niedziela, 27 listopada 2011

Drum trip

Pierwszy błąd popełniam, nim jeszcze udaję się w drogę. Dotyczy godziny, o której wsiadam za kierownicę SAABa i wyjeżdżam w liczącą 330 kilometrów podróż z Timisoary do Cluj. Jest piątek, siedemnasta osiem, listopad, ciemno. Na drogach istny Armageddon.
Odszczekuję niniejszym wszystko co napisałem kiedyś, że po Rumunii jeździ się dobrze. Mało uczęszczany odcinek między punktem granicznym w Cenad a Timisoarą absolutnie nie oddaje tego co przeżyłem (a przeżyłem i chyba jestem winien modlitwę dziękczynną) jadąc z Timisoary przez Lugoj (DN 6; DN - droga krajowa), Devę (DN 68A), Alba Iulię (DN 7), aż do Cluj (DN7). Całość zajęła mi prawie pięć godzin, powrót - w niedzielę i w dzień - godzinę mniej.
Ale od początku. Wybierając się w podróż samochodem po Rumunii należy wyposażyć się przede wszystkim w: sporo cierpliwości, stalowe nerwy i dobrą muzykę, bo to co leci w rumuńskich radiach do słuchania niestety, ale się nie nadaje. Ja biorę jeszcze aparat. Z mrożącej krew w żyłach podróży piątkowej siłą rzeczy nie mam żadnych zdjęć podczas powrotnej niedzielnej - trzaskam w trybie auto z sekwencyjnie ustawioną migawką - blisko 180, przez szybę, nie zatrzymując się ani na moment - stąd też jakość zdjęć, jest - jaka jest.
Podczas pierwszego odcinku z Timisoary do Lugoj, nudzę się. Sznur pojazdów jadących nieprzerwanie z naprzeciwka nie pozwala nawet myśleć o wyprzedzaniu. W radio dyskusje o rumuńskiej historii najnowszej, albo straszne, muzyczne suchary. Żeby nie jechać w ciszy, próbuję poustawiać gadającego z GPS Hołowczyca, by częściej dawał głos i bym nie czuł się taki samotny, ale niestety coś knocę i Hołek się gubi. A ja z nim. Mapy z 2009 roku nie do końca odpowiadają rzeczywistości. Zresztą, Rumunia przez większość wydawców map dla GPS jest pokryta tylko w kilkudziesięciu procentach. Muszę sobie radzić z czym mam, jadąc czasami na wyczucie - polegając na nowoczesnej techonologii innych map nie mam.
Rumuńskich dróg ponoć szybko przybywa. Niestety nie autostrad. Rumuński rząd nie załapał się na kasę z Brukseli i łączna długość sieci autostrad na mający powierzchnię 240 tys km2 kraj wynosi całe 360 kilometrów. Plany są ambitne i zakładają powstanie 2300 kilometrów autostrad, jak się jednak okazuje nie nastąpi to wcześniej niż w 2018 roku. Żeby było jeszcze ciekawiej: z planowanej sieci dróg ekspresowych, która ma liczyć 382 kilometry wybudowano na razie kilometrów... zero. Budują się za to obwodnice i drumuri nationale są gładkie, bez kolein i wykrotów, mają jednak pewną zasadniczą wadę: wiją się jak węże i są cholernie wąskie w razie czego uciekać  nie ma gdzie - chyba że do rowu melioracyjnego, a te są zwykle dość głębokie.
W Lugoj skręcam w lewo i wjeżdżam w góry, czego się bardziej domyślam i czuję po zatykających się od czasu do czasu uszach niż widzę - bo widzę, że droga wije się serpentynami, z których niektóre zakręcają po prawie sto osiemdziesiąt stopni, reflektory samochodów, strome zbocze z jednej i niepokojącą czarną pustkę Nie widzę natomiast barierki, która dawałaby choćby iluzję bezpieczeństwa.
Kierowcy próbują wyprzedzać. Ja, choć już mnie nosi, choć sto pięćdziesiąt koni mechanicznych, które mam pod stopą usypia z nudów nie odważam się i wlokę sześćdziesiątką za jakimś TIRem. Jest bezludnie. Miasteczek i wsi tyle co kot napłakał, gdy jakieś się już trafi, oświetlone jest nędznie, uliczki puste, za to każde z nich obowiązkowo wyposażone w stojący na poboczu patrol policji w Dacii i napis Drum Bun (coś jakby Szerokiej Drogi) na wylocie.
