niedziela, 27 listopada 2011

Drum trip

Pierwszy błąd popełniam, nim jeszcze udaję się w drogę. Dotyczy godziny, o której wsiadam za kierownicę SAABa i wyjeżdżam w liczącą 330 kilometrów podróż z Timisoary do Cluj. Jest piątek, siedemnasta osiem, listopad, ciemno. Na drogach istny Armageddon.
Odszczekuję niniejszym wszystko co napisałem kiedyś, że po Rumunii jeździ się dobrze. Mało uczęszczany odcinek między punktem granicznym w Cenad a Timisoarą absolutnie nie oddaje tego co przeżyłem (a przeżyłem i chyba jestem winien modlitwę dziękczynną) jadąc z Timisoary przez Lugoj (DN 6; DN - droga krajowa), Devę (DN 68A), Alba Iulię (DN 7), aż do Cluj (DN7). Całość zajęła mi prawie pięć godzin, powrót - w niedzielę i w dzień - godzinę mniej.
Ale od początku. Wybierając się w podróż samochodem po Rumunii należy wyposażyć się przede wszystkim w: sporo cierpliwości, stalowe nerwy i dobrą muzykę, bo to co leci w rumuńskich radiach do słuchania niestety, ale się nie nadaje. Ja biorę jeszcze aparat. Z mrożącej krew w żyłach podróży piątkowej siłą rzeczy nie mam żadnych zdjęć podczas powrotnej niedzielnej - trzaskam w trybie auto z sekwencyjnie ustawioną migawką - blisko 180, przez szybę, nie zatrzymując się ani na moment - stąd też jakość zdjęć, jest - jaka jest.
Podczas pierwszego odcinku z Timisoary do Lugoj, nudzę się. Sznur pojazdów jadących nieprzerwanie z naprzeciwka nie pozwala nawet myśleć o wyprzedzaniu. W radio dyskusje o rumuńskiej historii najnowszej, albo straszne, muzyczne suchary. Żeby nie jechać w ciszy, próbuję poustawiać gadającego z GPS Hołowczyca, by częściej dawał głos i bym nie czuł się taki samotny, ale niestety coś knocę i Hołek się gubi. A ja z nim. Mapy z 2009 roku nie do końca odpowiadają rzeczywistości. Zresztą, Rumunia przez większość wydawców map dla GPS jest pokryta tylko w kilkudziesięciu procentach. Muszę sobie radzić z czym mam, jadąc czasami na wyczucie - polegając na nowoczesnej techonologii innych map nie mam.
Rumuńskich dróg ponoć szybko przybywa. Niestety nie autostrad. Rumuński rząd nie załapał się na kasę z Brukseli i łączna długość sieci autostrad na mający powierzchnię 240 tys km2 kraj wynosi całe 360 kilometrów. Plany są ambitne i zakładają powstanie 2300 kilometrów autostrad, jak się jednak okazuje nie nastąpi to wcześniej niż w 2018 roku. Żeby było jeszcze ciekawiej: z planowanej sieci dróg ekspresowych, która ma liczyć 382 kilometry wybudowano na razie kilometrów... zero. Budują się za to obwodnice i drumuri nationale są gładkie, bez kolein i wykrotów, mają jednak pewną zasadniczą wadę: wiją się jak węże i są cholernie wąskie w razie czego uciekać  nie ma gdzie - chyba że do rowu melioracyjnego, a te są zwykle dość głębokie.
W Lugoj skręcam w lewo i wjeżdżam w góry, czego się bardziej domyślam i czuję po zatykających się od czasu do czasu uszach niż widzę - bo widzę, że droga wije się serpentynami, z których niektóre zakręcają po prawie sto osiemdziesiąt stopni, reflektory samochodów, strome zbocze z jednej i niepokojącą czarną pustkę Nie widzę natomiast barierki, która dawałaby choćby iluzję bezpieczeństwa.
