niedziela, 9 września 2012

Jak w rumuńskim banku

Prawa Murphy'ego są chyba jedynymi, które działają zawsze niezawodnie. Mechanikę newtonowską podważył Einstein, Einsteina podważa się teraz w Wielkim Zderzaczu Hadronów, a pech występuje zawsze w momencie najmniej spodziewanym i co gorsza najmniej odpowiednim.

Trasa transfogarska
Kilka dni przed urlopem, który zaplanowałem sobie w rumuńskich górach, musiałem służbowo spędzić kilka dni w podlondyńskim, wstrętnym z każdego punktu widzenia, Luton. Po całym dniu spędzonym na pisaniu maili i gadaniu przez telefon uznałem, że czas na kolację - w całkiem niezłej hinduskiej knajpce, o kilka kroków od hotelu. Sęk w tym, że zapas  gotówki lokalnej ograniczał się do  dwóch funtów i trzydziestu dwóch pensów. Zahaczyłem więc o pobliski bankomat Santander.

Gdym zażyczył sobie dwadzieścia funtów, które z nawiązką powinny starczyć na kolację, piwko i małą paczkę marlboro, bankomat zachrzęścił obiecująco elektronicznymi bebechami i w sekundzie gdy wyciągałem dłoń po pieniądze - na mgnienie oka brakło prądu. Czekałem cierpliwie patrząc na komunikaty rebootującego się systemu operacyjnego i naiwnie liczyłem, że pieniądze jednak dostanę. Bankomat, złosliwa bestia, nawet nie beknął ani się nie oblizał, choć miał łobuz po czym. Nie dość, że gotówki nie dał, to jeszcze połknął kartę i żadne zaklęcia nie chciały sprawić by łaskawie zechciał ją oddać.

Widok z Munte Caltiu na Munte Negoiu
Było po osiemnastej, więc placówka przy której złodziejska maszyna się znajdowała, była już dawno zamknięta. Zadzwoniłem więc na infolinię, znowuż naiwnie licząc, że poruszeni bezmiarem mojego pecha pracownicy banku wyślą jakąś lotną brygadę, która wybebeszy drania na moich oczach i wyjmie z jego trzewi moje zabezpieczenie spokojnego urlopu.
Guzik z pętelką. Dodzwonienie się do jakiegokolwiek człowieka w infolinii zajęło mi prawie dwadzieścia minut. Po wybieraniu niezliczonych opcji w labiryncie systemu informacyjnego Santandera rozbijałem się zwykle o drzwi z napisem: "Wprowadź numer klienta" lub robota recytującego regułki z prospektów informacyjnych. Gdy nadzieja mnie już opuściła, wpadłem na przebiegły pomysł próby połączenia się z centrum udzielania kredytów: i tam w istocie natrafiłem na głos ludzki, przypuszczalnie pakistański. Pakistański asystent początkowo cierpliwie mnie wysłuchiwał, następnie stwierdził, że nic się nie da zrobić i że mam skontaktować się z macierzystym bankiem. Żadne, ale to żadne próby perswazji nie przynosiły najmniejszego efektu. Gdy w desperacji zacząłem ciskać mięsem, dowiedziałem się, że rozmowa jest nagrywana i jeśli będę kontynuował konwersację w taki a nie inny sposób, nagranie może posłużyć w sądzie jako dowód w sprawie o "verbal abuse". Nie mogłem sobie nawet pozwolić na znaczące ciśnięcie słuchawki - ot jak łagodnieją obyczaje w czasach telefonii komórkowej. Pożegnałem się więc chrześcijańskim "Fuck You" i zadzwoniłem do Banca Transilvania.

Wściekły jak osa wysłuchałem wyjaśnień pracownika, który zablokował kartę, zaprosił mnie do oddziału i zapewnił, że nową otrzymam w przeciągu tygodnia. Zachwycić mnie to rozwiązanie nie zachwyciło, gdyż urlop miałem zacząć równo za 48 godzin, ale cóż było począć.

Banca Transilvania to jeden z największych rumuńskich banków. Ma wszędzie pełno bankomatów i placówek oraz straszliwie irytujący serwis online. Reklamuje się hasłem: Banca oameni intreprizatori co dosłownie oznacza bank ludzi przedsiębiorczych, a w praktyce, że w banku pracują ludzie przedsiębiorczy, a klienci to jelenie, których się łupi. Przekonałem się o tym zresztą naskórnie następnego dnia około 14.00 gdy po podróży z Londynu wkroczyłem do oddziału znajdującego się w Iulius Mall w Timisoarze.

Łamanym rumuńskim objaśniłem moją sytuację prześlicznej blondynce o niskim chropowatym głosie zatrudnionej w charakterze asystentki. Ta pokiwała ze zrozumieniem kształtną główką, zrobiła współczującą minę, poszperała w komputerze i stwierdziła: że i owszem wszystko się zgadza, karta została zatrzymana ze względu na błąd w komunikacji. Zadowolony, że poszło tak gładko usłyszałem ni stąd ni zowąd:
- 15 lei va rog pentru card nou.
Skonfundowany spytałem, że niby z jakiej to paki mam płacić piętnaście lei za kartę, która została zatrzymana bez mojej winy. Dziewczyna rozłożyła bezradnie ręce i powiedziała, że takie mają zasady. Ja na to:
- No to głupie macie te zasady, skoro widzi Pani, że karta została zatrzymana bez mojej winy. Nie zgubiłem jej, nie zniszczyłem, tylko ze względu na brak prądu połknął ją automat...
Blondynka zaczęła dzwonić. Wykonała chyba z pięć rozmów tłumacząc to tu, to tam moją sytuację. Najwyraźniej jednak nie udało się jej osiągnąć telefonicznie nikogo władnego podjąć ważką dla stanu finansowego banku decyzję o odstąpieniu od opłaty. Ja, zawziąłem się już i postanowiłem nie odpuszczać - w imię zasad.
Asystentka zrobiła w końcu stropioną minę i przepraszająco stwierdziła:
- Imi pare rau... Może pan wystąpić do tamtego banku o zwrot kosztu...
To jeziorko znajduje się na 2000 m npm.
A nad nim dzikie pole namiotowe.
- Przecież wy możecie to zrobić w moim imieniu. Ostatecznie jestem waszym klientem i powinniście mi ułatwiać życie. Mam jechać do Londynu specjalnie po to, żeby odzyskać równowartość trzech funtów?!?
- Ale my nie możemy odstąpić od tej opłaty...
- Za to ja mogę odstąpić od przechowywania u was pieniędzy!
- Oczywiście może pan to zrobić.
- A czy może mi pani chociaż dać wydruk z systemu potwierdzający, że karta została zatrzymana ze względu na błąd w komunikacji? Muszę mieć przecież jakikolwiek dowód, gdy będę rozmawiał z tamtym bankiem.
- Imi pare rau... Gdy będzie pan zamykał konto, to może to pan zrobić tylko w tym oddziale w którym je pan otworzył.
Tu się miarka przebrała, bo oznacza to dla mnie wycieczkę w miejsce w które normalnie już nie chodzę. Wypłaciłem demonstracyjnie przy okienku wszystkie pieniądze jakie tylko miałem na dwóch kontach w Banca Transilvania i obiecałem i sobie, i blondynce, że jeśli moja noga więcej u nich postanie to tylko po to, żeby cisnąć w tą śliczną twarz kartami i pismem z wypowiedzeniem umowy. Przynajmniej konto chcę zamknąć na swoich warunkach, a nie pod dyktando bankierskich pijawek i ich durnych przepisów.
Karny jeżyk dla BT za idiotyczne procedury, brak elastyczności i kompletne olewanie klienta.
Dość, że urlop - nie licząc złamanej w trakcie jego trwania ręki - w miarę się udał. Ale to zupełnie inna historia. Zdjęcia dołączam.

niedziela, 2 września 2012

Na deser muzyczka cz. 3

Z pewną nieśmiałością siadam do klawiatury. Od chwili gdym ostatnio tu zajrzał i popełnił jakiś artykuł sporo wody w Dunaju i Bedze upłynęło. Wiem, że z usprawiedliwieniami jak z dziurkami w nosie - każdy jakieś tam ma - ale kilka różnych spraw dość skutecznie powstrzymywało mnie od zajrzenia tu i napisania kilku akapitów.

Pierwszy miesiąc, kryć nie będę, czyste lenistwo. Nie działo się tak absolutnie nic, że i pisać mi się nie chciało. Później przyszedł pierwszy czerwca i wszelkie moje narzekania co do braku zajęcia postanowiły sie nagle na mnie zemścić: kolejna data jaką świadomie pamiętam to 23 lipca, kiedy wieczorem usiadłem w niesprzątanym od sześciu tygodni mieszkaniu i powiedziałem sobie: "Wow, to to właśnie był tak zwany młyn zawodowy!" Po młynie musiałem wypocząć, więc pojechałem w góry, gdzie pierwszego dnia nastąpiłem na skałę tak pechowo, że straciłem równowagę i runąłem jak długi na lewe przedramię. Kawałek granitu, czy jakiegoś innego bazaltu nie chciał był oddać pola, więc piąty tydzień z rzędu noszę gips, który skutecznie zresztą utrudnia mi sklecenie i tych kilku zdań, którymi chciałbym powrócić do przerwanej tu pracy i przybliżania czytelnikowi rumuńskiego życia codziennego.

Dodam przy tym, że będzie to powrót niestety, ale na krótko. Polonez wyjeżdża bowiem z Rumunii 27 września i nie zanosi się na to, by w dającej się przewidzieć przyszłości miał tu na dłużej niż kilka dni wrócić.

Lato 2012 w Rumunii to nieustający nawet na chwilę ciąg upałów sięgających 40 kresek nad zerem. Ale to również nieustający ciąg imprez, wyjazdów, wysiadywania godzinami w "Strandach" (basen odkryty ze sferą rekreacyjną w postaci potężnych kolumn nagłaśniających i baru), złażącej z nosa skóry i nieprzespanych z powodu temperatury nocy.

Rumunom praktycznie wszędzie towarzyszy muzyka. Ichnia i zagraniczna. Poniżej kilka przykładów:

Connect R "Vara nu dorm" przynajmniej tytuł doskonale odzwierciedla moje doświadczenia z tego rumuńskiego lata. Również zbyt dużo nie pospałem.




INNA "Tu și eu" (Ty i ja): hyc-hopne, skoczne, simplu ca "Buna ziua" (rumuński odpowiednik "prostego jak drut" czy "prostego jak konstrukcja cepa"), w radiu na okrągło. Nawet mi się przyjęło po kilku przesłuchaniach. Ci którzy znają moje gusta muzyczne uznają zapewne, że upał mi nie posłużył.



Alex Velea "Minim doi" (Minimum dwoje). Kolega z Polski, któremu to puściłem stwierdził: "takie disco polo". Pewnie i tak - oceńcie sami.


Corina "A ta". Popularne i podobnie jak powyższe tematy puszczane wszędzie niemal bez przerwy. Na temat muzyki się nie wypowiadam, ale wokalistka zgrabna, więc teledyskiem można przynajmniej raz pocieszyć oko.


Jest tego więcej - mniej więcej na to samo kopyto. Zainteresowani powinni w You Tube wklepać "Muzica romaneasca vara 2012" i słuchać do woli.