Z policją w Rumunii trzeba uważać, zwłaszcza jeśli się jest obcokrajowcem. Mandaty dają ponoć bardzo chętnie, a jak wynika z opowieści znajomych, jeszcze chętniej wyciągają rękę po pieniądze, za które później nie wystawiają pokwitowania. Najgorszym przestępstwem drogowym w Rumunii jest nieopłacona Rovigneta - czyli podatek drogowy. Nie jest to jakoś specjalnie drogie i kupuje się albo na stacjach benzynowych Rompetrol i Petrom, albo na poczcie, lub w specjalnych znajdujących się gdzieniegdzie punktach. Całoroczna kosztuje 120 RON, a mandat, który można zapłacić za jej brak to ponoć nawet 200 euro. Co ciekawe, za mandat zapłacony w ciągu tygodnia od popełnienia wykroczenia, dostaje się pięćdziesiąt procent zniżki.
Dwie godziny później, na skrzyżowaniu w okolicach Alba Iulia, doznaję czegoś, co jak przypuszczam było chwilowym zatrzymaniem akcji serca. Do tej pory, nie było źle. Kilku świrów, którzy wyskoczyli to zza zakrętu, to zza wzniesienia było szczęśliwie na tyle daleko, bym spokojnie nacisnął hamulec i wszyscy elegancko, na otarcie zderzaków się pomieścili. O zawał przyprawia mnie kierowca cysterny, ciągnący na dokładkę przyczepę. Gdy niemały ogonek samochodów, pomału rusza z miejsca, oślepia mnie światło odbijające się w lusterku. Jadąca tuż za mną ciężarówka, bez wyraźnego powodu włącza długie światła, uruchamia pomarańczowego koguta na dachu i trąbiąc ogłuszająco zmienia pas na lewy, nie patrząc na to, że samochody z naprzeciwka właśnie wjeżdżają na skrzyżowanie. Kilkanaście osobówek w oka mgnieniu znajduje się na poboczu, by zrobić miejsce stalowemu kolosowi, bezwstydnie wykorzystującemu fakt, że mało który kierowca ma ochotę udowadniać ciężarówce, kto tu właściwie ma pierszeństwo. Sprawca całego zamieszania, do którego się zresztą bezwstydnie przylepiam kilka kilometrów dalej i jako trzecia przyczepa wyprzedzam kiedy i on wyprzedza, pędzi nie bacząc, czy jest w terenie zabudowanym, czy nie prawie sto kilometrów na godzinę. Po którymś z takich ryzykownych wyprzedzań odpuszczam - ostatnia jadąca z naprzeciw ciężarówka jest zdecydowanie zbyt blisko jak na moje nerwy.
Na wjeździe do samego Cluj, które leży w górskiej kotlinie, droga jest szersza, ma cztery pasy, przedzielone podwójną ciągłą linią. Jadę lewym i za którymś z zakrętów, jakieś dziesięć kilometrów od celu, cudem unikam czołowego zderzenia z samochodem, dla którego jego dwa pasy to za mało. Przejeżdżone mam do tej pory jakieś 200 tys kilometrów, ale tak wystraszony jak wtedy - nigdy do tej pory na drodze nie byłem.
O Cluj napiszę przy innej okazji, tym razem ograniczę się tylko do uwagi, że miasto sprawia wrażenie bardzo przytulnego, a ze wzgórza z hotelem Belveder rozpościera się na nie niesamowity widok. Pod warunkiem, że nie ma akurat mgły, bo jak się dowiaduję - jest to zjawisko dla tego miasta bardzo typowe.