Kierowcy próbują wyprzedzać. Ja, choć już mnie nosi, choć sto pięćdziesiąt koni mechanicznych, które mam pod stopą usypia z nudów nie odważam się i wlokę sześćdziesiątką za jakimś TIRem. Jest bezludnie. Miasteczek i wsi tyle co kot napłakał, gdy jakieś się już trafi, oświetlone jest nędznie, uliczki puste, za to każde z nich obowiązkowo wyposażone w stojący na poboczu patrol policji w Dacii i napis Drum Bun (coś jakby Szerokiej Drogi) na wylocie.
Z policją w Rumunii trzeba uważać, zwłaszcza jeśli się jest obcokrajowcem. Mandaty dają ponoć bardzo chętnie, a jak wynika z opowieści znajomych, jeszcze chętniej wyciągają rękę po pieniądze, za które później nie wystawiają pokwitowania. Najgorszym przestępstwem drogowym w Rumunii jest nieopłacona Rovigneta - czyli podatek drogowy. Nie jest to jakoś specjalnie drogie i kupuje się albo na stacjach benzynowych Rompetrol i Petrom, albo na poczcie, lub w specjalnych znajdujących się gdzieniegdzie punktach. Całoroczna kosztuje 120 RON, a mandat, który można zapłacić za jej brak to ponoć nawet 200 euro. Co ciekawe, za mandat zapłacony w ciągu tygodnia od popełnienia wykroczenia, dostaje się pięćdziesiąt procent zniżki.
Dwie godziny później, na skrzyżowaniu w okolicach Alba Iulia, doznaję czegoś, co jak przypuszczam było chwilowym zatrzymaniem akcji serca. Do tej pory, nie było źle. Kilku świrów, którzy wyskoczyli to zza zakrętu, to zza wzniesienia było szczęśliwie na tyle daleko, bym spokojnie nacisnął hamulec i wszyscy elegancko, na otarcie zderzaków się pomieścili. O zawał przyprawia mnie kierowca cysterny, ciągnący na dokładkę przyczepę. Gdy niemały ogonek samochodów, pomału rusza z miejsca, oślepia mnie światło odbijające się w lusterku. Jadąca tuż za mną ciężarówka, bez wyraźnego powodu włącza długie światła, uruchamia pomarańczowego koguta na dachu i trąbiąc ogłuszająco zmienia pas na lewy, nie patrząc na to, że samochody z naprzeciwka właśnie wjeżdżają na skrzyżowanie. Kilkanaście osobówek w oka mgnieniu znajduje się na poboczu, by zrobić miejsce stalowemu kolosowi, bezwstydnie wykorzystującemu fakt, że mało który kierowca ma ochotę udowadniać ciężarówce, kto tu właściwie ma pierszeństwo. Sprawca całego zamieszania, do którego się zresztą bezwstydnie przylepiam kilka kilometrów dalej i jako trzecia przyczepa wyprzedzam kiedy i on wyprzedza, pędzi nie bacząc, czy jest w terenie zabudowanym, czy nie prawie sto kilometrów na godzinę. Po którymś z takich ryzykownych wyprzedzań odpuszczam - ostatnia jadąca z naprzeciw ciężarówka jest zdecydowanie zbyt blisko jak na moje nerwy.
Na wjeździe do samego Cluj, które leży w górskiej kotlinie, droga jest szersza, ma cztery pasy, przedzielone podwójną ciągłą linią. Jadę lewym i za którymś z zakrętów, jakieś dziesięć kilometrów od celu, cudem unikam czołowego zderzenia z samochodem, dla którego jego dwa pasy to za mało. Przejeżdżone mam do tej pory jakieś 200 tys kilometrów, ale tak wystraszony jak wtedy - nigdy do tej pory na drodze nie byłem.
