sobota, 28 stycznia 2012

Vorbesc în limba română

Zaczynam  się uczyć rumuńskiego. I "wiśta - wio łatwo powiedzieć" - chciałoby się dodać na tym samym wydechu.


Przez meandry gramatyczno - leksykalne języka, który ma podobno być najmniej zanieczyszczoną łaciną z nowożytnych języków romańskich prowadzi studenta Corina. Rocznik 1986, zaobrączkowana, a z wykształcenia nauczyciel francuskiego. Często purpurowieje aż po końcówki smolistoczarnych włosów, szczególnie gdy student próbuje wypowiedzieć jakieś słowo - w założeniu niewinne - które na skutek subtelnych różnic w ułożeniu języka, podniebienia miękkiego, tchawicy, warg i zębów zmienia się podstępnie w jakieś inne. Czasem zabawne, czasem nieprzyzwoite, a kiedy indziej plugawe.

Takie, dajmy na to, neutralne znaczeniowo lămâie (lamyje - cytryna) wypowiedziane błędnie, dryfuje niebezpiecznie w kierunku "(la) muie" (la muje), którego neutralnym nazwać - niepodobna. Jest bowiem dość wulgarnym określeniem pewnej łóżkowej zabawy dorosłych - fellatio.  Corina, na krawędzi paniki i załamania nerwowego, z pulsującą krwią twarzą, wyjaśnia te niby drobne, a wcale znaczące szczególiki. I zrazu jasny staje się dziwny grymas kelnerki z sushi baru gdzie kilka dni wcześniej zamówiło się wodę z lamuie.


Rumuni sami nie do końca jeszcze ogarnęli zawiłości swojej pisowni. Nie dziwi to zresztą, jeśli zważyć, że reformy języka dokonywały się w tym kraju średnio raz na trzydzieści lat. Z artykułu na Wiki, wynika że ostatnia z nich, zamiast życie Rumunów uprościć - tylko je skomplikowała. Na jej mocy, w 1993 roku Akademia Rumuńska ekshumowała i reanimowała pogrzebaną czterdzieści lat wcześniej literkę Â, która służy zresztą do zapisu tego samego dźwięku co Î. Różnica polega na tym, że pierwszej używa się wewnątrz wyrazów, a drugiej wyłącznie na początku i końcu. Może się to wydawać mało znaczącym epizodem, więc żeby nie było zbyt różowo, okazuje się, że Mołdawianie zza rzeki Prut (posługujący się rumuńskim), reformy do wiadomości po prostu nie przyjęli i piszą po staremu. A że ich, podobnie jak ludzi, którzy zakończyli edukację przed 1993 jest w Rumunii sporo - trafiają się wyrazy pisane tak i tak. Początkujący w nauce rumuńskiego Polonez nawet czytając druk ma niejednokrotnie twardy orzech do zgryzienia. Takie îngheţată (lody) - będące creme - de - la creme rumuńskiego systemu zapisywania dźwięków (pojawia się w nim prawie każda sprawiająca kłopoty litera) niech zostanie wydrukowane bez podpowiadających "daszków, ptaszków i ogonków" i katastrofa komunikacyjna gotowa. A dzieje się tak często gdyż jak u Mołdawian w 1993 "Â", tak u Rumunów w komputeropisaniu umieszczanie znaków diakrytycznych jakoś się nie upowszechniło (pewnie za sprawą kompletnie nielogicznego układu klawiatury).


Najzdradliwszą literką jest "ă". O ile "î", "â", "ţ", "ș", - Polakowi nie sprawią problemu bo czyta się je odpowiednio: "y" (nieistniejące zresztą w ichnim alfabecie, a przechodzące czasem w "i", dla dwóch pierwszych liter), "c" (c po rumuńsku czyta się jak nasze "cz") oraz "sz".  "ă" jest samogłoską wstrętną i dla wszystkich obcokrajowców infernal - w pełnej rozciągłości znaczenia tego słowa. Dźwięk opisywany przez nią słyszy się każdorazowo inaczej - raz jako "a", kiedy indziej jako "y" albo "e" przechodzące w "y". W wykonaniu Rumunów brzmi to jak odgłos wydany przez kogoś walniętego z całej siły w splot słoneczny. Dobywają go, jak podejrzewa student, prosto z pęcherzyków płucnych - bo samą tchawicą wytworzyć się go chyba nie da.

Corina, profesjonalna w każdym calu nauczycielka - ma plan. Plan wtłoczenia do pustego polskiego łba całego jej języka. Systematyczny, uporządkowany, gdzie kamienie milowe w podręczniku, znaczą żółte karteczki (tradycyjnie, po rumuńsku, nazywane: post it). Nigdy się to nie udaje. Student - osioł uparty - woli uczyć się po swojemu. Gdy mu się co przypomni - domaga się wyjaśnień i notuje użyteczne zwroty, wkuwa na pamięć, ale co je warunkuje - już nie wnika.

Student ma też tendencję do zapamiętywania ciekawostek. Dowiaduje się, że Mołdawianie (z obydwu brzegów Pruta) jedzą najzdrowszą żywność w Rumunii. Bez żadnych "E". W ich wykonaniu pâine, carne, lapte (chleb, mięso, mleko) to: pâini, carni, lapti. Zapamiętuje więc, że Mołdawianie zmiękczają wypowiadane słowa i gdy słyszy w pracy koleżankę, która mówi doń bună dimineaţa z charakterystycznym miękkim zaśpiewem, bezczelnie stwierdza:
- Mówisz, jakbyś była z Mołdawii! - biedne dziewczę spuszcza oczy i zawstydzone (bo bycie z Mołdawii nie jest w Rumunii, żadnym komplementem) odpowiada:
- Wiem... W Bukareszcie wszyscy się mnie o to pytali. - zupełnie zapominając, że człowiek przed którym się właśnie usprawiedliwia z wymowy ojczystego języka poza owym "dzień dobry" niewiele więcej potrafi powiedzieć.


Bardzo zabawny instruktaż, jak nauczyć się rumuńskiego można znaleźć tutaj.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Rumunia się wkurza

Na Piata Victoriei, przy Opera Romana, drugi dzień z rzędu zbierają się ludzie i krzyczą: Jos Basescu!
Bardziej symbolicznego miejsca dla obywatelskiego sprzeciwu w Rumunii - nie ma. Słowo decembrie i data 1989 przewijają się w niemal każdym wystąpieniu demonstrantów.
To właśnie w tym miejscu, 23 lata temu, również zimą, wiecowało sto tysięcy ludzi i jak dziś, tak wtedy, krzyczeli Jos - tyle, że Ceaucescu.
Najaktywniejsi, może sześciesięcioletni panowie, w których domyślam się byłych Rewolucjonistów wołają w pustawą przestrzeń placu, że cały kraj patrzy na Timisoarę, że gdy Timisoara się ruszy - ruszy się cała Rumunia. A wtedy do historii przejdzie rząd Emila Boca i eks marynarz, a obecny prezydent - Trajan Basescu - pożegna się ze stanowiskiem.
Być może to i prawda. Bo na razie na poważnie rusza się Bukareszt i tylko Bukareszt. Reszty kraju jakoś za sobą nie ciągnie choć w stolicy demonstrowało wczoraj 8600 osób, choć był gaz łzawiący, kamienie, trzydziestu trzech rannych demonstrantów, poniszczone samochody, wybite szyby, zdemolowane bankomaty, pobici policjanci. Gdzie indziej - dzieje się, ale jakby mniej. Może kraj rzeczywiście czeka na Timisoarę? A może nie czuje, żeby sprawa była aż tak istotna?
Od jakiegoś pół roku prezydent Basescu z premierem Boc'iem walczą dzielnie z kryzysem. Walczą, stosując jedyną znaną współczesnym politykom metodę: windując daniny i tnąc wszystkie możliwe wydatki. Dla przykładu: wynagrodzenia budżetówki ścinają o jedną czwartą. Rumuni na ostre oszczędności - mają po prostu alergię. Pamiętają bowiem traumę lat osiemdziesiątych: głód, zimno i bezwzględne wyciskanie z gospodarki każdej ostatniej bani by spłacić zagraniczne długi. W społeczeństwie, które oszczędzać nie lubi - od kilku miesięcy wrze, a poparcie dla Prezydenta spada.
Gdy rezygnuje podsekretarz stanu w Ministerstwie Zdrowia - dr Raed Arafat (z pochodzenia Palestyńczyk) - ludzie dostają furii. Dr Arafat, jak podają rumuńskie media, stał się niezmiernie popularny, gdy  w 1990 roku stworzył, a później rozwinął i kierował SMURD-em (czymś będącym połączeniem Straży Pożarnej z Pogotowiem Ratunkowym - taki ER) najpierw w Tirgu Mures, a następnie - całym kraju. SMURD i jego twórca, cieszą się w kraju ogromnym szacunkiem. Organizacja jest uważana powszechnie za najbardziej godną zaufania, spośród służb państwowych.
I tak Arafat, na wieść o tym, że Basescu ma w planach podzielenie i  sprywatyzowanie (czy w zasadzie przerzucenie finansowania na samorządy) jego formacji - udziela publicznie dość nerwowej wypowiedzi, na którą Prezydent, reaguje jeszcze bardziej emocjonalnie, zarzucając doktorowi wywoływanie "publicznej histerii". Doktor unosi się honorem, rezygnuje, a ludzie wściekli na Prezydenta wychodzą na ulice i place: Bukaresztu, Suczawy, Cluj, Braszowa i Timisoary.
Timisoara póki co jest wstrzemięźliwa. Wczoraj wprawdzie na moment zablokowano linię tramwajową, ale dziś pod Operą stoi może dwieście osób - więcej chyba dziennikarzy, turystów i gapiów niż demonstrantów.  Przemawiają różne, czasem dość malownicze osoby. Jeśli im wierzyć: nie należy dawać zwieść się pozorom. W Rumunach drzemie rewolucja. Jeden z nich mówi mi dziś: "Jeśli to potrwa jeszcze trzy dni - może być różnie."

sobota, 7 stycznia 2012

Timbru fiscal extrajudiciar i inne

La multi Ani 2012
Urząd do spraw imigrantów dla okręgu Timis mieści się w Timisoarze na ulicy Andrei Mocioni, kilkadziesiąt metrów od łagodnie zakręcającej w tym miejscu na południowy zachód Begi. W połowie drogi między Podul Decebal a Podul Dacilor. Kilkupiętrowy budynek podzielony jest nierówno między Komendę Policji a Oficiul Roman pentru Imigrari. W słoneczne, październikowe i stosunkowo wczesne popołudnie zbliżam się do niego pełen najgorszych przeczuć.
Najgorszych, bo kolejka  zaczyna się już na chodniku. Pnie się, wije i rozlewa jak pobliska rzeka, po siedmiu schodkach w górę, niknie w wąwozie ponurego malowanego na najwstrętniejszy z odcieni miętowej, odrapanej zieleni korytarzyka i znajduje ujście przy plastikowym oknie za którym siedzi Urzędnik. Jeden. Zajmuję  pokornie miejsce w imigranckiej ciżbie i usiłuję dojść przyczyny dla której pół świata postanowiło nagle migrować do Rumunii. W tłumie przeważają wprawdzie Serbowie co dość łatwo rozpoznać po mowie, nie brakuje Mołdawian, ale ukradkiem zerkając na dokumenty kurczowo dzierżone w garściach identyfikuję też Nigeryjczyków, Hindusów, Niemca i Marokańczyka głośno gadającego po francusku przez komórkę.
Kolejka porusza się w ślimaczym tempie, szczególnie, że każdy ze stojących przede mną, zdaje się trzymać miejsce dla trzech innych osób, które materializują się zwyczajnie znikąd. Godzinę zajmuje mi dotarcie do drzwi. Drugą - do okienka.
Urzędnik - co oczywiste przecież w  instytucji zajmującej się obsługą obcokrajowców- zna tylko rumuński. Ktoś litościwie  tłumaczy mi, że teczka z dokumentami jest OK, ale zapłacić jeszcze muszę taxa i przynieść umowę o pracę - po rumuńsku. Zaświadczenie o zarobkach wystawione mi przez payroll w Bukareszcie - nie wystarcza.
Mijają dwa miesiące i w połowie grudnia straszę mojego pracodawcę, że zostanę aresztowany za nielegalny pobyt w Rumunii, jeśli w końcu nie dostanę kontraktu, który rumuńskie władze będą skłonne zaakceptować. Umowa się odnajduje i robię drugie podejście do rejestracji. Sprawdzam teczkę i przypominam sobie o nieszczęsnym taxa, którego w dalszym ciągu nie uiściłem. Szukam na www Ministerul Administratiei si Interior i dowiaduję się z niej, że zapłacić mam taxa extrajudiciar de timbru. Do kupienia na każdej poczcie. Brzmi wprawdzie łatwo i  być może rzeczywiście jest na każdej z poczt, tylko że czterdziestoparoletnia pracownica Posta Romana, najpierw opieprza mnie, mówiąc że w Rumunii to się mówi po rumuńsku, a nie po angielsku, a następnie stwierdza, że nigdy w życiu o czymś takim, jak taxa extrajudiciar nie słyszała. Owszem ma taxę ale judiciate. Myślę sobie - wszystko jedno, w końcu to tylko jedno extra. Płacę dwie leje i wychodzę z papierkiem, który w niczym nie odpowiada mojemu wyobrażeniu o timbru (znaczek), ale jest zaopatrzony w moje imię, nazwisko, numer dowodu osobistego i informację, że wpłaciłem 2 leje na dobro jakiejś tajemniczej instytucji. Trafiam ponownie na Strada Mocioni i tym razem czekam tylko pół godziny. Nie z powodu kolejki, bo nie ma absolutnie nikogo - w tej liczbie Urzędnika, który gdy w końcu się pojawia, wygląda na bardzo zdziwionego, że ktokolwiek w ogóle nań czeka. Niedźwiedziowate chłopisko przegląda moje kwity, kiwa głową i mruczy pod nosem, że wszystko bine, bine, foarte bine i na koniec pyta:
- Taxa?
Pokazuję mu chitanta, które dostałem na poczcie. Wpatruje się weń podejrzliwie, kiwa z dezaprobatą głową, nosem kręci, wlepia we mnie oczy i mówi coś co brzmi mniej więcej tak:
- Esta taxa judiciate!.. Timbru fiscal doi lei!? - i pokazuje mi jakieś małe beżowe znaczki, których spory plik leży na jego biurku. Wyjmuję więc portfel i bełkoczę:
- As dori cumprar aici... - co jak mi się wydaje powinno oznaczać, że chcę kupić tutaj (jak do tej pory nie udało mi się odbyć ani jednej lekcji rumuńskiego).
- Nu aici! A la posta! - odchodzę rozbity, bo przecież wiem, że na poczcie tego nie sprzedają, ale jak to wytłumaczyć chłopu, który nie mówi po angielsku i zdążył mi już trzasnąć okienkiem w nos? Z braku alternatywy wlokę się ponownie na Bulevardul Revolutiei 1989, do gigantycznego, a ponurego neoklasycystycznego chyba gmaszyska poczty. Zdecydowany w razie potrzeby rozpocząć strajk okupacyjny, albo wojnę polsko - rumuńską, cokolwiek. Byleby wejść w posiadanie cholernych znaczków.
Próbuję inaczej - zamiast wieszać w flagi Solidarności na oknach w pierwszym rzędzie, a pytać o taxę extrajudiciar w drugim. Skoro jest ona najwyraźniej owiana tajemnicą dla wszystkich 22 milionów Rumunów niezatrudnionych w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych... Mówię po prostu:
Dokument nadający autorowi rumuński Pesel
- Timbru fiscal, doi lei va rog. - i jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki wchodzę w posiadanie upragnionych beżowych kawałków papieru. Trzy dni później odbieram kartkę papieru, która zaświadcza, że Bartosz Sowislo din Polonia ma prawo do pobytu na terenie Rumunii do grudnia 2016 roku. Nadaje się mu również CNP (PESEL), którym posługiwać się ma w kontaktach z instytucjami na terenie Rumunii, co urzędowo stwierdza okrągła pieczęć i nieczytelny podpis Szefa Urzędu ds. Imigrantów Okręgu Timis.

***
Zawodowo jestem zmuszony do współpracy z administracją Lotniska "Traian Vuia" w Ghirodzie - tuż obok Timisoary. Administracja ma wspaniały system przyjmowania urzędowych dokumentów. W Biurze Podawczym siedzi Calin wraz z kumplem, mają kserokopiarkę, pieczątki i księgę podawczą o rozmiarach i masie trzech płyt chodnikowych. Przyniesiony wniosek o przedłużenie ważności kart parkingowych jest pieczołowicie opatrywany numerem, rejestrowany, okraszany  datą i podpisem. Interesant dostaje kserokopię, uścisk dłoni i uśmiech  na pożegnanie. Co potem dzieje się z papierem nie wiem, ale wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że wniosek ląduje chyba od razu w niszczarce do dokumentów, śmietniku, albo czarnej dziurze. Ani razu nie otrzymuję ani pisemnej, ani ustnej, ani w ogóle żadnej odpowiedzi.
Miesiąc w miesiąc, gdy mnie i moim pracownikom grozi, że kolejnego dnia nie dostaniemy się do pracy - urządzam najazd na biuro Dyrektora Administracyjnego. Łysy, krępy i wyglądający dość brutalnie dyrektor o imieniu Aurelian robi zaaferowaną minę i pyta czy to pilne. Gdy potwierdzam, bierze ode mnie kopię i osobiście gna do informatyków, którzy w dziesięć sekund załatwiają sprawę. I tak regularnie 9 dnia każdego miesiąca. Pytam kiedyś jednego z pracowników lotniska o co w tym wszystkim chodzi i czy po prostu nie dałoby się tej sprawy załatwiać normalnie słyszę w odpowiedzi: This is Romania.
***
Mici - w postaci nieprzetworzonej
Rumuńska kuchnia nie różni się jakoś drastycznie od polskiej. Są kiszone ogórki i kapusta (castraveti si varza murat), w meniu często pojawiają się cartofi w postaci swojsko brzmiącego piure i w nieco mniej zrozumiałej formie cartofi prajite które są niczym innym jak frytkami. Rumuni bardzo lubią mięso, szczególnie chętnie wsuwają ceafa de porc (karczek) oraz piept de pui (pierś z kurczaka). Nie gardzą też tradycyjnymi w ich kuchni micisarmale . Te drugie,  do złudzenia przypominające nasze gołąbki.
Absolutną podstawą wyżywienia jest ciorba - w zasadzie zupa, choć Rumuni czynią między nimi różnicę. Supa jak się dowiaduję jest "czysta" - jak na przykład rosół, Ciorba jest za to zawiesista, zabielona bogato smantaną i pełna kawałków mięsa, warzyw i ziemniaków (razem lub osobno w zależności od wersji). Porządnie przyprawiona, zagryziona paine (chlebem) - spokojnie robi za cały posiłek. Bardzo dobrą można zjeść w restauracji Timisoarana
...i w po obróbce termicznej. W towarzystwie:
ciuperci(pieczarek) cartofi,
ridichi negre (rzepy) i ceapa galba (cebula)
Ubytek objętości dowodzi, że w Rumunii, jak wszędzie
w przemyśle mięsnym: in aqua profitas.
Na deser prajitura - ciasta.
Mało natomiast jada się ryb, a stoiska nabiałowe w nawet najbardziej nabitym ludźmi supermarkecie świecą takimi pustkami, że strach głośno mówić, ze względu na rozchodzące się echo. Nic zresztą dziwnego: średnia rumuńska pensja jest o 1300 złotych niższa od średniej polskiej (brutto), a cascaval (ser) jest nawet 100% droższy niż w Polsce. Próbuję dojść do przyczyny tego stanu rzeczy, ale nikt nie potrafi udzielić mi odpowiedzi sensowniejszej niż: "drogo bo drogo". Osobiście podejrzewam politykę rolną UE, ale dowodów brak. Ze świąt w Polsce przywożę więc ze sobą trzy kilo żółtego sera, trzydzieści litrów soków (w Timisoarze litr soku jabłkowego kosztuje 7,5 złotego!) i pełno camembertów, a także brie, które kocham miłością odwzajemnioną, a które w Rumunii kosztują około 10 złotych w wersji najtańszej.
Rumuni, jeśli nie podróżują za granicę nawet nie zdają sobie sprawy z panującej u nich drożyzny, ci natomiast, którzy na oczy przejrzeli jeżdżą raz w miesiącu na zakupy do węgierskiego Szeged, gdzie jak twierdzą: i taniej, i lepiej.
Rumuńskie marki spożywcze
Rumuńskich marek spożywczych w sklepach jak na lekarstwo, albo nie wiem gdzie ich szukać. Dowiaduję się, że w latach '80 (kiedy jedzenia w sklepach w zasadzie nie było, bo Ceacescu sprzedawał wszystko zagranicę by spłacić długi) podstawę wyżywienia porannego stanowiła Sana (chyba maślanka), a ze słodyczy dostępny był ROM - czekoladowy batonik o nadzieniu nieco przypominającym to z naszych Pawełków, a cieszący się opinią kultowego - jak nasze Prince Polo.
Nie wiem, czy  Salam de Biscuiti  ma jakieś historyczne, tradycyjne, popkulturowe, czy kultowe znaczenie, ale że w supermarketach tego pełno, a i w Hotelu Timisoara stanowi podstawę śniadaniowego wyżywienia - wciągam go na listę moich rumuńskich marek. Jest niczym innym jak naszym "kartofelkiem" - tylko większym, pokrojonym w plastry i nasączonym rumowym olejkiem tak, że ciężko go przełknąć.
Z produktów luksusowych - wyroby cukiernicze Heidi - rewelacja.
***
Sylwestra, ze względu na zapalenie spojówek spędzam w swoim mieszkaniu w Timisoarze. Wychodzę jednak w samą północ i dobrze, że biorę aparat, bo pokaz ogni sztucznych i nieprzeliczony tłum na Piata Operei zapierają rozmachem dech w piersiach. Choć rumuński brak zdrowego rozsądku przy puszczaniu fajerwerków, jeśli nie przewyższa, to bez wątpienia dorównuje polskiemu.

A że w Rumunii jeszcze 7 stycznia wszędzie to słyszę, powtarzam:
La Multi Ani 2012!