Zwróćcie uwagę na tablicę Passata
Wracam w niedzielę. Jest piękny i słoneczny dzień - ruch na drogach bardzo umiarkowany. Jedzie się spokojnie, wyprzedza bez nerwów - sielanka. Z nudów obserwuję krajobraz, który między Cluj a Alba Iulią urozmaicają pozbawione drzew pagórki, o tej porze roku bure i smutne. Droga z Cluj na południe, jest ponoć najbardziej uczęszczaną w całej Rumunii. Nie czuje się tego, choć w pewnym momencie mija mnie cały konwój polskich ciężarówek, które muszą chyba transportować jakieś dobra do Rumunii, bo tranzyt do Bułgarii i Grecji jeździ przez Serbię - korzystając z tamtejszych autostrad. Wypatrzyć polską tablicę rejestracyjną w Rumunii nie jest wbrew pozorom łatwo. Rumuni mają bardzo podobny "format" rejestracji, jak my. Dwie litery, przerwa, dwie cyfry i trzy litery. Dwie pierwsze litery symbolizują tak samo jak w Polsce region i miasto (wyjątkiem jest Bukareszt, który ma tylko jedną literę: B). Pech chce, że moje marzenia o korzystaniu z polskiej rejestracji, jako silnego argumentu przetargowego w przepychaniu się na skrzyżowaniach (wiadomo, jak nie stąd to może nie wiedzieć - notorycznie wykorzystywałem zalety posiadania śląskiej rejestracji gdy mieszkałem w Gdańsku) palą na panewce litery SJ (Jaworzno) w Rumunii występują dość powszechnie i oznaczają miasto Salaj - leżące nieco na północ od Timisoary. Ostatnie trzy litery można sobie za 90 lei kupić, gdy rejestruje się samochód. I tak, można czasami zgadnąć, że za kierownicą auta, które ma na tablicy RZV - zasiada Razvan, NKO - Nicoleta, VIP - ktoś z manią wielkości, a XXX - prawdopodobnie miłośnik filmów przyrodniczych dla dorosłych.
Uderza brak stacji benzynowych, do jakich przyzwyczailiśmy się już w Polsce. Z kawiarnią, restauracją, sklepem. Dominują raczej niewielkie obiekty, których główną funkcją, a nie dodatkową, jest sprzedaż paliw.
Pop - autostopowicz
Sporo autostopowiczy. Ponoć w Rumunii ze względu na niewielkie dochody społeczeństwa i kapryśnie funkcjonujący transport publiczny - jest to bardzo popularny środek lokomocji. Tyle, że kierowcy się płaci. Nie miałem okazji się przekonać - wszyscy ostrzegają mnie, żebym broń Boże się nie zatrzymywał, jeśli nie chcę skończyć z nożem w brzuchu. Wydaje mi się to wprawdzie mocno przesadzone - bo gdyby rzeczywiście nikt się nie zatrzymywał, przy ulicach nie stałoby tylu ludzi - ale pogadać i tak z przygodnym podróżnym nie pogadam.
Do Timisoary docieram koło 17. Cały, zdrowy i niedraśnięty. Dziwię się bardzo, gdy czytam, że liczba śmiertelnych wypadków drogowych na milion mieszkańców wyniosła w Rumunii w 2009 roku 109 osób, a w Polsce w analogicznym okresie aż 145. Może w tym drogowym szaleństwie jakie uskuteczniają Rumuni, jest jakaś niepojęta metoda? Nie: po rumuńskich drogach jeździ 5,5 mln samochodów (czyli jakieś 250 na 1000 mieszkańców), po polskich 22 miliony (570/1000) - jest po prostu niebezpiecznie.

sobota, 19 listopada 2011

To nie je bajka

Jakby powiedział sympatyczny leśniczy z jednego z odcinków „Włatców Móch” wynajmowanie mieszkania w Rumunii „to nie je bajka”. A wynajmowanie mieszkania w Timisoarze, w październiku, gdy miasto szturmuje legion studentów nakręcających popyt i rozdmuchujących ceny, przypomina horror. Na poszukiwania tracę dwa tygodnie: kilkanaście godzin spędzonych na portalach immobilare.ro i anunt24.ro, kilkanaście maili i podobną ilość telefonów wykonaną przez dzielnie asystującą mi Adinę.
Comfort de lux – tylko okna nieszczelne.
Zależy mi na mieszkaniu, które byłoby przyzwoicie skomunikowane z lotniskiem – moim miejscem pracy, które prezentowałoby jako taki standard, miało jakąkolwiek możliwość zaparkowania samochodu, wyposażone byłoby w internet, a wynajem kosztowałby nie więcej niż 250 euro. Okazuje się, że takiej kombinacji wymagań jest w stanie sprostać raptem piętnaście spośród ponad tysiąca stu wystawionych na portalach ofert.
Szczególnie ciężko rumuńskim mieszkaniom spełnić warunek jako takiego standardu w połączeniu z ceną. Co prawda portale wprowadziły jakiś tam system gradacji komfortu mieszkania wahający się (malejąco) od „Comfort LUX” przez „Foarte Bine” i później „Comfort 1, 2...” i tak dalej aż do 4. Jeśli by jednak przez tą tylko perspektywę oceniać to co Rumuni oferują najemcom, łatwo ulec złudzeniu i dojść do nieprawdziwego wniosku, że i luksusowo i tanio. Mało który właściciel zdobywa się na szczerość i wszystkie mieszkania opisywane są albo jako Lux, albo foarte bine, a potem okazuje się, że niby są ale wypadałoby je jeszcze pomalować i, na przykład, pochować kable w ścianach. Ogólnie obowiązuje zasada: albo dziadostwo, albo drogo. A najczęściej jedno w połączeniu z drugim.