O Cluj napiszę przy innej okazji, tym razem ograniczę się tylko do uwagi, że miasto sprawia wrażenie bardzo przytulnego, a ze wzgórza z hotelem Belveder rozpościera się na nie niesamowity widok. Pod warunkiem, że nie ma akurat mgły, bo jak się dowiaduję - jest to zjawisko dla tego miasta bardzo typowe.
Zwróćcie uwagę na tablicę Passata
Wracam w niedzielę. Jest piękny i słoneczny dzień - ruch na drogach bardzo umiarkowany. Jedzie się spokojnie, wyprzedza bez nerwów - sielanka. Z nudów obserwuję krajobraz, który między Cluj a Alba Iulią urozmaicają pozbawione drzew pagórki, o tej porze roku bure i smutne. Droga z Cluj na południe, jest ponoć najbardziej uczęszczaną w całej Rumunii. Nie czuje się tego, choć w pewnym momencie mija mnie cały konwój polskich ciężarówek, które muszą chyba transportować jakieś dobra do Rumunii, bo tranzyt do Bułgarii i Grecji jeździ przez Serbię - korzystając z tamtejszych autostrad. Wypatrzyć polską tablicę rejestracyjną w Rumunii nie jest wbrew pozorom łatwo. Rumuni mają bardzo podobny "format" rejestracji, jak my. Dwie litery, przerwa, dwie cyfry i trzy litery. Dwie pierwsze litery symbolizują tak samo jak w Polsce region i miasto (wyjątkiem jest Bukareszt, który ma tylko jedną literę: B). Pech chce, że moje marzenia o korzystaniu z polskiej rejestracji, jako silnego argumentu przetargowego w przepychaniu się na skrzyżowaniach (wiadomo, jak nie stąd to może nie wiedzieć - notorycznie wykorzystywałem zalety posiadania śląskiej rejestracji gdy mieszkałem w Gdańsku) palą na panewce litery SJ (Jaworzno) w Rumunii występują dość powszechnie i oznaczają miasto Salaj - leżące nieco na północ od Timisoary. Ostatnie trzy litery można sobie za 90 lei kupić, gdy rejestruje się samochód. I tak, można czasami zgadnąć, że za kierownicą auta, które ma na tablicy RZV - zasiada Razvan, NKO - Nicoleta, VIP - ktoś z manią wielkości, a XXX - prawdopodobnie miłośnik filmów przyrodniczych dla dorosłych.
Uderza brak stacji benzynowych, do jakich przyzwyczailiśmy się już w Polsce. Z kawiarnią, restauracją, sklepem. Dominują raczej niewielkie obiekty, których główną funkcją, a nie dodatkową, jest sprzedaż paliw.
Pop - autostopowicz
Sporo autostopowiczy. Ponoć w Rumunii ze względu na niewielkie dochody społeczeństwa i kapryśnie funkcjonujący transport publiczny - jest to bardzo popularny środek lokomocji. Tyle, że kierowcy się płaci. Nie miałem okazji się przekonać - wszyscy ostrzegają mnie, żebym broń Boże się nie zatrzymywał, jeśli nie chcę skończyć z nożem w brzuchu. Wydaje mi się to wprawdzie mocno przesadzone - bo gdyby rzeczywiście nikt się nie zatrzymywał, przy ulicach nie stałoby tylu ludzi - ale pogadać i tak z przygodnym podróżnym nie pogadam.
Do Timisoary docieram koło 17. Cały, zdrowy i niedraśnięty. Dziwię się bardzo, gdy czytam, że liczba śmiertelnych wypadków drogowych na milion mieszkańców wyniosła w Rumunii w 2009 roku 109 osób, a w Polsce w analogicznym okresie aż 145. Może w tym drogowym szaleństwie jakie uskuteczniają Rumuni, jest jakaś niepojęta metoda? Nie: po rumuńskich drogach jeździ 5,5 mln samochodów (czyli jakieś 250 na 1000 mieszkańców), po polskich 22 miliony (570/1000) - jest po prostu niebezpiecznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz