

I co mu odpowiedzieć? Że spływ raz na rok, podczas którego więcej opalania się, żartów i piwkowania niż wiosłowania?
Kawałek dalej, jeśli iść wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do ronda, stoi przy nim mieszkalny blok - ponoć powstały za komuny. Jeśli to prawda, to jest jednak coś dobrego w tym co pozostawił po sobie w tym kraju Ceacescu. Takiej linii w budownictwie mieszkaniowym modernizmu, brutalizmu, czy socrealizmu jeszcze nie widziałem.
***
Największe centrum handlowe Timisoary nazywa się Iulius Mall. Jest chyba przedmiotem dumy miasta, bo dziwnym zbiegiem okoliczności, gdy rozmawiam z Rumunami, zawsze wypowiadają się o mieście dość krytycznie, twierdząc, że nic ciekawego w nim nie ma, ale kończąc dodają zawsze - ale mamy Mall.
Mall jak mall. Kupa sklepów w jednym miejscu. Idę jednak doń uzupełnić braki w garderobie. Mijam żółte mury więzienia, gdzie widać na soboty wyznaczono godziny widzeń bo ogonek przed bramą jak do mięsnego w 1985, przechodzę pod kolejowym wiaduktem i obok Praktikera trafiam na niezwykle fotogeniczne miejsce: stary poprzemysłowy i opuszczony teren (cementownia? żwirownia?). Ogrodzony niestety i to chyba niedawno, bo kłódka na bramie lśni nowością. Próbuję więc zdjęć zza płota Dobre ujęcie przypłacam prawie życiem, o czym informuje mnie przeraźliwie trąbiąca taksówka gdy ładuję się na jezdnię.
Malla już nie sfotografowałem. Tabliczka umieszczona na wejściu jednoznacznie zabrania: wprowadzania psów, wnoszenia pistoletów, fotografowania i filmowania. Za to na dachu, zaadaptowanym na kawiarnię - dzieci zaadaptowały balony na latawce.

poniedziałek, 10 października 2011

Eurolej

Sądziłem, że śniady, z sypiącym się wąsem wyrostek, dorabiający w niewielkim sklepie rodzaju "schwarz mydło i powidło" ulokowanym we wschodniej pierzei Placu Zwycięstwa (Piata Victoriei) mnie kiwnął.
Hotel Timisoara i Opera
Nie zorientowałem się rzecz jasna od razu, bo nie byłoby sprawy. Wyszedłem, uśmiechając się i grzecznie mówiąc: "Multsumesc, la revedere", zaaferowany, że udało mi się po rumuńsku spytać, czy mówi po angielsku i jeszcze bardziej pozytywną odpowiedzią. Zlazłem do podziemi restauracji Timisoerana, zamówiłem piwko o tej samej nazwie, obiadek złożony z mamałygi, jajka sadzonego, smażonego boczku, pieczonego schabu i dwóch kiełbasek, które wzięte do kupy miały być specjalnością regionu. Gdym oddając się refleksji nad siłą rumuńskich szczęk żuł schabik, który kruchością dorównywał kiełbasce, a kiełbaska wężowi ogrodowemu - dotarło do mnie jaki jest właściwie kurs rumuńskiej waluty i co za tym idzie ile tak naprawdę zapłaciłem kilka minut wcześniej.
Przetrząśnione naprędce kieszenie ukazały corpus delicti w postaci startera i karty doładowującej - kredyt na obydwu razem wyniósł 16 euro - a zapłaciłem w sumie 100 lei, czyli licząc z grubsza - 23.
Miałem iść i opieprzyć, albo i skórę przetrzepać łebkowi, który jak mi się zdało bezwstydnie mnie oszukał, biorąc za turystę - frajera, który od pięciu euro nie zbiednieje. Jak się miało okazać - dobrze się stało, że się powstrzymałem.
Opowiedziałem dziś tę historię znajomej Rumunce i powiedziała mi, że to normalne i tak to po prostu działa. Podatek płaci się osobno, a firmy według sobie tylko znanych zasad obliczają kurs lei. Telefony, jak się okazuje, to najmniejszy problem. Większość cennych towarów w Rumunii jak samochody i nieruchomości: mają ceny podawane wyłącznie w euro. Logika w tym ponoć taka, że aby kupić dom, czy auto - trzeba wziąć kredyt, a większości kredytów banki udzielają w twardej walucie.
***
Rumuni nie lubią zimna. Plotka mówi, że za czasów Ceacescu, gdy ten zawziął się by spłacić wszystkie zagraniczne zobowiązania (co mu się zresztą udało), prowadził politykę takiego zaciskania pasa, że zimą oficjalna temperatura w blokach w Bukareszcie miała wynosić 12 st. Celsjusza. Gdy się wchodzi do dowolnego małego sklepu - wypieki na twarzy murowane, nagrzane do 28 - 30 stopni. Niestety, zasada ta nie stosuje się do mojego hotelowego pokoju, w którym do chwili gdym wycyganił olejowo - elektryczny grzejnik zimno było niczym w psiarni. Recepcja twierdzi, że sieć ciepłownicza jeszcze nie działa.
***
Piata Victoriei
Umieściłem kilka zdjęć Piata Victoriei po zmroku, sukcesywnie w miarę gdy powstawać będą następne będę je tutaj wrzucał. Wieczory zapadają już szybko, a i "złota godzina" najlepsza do nocnego uwieczniania uroków miasta aparatem skurczyła się do dwudziestu kilku minut.
Timisoara jest zresztą bardziej fotogeniczna w nocy. W ciemnościach dyskretnie chowają się wstydliwe liszaje odpadającego z fasad tynku i nie widać smutnych, niemytych okien opustoszałych budynków. Miasto w nocy pławi się w złotym  świetle elektrycznych latarni. Część z nich pamięta pewnie końcówkę XIX wieku, kiedy miasto stało się pierwszym w Europie, którego ulice w nocy rozjaśnił blask elektrycznego światła.
Cerkiew Trzech Patriarchów -Timisoara

niedziela, 9 października 2011

Chrzest pierwszego ognia

Blog powstał z myślą o wszystkich, którzy wybierają się do Rumunii lub tych, których po prostu interesuje ten kraj. Jeszcze przed Drugą Wojną Światową byliśmy sąsiadami. Od kiedy Jałta przekonfigurowała mapę tej części Europy, żeby się tam dostać trzeba pokonać minimum trzy, a przynajmniej dwie granice. Chyba to geograficzne oddalenie sprawiło, że Rumuni jawią się Polakom jako egzotyczny naród zamieszkujący krańce cywilizowanego świata. I , jak szybko się przekonałem, vice versa.
Plac Jedności (Unitarei)
Na wstępie chciałbym przeprosić, jeśli moje obserwacje będą z początku  nieco sztampowe (zwłaszcza dla kogoś, kto miał okazję zwiedzić ten kraj), sądzę, że gdy bardziej tu okrzepnę, poduczę się języka, będę w stanie napisać coś ciekawszego - mija dopiero pierwszy tydzień mojego tu pobytu.  

Wysiadłem z samochodu, pod noszącym, oryginalną jak na Timisoarę, nazwę Hotelem Timisoara na miękkich nogach i upocony jak mysz po porodzie, po trwającej dziesięć godzin podróży spod Katowic. GPS pokazał, że jechałem dokładnie 9 h 56 min, ze średnią prędkością 77 km/h. Nieźle, zważywszy na fakt, że półtorej godziny błądziłem objeżdżając zamkniętą koło Budapesztu autostradę, a potem przepychałem się przez centrum Szeged, nie mając świadomości, że wokół niego biegnie świeżo wybudowana obwodnica. Zaufałem Hołowczycowi, który pilotował mnie z GPS i miałem za swoje. Na usprawiedliwienie dodam, że decyzja o przyjeździe tutaj nastąpiła w takim pośpiechu, że ani nie spojrzałem na mapę, ani nie zapoznałem się ze wszystkimi funkcjami nawigacji samochodowej.
Obawiałem się, straszony przez wszystkich, jazdy autem po Rumunii -  że na chama wyprzedzają, że spychają z drogi i w ogóle dramat łamany przez masakrę. Miła niespodzianka: drogi proste, równe jak stół, wprawdzie niezbyt szerokie, ale ruch na nich na tyle nienatężony, że bez problemu można wyprzedzać - co zresztą nie było konieczne, gdyż Rumuni nieszczególnie przejmują się ograniczeniami prędkości i na zwykłej drodze poza terenem zabudowanym można zasuwać bez większego problemu 110 na godzinę. Przejechałem przez Rumunię raptem ostatnie 80 kilometrów trasy - jak dalej - nie wiem.

W Timisoarze na ulicach nie ma namalowanych linii oddzielających od siebie pasy ruchu, do tego trzeba uważać na tramwaje, trolejbusy i wchodzących na jezdnię bez oglądania się na boki pieszych.
Od chwili, gdy zameldowałem się w hotelu, auto stoi na parkingu - do pracy wożą mnie firmowym transportem, a po mieście poruszam się na piechotę albo taksówkami, które są stosunkowo tanie (1,6 lei za kilometr, leje przelicza się jeden do jednego do złotówek).
Okno w pokoju hotelowym wychodzi na inny budynek. Jest to teatr i opera w jednym, a okna na wprost w które zaglądam, to pomieszczenia techniczne, szatnie i pokoje charakteryzatorów. Pierwszego wieczoru podglądałem mimowolnie jakąś kruczowłosą, a białą jak wampir, aktorkę w krwistoczerwonej kiecce pudrowaną i malowaną przed występem. Przez większość czasu, są ciemne i puste. W nocy opera nie daje hotelowi spać. Nie żeby słychać było wyśpiewywane arie i recytatywy, albo wygrywane uwertury - w nocy, około 23 - 24, bocznym wyjściem, wychodzą pracownicy: aktorzy, charakteryzatorzy, oświetleniowcy i bardzo głośno, w swoim języku komentują zdarzenia minionego wieczoru. Że fasada opery od strony hotelu to cztery kondygnacje, a samego hotelu chyba dziesięć głosy odbijają się od ścian betonowego korytarzu ulicy Marasesti i niosą echem budząc hotelowych gości.

W poszukiwaniu śladów Polski

Znajduję w portfelu czterysta złotych. Zostały w nim przypadkiem. Miałem je wydać przed przekroczeniem słowackiej granicy, napełnić bak z benzyną, zbiornik gazem i zamienić tym samym na dobra balast polskiej waluty, która przynajmniej do Bożego Narodzenia nie będzie mi potrzebna. Udaję się więc na poszukiwanie kantoru, który zechciałby cztery zielone banknoty kupić w zamian za nylonowe chyba, bo wrzucić je można do pralki, wyprać i nic się z nimi nie dzieje - leje. Kantory gdzie nie spojrzeć - któryś musi złotówki skupować. Nic bardziej mylnego. Zostaję odprawiony z kwitkiem w dziesięciu przynajmniej miejscach i gdy straciłem już nadzieję i zapas rodzimej waluty postanowiłem wsadzić do skarpety i wrzucić gdzieć na dno torby ujrzałem w Iulius Mall (centrum handlowym) okienko na którym jak byk stało namazane: zlot polonez.
Poszukiwania kantoru, urozmaicałem sobie poszukiwaniami słownika polsko - rumuńskiego. Księgarni w Timisoarze, w najściślejszym centrum naliczyłem dziewięć. Gdym pytał o dictionar poloneza roman - rozkładano bezradnie ręce. Angielskiego, francuskiego, czy niemieckiego nawet nie liczę - to pewnego rodzaju standard, znalazłem nawet fiński, czeski, nowogrecki, portugalski, duński, norweski, węgierski, szwedzki, rosyjski i turecki - polskiego niet. Zupełnie jakby Rumuni uznali, że wydadzą wszystkie możliwe europejskie języki, a z jakiegoś sobie tylko znanego powodu Polaków postanowili zignorować. Jedyne ślady Polski, jakie do tej pory udało mi się tu znaleźć to: orzeszki konfekcjonowane przez Maspex, soczki Kubuś (które noszą tu nazwę bodajże Tubu), soki Tymbark, jabłka w Auchan, metki z cenami w H&M, opony Dębicy, rumuński przewodnik po Polsce i rumuńskie tłumaczenie Ogniem i Mieczem Sienkiewicza, które chyba sobie kupię jako ciekawostkę. Polska i Polacy, mimo, że odlegli o raptem 700 km są bardziej egzotyczni niż mieszkańcy choćby Mozambiku.

Ceny

Należy wybić sobie z głowy dawny stereotyp o taniutkiej Rumunii. Należy, bo ceny większości produktów w Timisoarze, są wyższe niż w Polsce. Co było dla mnie przykrym zaskoczeniem: cena LPG - litr kosztuje 3,20 lei. Produkty spożywcze są w porównywalnych cenach - natomiast alkohol, kluby i restauracje sporo tańsze.
Małe biusty Rumunek
Piata Victoriei

Tak przynajmniej twierdzą - opinia usłyszana od koleżanki z pracy, gdy jechaliśmy taksówką i gdy kierowca zorientował się, że mówimy o Polsce wtrącił się do dyskusji:
- Taaak, poznałem w Anglii Polki - mają super biusty!!! - A Ioanna, koleżanka, początkowo posmutniała by zaraz potem zacząć ni to kłótnię, ni to umoralniającą pogawędkę, dowodząc że u kobiety rozmiar piersi jest nieistotny, a Rumunki w istocie są płaskie.
Gdyśmy dotarli do klubu, gdzie zaprosiły mnie na koncert, postanowiłem, z czysto reporterskiego obowiązku rzecz jasna, bliżej zbadać temat. Pobieżne obserwacje zdały się tylko przeczyć jej tezom i już miałem rozwinąć temat i na naocznych przykładach dowieść, że jest dokładnie inaczej, kiedy nagle coś ubodło mnie w plecy. Ujrzałem przepraszający wzrok jakiejś czarnowłosej piękności, która w tłumie wpadła na mnie dość obfitą klatką piersiową. Tyle, że wnosząc po twardości ubodnięcia, matka natura niewiele miała wspólnego z apetycznymi krągłościami, które dumnie nosiła przed sobą.


 Kilka nie całkiem a'propos fotografii przedstawia centrum Timisoary o którym napiszę przy innej okazji. Z biegiem czasu będę dorzucał trochę innych fotek, może ciekawszych, myślę, że parę tygodni zajmie też nim forma kolejnych wpisów wykrystalizuje się na tyle, że będzie się je dało bez znużenia czytać, zdaję sobie sprawę, że powyższy może wydawać się nieco chaotyczny, ale taka też jest pierwsza garść wrażeń, jakie udało mi się zgromadzić.