Bucateria original
Właścicielem pierwszego mieszkania, jest dobrze zbudowany mężczyzna, między trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem życia. Spogląda na mnie podejrzliwie zza szkieł okrągłych okularów w drucianej oprawie. Prezentuje mi „apartament” w ceglanym, nieocieplanym wysokościowcu ulokowanym vis a vis Iulius Mall, przy ruchliwej ulicy Aradului (bo wiodącej w kierunku miasta Arad). Korytarze swojsko oświetlone dwudziestowatową żarówką i śmierdzące nieczyszczonym chyba nigdy zsypem na śmieci. Apartament... Na pierwszy rzut oka widać, że coś było w nim mocno kombinowane. Brudne ściany, upstrzone wbitymi w pięciocentymetrowych odstępach gwózdkami trzymającymi koncentryczny kabel antenowy, klaustrofobicznie mała łazienka na dodatek wyłożona potęgującymi uczucie ciasnoty ciemnozielonymi kaflami i... kuchnia na balkonie. Adina, towarzysząca mi w charakterze tłumaczki czyta chyba w moich myślach, bo pyta o coś właściciela – rozumiem z całego wywodu dwa słowa: bucateria i original. Mężczyzna kręci głową i dłuższą chwilę coś, mętnie chyba sądząc po minie dziewczyny, tłumaczy. Słów nie pojmuję, ale dociera do mnie w lot co się w tym mieszkaniu wyprawiało, gdy w sypialni widzę przy podłodze wygiętą i przechodzącą przez ścianę na sąsiednią balkonokuchnię rurkę z gazem.
Rumuni, jako naród praktyczny i wygodny, a wciśnięty w małe mieszkania w betonowych blokach, zaczęli powszechnie i masowo adaptować balkony na dodatkowe pomieszczenia. Odbywa się to w następujący sposób: na płycie balkonowej stawia się murek, na murku okna, które mocuje się do balkonu powyżej, po czym usuwa się okna i drzwi balkonowe w środku. Suprafata utila się zwiększa i można już mieszkanie oryginalnie jednopokojowe przehandlować jako apartament z pomieszczeniami dwoma. Trudno powiedzieć co na to nadzór budowlany, bo pół biedy jeśli mamy do czynienia z balkonem typu loggia, ale czy zwykłe płyty balkonowe przystosowane są do takich obciążeń? Chyba jednak są, bo jak wynika z moich obserwacji – przynajmniej siedemdziesiąt pięć procent balkonów zostało w taki sposób włączonych do mieszkań, a i nie zauważam by katastrofy budowlane były głównym tematem rumuńskich serwisów informacyjnych
Za mieszkanie z bucaterią na balkonie, życzy sobie właściciel 230 euro. Na nieśmiałe pytanie, czy dałoby się je przemalować, bo ściany czystością nie grzeszą – oburza się, a potem stwierdza, że musielibyśmy uzgodnić kolor:
- You understand, I would not like to have them, for example purple... - pewnie, kto by tam chciał purple, skoro biało szary, czy szaro biały prezentuje się tak malowniczo.
Dziękujemy, obiecujemy się skontaktować i dziwnie milczący jedziemy do Girocului.
W Girocului – przykra niespodzianka. Adina, przekonana, że rozmawiała przez telefon z właścicielką dowiaduje się, że i owszem, ale na apartamencie łapę trzyma już agencja nieruchomości. Mimo to, skoro już tam jesteśmy, jedziemy obejrzeć to zachwalane cudo umieszczone w bloku w dzielnicy peryferyjnej i, wnosząc po walających się wszędzie śmieciach, dość podłej. Wdrapujemy się na czwarte piętro po rozłożystych schodach pnących się wokół gigantycznej klatki schodowej. Dziwi mnie trochę to marnotrawstwo przestrzeni, i dzielę się moją obserwacją, ale Adina stwierdza, że przecież to pożyteczne, bo łatwiej się z meblami wprowadzać i wyprowadzać, jeśli zachodzi taka potrzeba.
Właścicielka podejmuje nas w szlafroku i piżamie mimo, że dochodzi 14 i z papierosem w zębach. Jest koło pięćdziesiątki, a włosy zafarbowane ma na kolor, którego nazwa handlowa powinna brzmieć, jeśli jeszcze nie brzmi, „Pustynia Marsjańska”. Jest przestronnie i kiczowato. Na podłodze zielone kafle w deseń a'la marmurek, w „livingu” bar a na nim wsparta i sięgająca sufitu niklowana rura. W sypialni ryczy telewizor, a w pokoju gościnnym poza ogromną, krwistoczerwoną kanapą natrafiam na dżunglę. Przynajmniej dwadzieścia diffenbachii, krotonów, paproci, strzałek, kaktusów i co tam się jeszcze po domach z doniczkowych kwiatów trzyma. Adina tłumaczy mi, że kwiatki dostanę w schedzie, a pani właścicielka życzy sobie wiedzieć, czy będę je podlewał na bieżąco. Zdobywam się na szczerość i stwierdzam, że problemu nie ma – pod warunkiem, że raz na trzy tygodnie starczy. Odpowiedź chyba nie przypada do gustu, gdyż płowowłosa wraz z przedstawicielką agencji i nastoletnią, trudno powiedzieć w jakim charakterze asystującą dziewczyną przez chwilę żywo rozprawiają. Zresztą – mieszkanie nie jest chyba warte, by płacić za nie 150 euro miesięcznie i przebijać się każdego dnia przez wszystkie możliwe korki w drodze do pracy.
Co kocha Adina
W mieszkaniu numer trzy zakochuje się z miejsca Adina. Na zdjęciach w ogłoszeniu widać łazienkę świeżo wykończoną łazienkę utrzymaną w tonacji szlachetnych brązów i kremu z narożną wanną, skosy i dachowe okna, przestronną sypialnię – wszystko czyste i nowe. Zresztą anul constructii: 2008 mówi sam za siebie. Gdy późnym popołudniem docieramy na prawy brzeg Begi do dzielnicy zwanej Complexul Studentsc coś nie gra. Sprawdzamy dwa razy adres – zgadza się, z jednym wyjątkiem. Ten budynek, na oko, powstał mniej więcej w 1948 roku, może 1955 ale 2008? Ma cztery piętra, jest szarobury i prostokątny, z jedną jedyną klatką schodową. Co nowe to dach: z wiśniowej blachodachówki.
Wszystko staje się jasne, gdy po wejściu na czwarte piętro, wciąż nie widzimy drzwi z oczekiwanym numerem. Jedno piętro zostało do budynku po prostu dobudowane. Wewnątrz zgadza się wszystko – podejmuje nas lokator, który ma wprawdzie podpisaną umowę do piętnastego grudnia, ale chce się wyprowadzić jak najszybciej. Daleko nie ma – przenosi się do mieszkania na przeciwko. Poznał w tym domu swoją dziewczynę i postanowili zamieszkać już bez dzielącego ich korytarza.
- Sąsiedzi w porządku. Na tym piętrze sześć młodych dziewczyn mieszka – ta część brzmi przynajmniej obiecująco – Ci na dole też OK. Nie dzwonią po policję od razu jak się gra na gitarze elektrycznej.
Adina pertraktuje z właścicielką obniżkę ceny. Na nic.
- Co jej powiem, to zbija. Tłumaczę, że jesteś spokojny i że nic nie poniszczysz to ona odpowiada, że ten co mieszka też taki jest i płaci 250. Tłumaczę, że może tylko jedną kaucję, nie chce słyszeć...
I must ask my husband
Z tym właśnie jest problem. Za przyzwoicie wyglądające mieszkania właściciele życzą sobie kaucję i to nie jedną, jak to jest ogólnie przyjęte, ale dwie, czasem trzy. Problemem jest też to, że negocjacje ceny w Rumunii zwykle ograniczają się do dwóch tylko kroków: podania ceny i jej akceptacji (wtedy się płaci), bądź nie (szuka się dalej). Cena to cena i koniec, choćbyś człowieku miał ze skóry wyjść. Wchodzę mimo to w buty negocjatora i próbuję przechytrzyć właścicieli. Zaczynam grę, właścicielom mieszkania na poddaszu oznajmiam, że jestem bardzo zainteresowany, ale potrzebuję chwilę czasu do namysłu, równocześnie mówiąc, że jeśli zrezygnują z dodatkowej kaucji to wprowadzam się w ciągu godziny. W tym samym czasie umawiam się Lucianem - z agencji nieruchomości, mamy obejrzeć jeszcze jedno lokum w okolicach Parku Botanicznego.
Lucian pokazuje mi niewielkie mieszkanie na dziewiątym piętrze w jednym z trzech wysokościowców. Lokalizacja jest taka, że lepszą trudno sobie wymarzyć: trzy minuty na nogach do autobusu na lotnisko, minuta do Ogrodu Botanicznego, dziesięć minut na nogach do Iulius Mall, pięć minut na barokowe Piata Uniri, a do tego pełno miejsc parkingowych (według standardów tutejszych, co oznacza zajęty każdy skwer, chodnik, krawężnik, podjazd, klomb, drogę pożarową i podcień). Mieszkanie jest stosunkowo nowe składa się z sypialni i jadalni z aneksem kuchennym, a blok jak na rumuńskie realia lśni czystością, co chyba trzeba tłumaczyć dużą ilością mieszkających w nim (sądząc po nazwiskach na skrzynkach pocztowych) Niemców. Podoba mi się.
- Wezmę to mieszkanie – mówię do Luciana – Umów mnie z właścicielem. Ale powiedz, że chcę negocjować tą drugą kaucję.
- Bine, bine – odpowiada i twarz mu jaśnieje, bo wie, że za pięć minut roboty zainkasuje prawie 700 lei – ale ona się nie zgodzi. Od pięciu lat z nimi pracuję i jeszcze nigdy nie odpuścili. But you may try...
Wieczorem następnego dnia w biurze w pobliżu Hotelu Continental, spotykam kilka lat ode mnie starszą Alinę, pracownicę banku, miłą blondynkę w zaawansowanej ciąży. Dosłownie chwilę wcześniej odbieram telefon od właścicieli mieszkania na poddaszu, którzy nawet mnie nie widząc decydują się rozłożyć drugą kaucję za mieszkanie na pięć rat po pięćdziesiąt euro. Wskaźnik pewności siebie zatrzymuje się gdzieś w górnych granicach skali - można negocjować.
Lucian spisuje umowę, a ja rozmawiam z Aliną. Początkowo nie chce nawet słyszeć o rezygnacji z dodatkowej kaucji. Argumentuje, że jeśli się wyprowadzę i nie popłacę rachunków to będzie stratna. Ja tłumaczę, że nie chcę przystać na dwie kaucje i dwumiesięczne wypowiedzenie, bo decyzję o przenosinach do Rumunii musiałem podjąć w dwa dni i jeśli coś takiego znów mi się przytrafi, a ona akurat nie będzie mieć pieniędzy to zaproponuje mi, że przez dwa miesiące nie płacę odstępnego, tyle że co mi po tym jak wtedy dawno już będę w Polsce.
- Widzi pani, mi się naprawdę podoba to mieszkanie i chcę je wziąć. Ale nie muszę. Tak samo jak pani nie musi mi go udostępnić. Myślę jednak, że jesteśmy w stanie dojść do jakiegoś porozumienia...
Adina relacjonuje mi później, że kobieta w tym momencie mocno się zirytowała i zaczęła dość ostro strofować Luciana, czemu taka rozmowa ma w ogóle miejsce. Co odpowiedział Lucian – nie wiem, zajęty był wklepywaniem moich danych do swojego Apple. Proponuję:
- Możemy umówić się tak, że potrąci pani uśrednione rachunki z tej jednej kaucji na koniec i będziemy kwita.
Bawimy się w tego ping – ponga jakieś pół godziny. Ostatecznie Alina dochodzi widać do wniosku, że sytuacja przerasta jej możliwości decyzyjne:
- I must ask my husband. - i znika.
Lucian, ni stąd ni zowąd, sceptycznie kręcąc głową stwierdza:
- Ona pracuje w banku. Kalkuluje ryzyko.
Przekonany, że wróci z odpowiedzią w rodzaju: załatwiono odmownie - zaczynam zastanawiać się jakich argumentów użyć w rozmowie z właścicielami mieszkania na poddaszu. Czytam też umowę z której dowiaduję się, że mój polski adres zamieszkania to: „Wzrost 185, oczy: niebieskie”. Alina wraca i stwierdza:
- I am his wife for 12 years and it was so difficult to convince him. Ale zgoda. Możesz się wprowadzać.
Tylko Adina jest niepocieszona. Naprawdę kibicowała mieszkaniu na poddaszu.
Trzy dni później kończę hotelową odyseję i wwożę swoje graty do apartamentu na dziewiątym piętrze.