sobota, 19 listopada 2011

To nie je bajka

Jakby powiedział sympatyczny leśniczy z jednego z odcinków „Włatców Móch” wynajmowanie mieszkania w Rumunii „to nie je bajka”. A wynajmowanie mieszkania w Timisoarze, w październiku, gdy miasto szturmuje legion studentów nakręcających popyt i rozdmuchujących ceny, przypomina horror. Na poszukiwania tracę dwa tygodnie: kilkanaście godzin spędzonych na portalach immobilare.ro i anunt24.ro, kilkanaście maili i podobną ilość telefonów wykonaną przez dzielnie asystującą mi Adinę.
Comfort de lux – tylko okna nieszczelne.
Zależy mi na mieszkaniu, które byłoby przyzwoicie skomunikowane z lotniskiem – moim miejscem pracy, które prezentowałoby jako taki standard, miało jakąkolwiek możliwość zaparkowania samochodu, wyposażone byłoby w internet, a wynajem kosztowałby nie więcej niż 250 euro. Okazuje się, że takiej kombinacji wymagań jest w stanie sprostać raptem piętnaście spośród ponad tysiąca stu wystawionych na portalach ofert.
Szczególnie ciężko rumuńskim mieszkaniom spełnić warunek jako takiego standardu w połączeniu z ceną. Co prawda portale wprowadziły jakiś tam system gradacji komfortu mieszkania wahający się (malejąco) od „Comfort LUX” przez „Foarte Bine” i później „Comfort 1, 2...” i tak dalej aż do 4. Jeśli by jednak przez tą tylko perspektywę oceniać to co Rumuni oferują najemcom, łatwo ulec złudzeniu i dojść do nieprawdziwego wniosku, że i luksusowo i tanio. Mało który właściciel zdobywa się na szczerość i wszystkie mieszkania opisywane są albo jako Lux, albo foarte bine, a potem okazuje się, że niby są ale wypadałoby je jeszcze pomalować i, na przykład, pochować kable w ścianach. Ogólnie obowiązuje zasada: albo dziadostwo, albo drogo. A najczęściej jedno w połączeniu z drugim.
Bucateria original
Właścicielem pierwszego mieszkania, jest dobrze zbudowany mężczyzna, między trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem życia. Spogląda na mnie podejrzliwie zza szkieł okrągłych okularów w drucianej oprawie. Prezentuje mi „apartament” w ceglanym, nieocieplanym wysokościowcu ulokowanym vis a vis Iulius Mall, przy ruchliwej ulicy Aradului (bo wiodącej w kierunku miasta Arad). Korytarze swojsko oświetlone dwudziestowatową żarówką i śmierdzące nieczyszczonym chyba nigdy zsypem na śmieci. Apartament... Na pierwszy rzut oka widać, że coś było w nim mocno kombinowane. Brudne ściany, upstrzone wbitymi w pięciocentymetrowych odstępach gwózdkami trzymającymi koncentryczny kabel antenowy, klaustrofobicznie mała łazienka na dodatek wyłożona potęgującymi uczucie ciasnoty ciemnozielonymi kaflami i... kuchnia na balkonie. Adina, towarzysząca mi w charakterze tłumaczki czyta chyba w moich myślach, bo pyta o coś właściciela – rozumiem z całego wywodu dwa słowa: bucateria i original. Mężczyzna kręci głową i dłuższą chwilę coś, mętnie chyba sądząc po minie dziewczyny, tłumaczy. Słów nie pojmuję, ale dociera do mnie w lot co się w tym mieszkaniu wyprawiało, gdy w sypialni widzę przy podłodze wygiętą i przechodzącą przez ścianę na sąsiednią balkonokuchnię rurkę z gazem.
Rumuni, jako naród praktyczny i wygodny, a wciśnięty w małe mieszkania w betonowych blokach, zaczęli powszechnie i masowo adaptować balkony na dodatkowe pomieszczenia. Odbywa się to w następujący sposób: na płycie balkonowej stawia się murek, na murku okna, które mocuje się do balkonu powyżej, po czym usuwa się okna i drzwi balkonowe w środku. Suprafata utila się zwiększa i można już mieszkanie oryginalnie jednopokojowe przehandlować jako apartament z pomieszczeniami dwoma. Trudno powiedzieć co na to nadzór budowlany, bo pół biedy jeśli mamy do czynienia z balkonem typu loggia, ale czy zwykłe płyty balkonowe przystosowane są do takich obciążeń? Chyba jednak są, bo jak wynika z moich obserwacji – przynajmniej siedemdziesiąt pięć procent balkonów zostało w taki sposób włączonych do mieszkań, a i nie zauważam by katastrofy budowlane były głównym tematem rumuńskich serwisów informacyjnych
Za mieszkanie z bucaterią na balkonie, życzy sobie właściciel 230 euro. Na nieśmiałe pytanie, czy dałoby się je przemalować, bo ściany czystością nie grzeszą – oburza się, a potem stwierdza, że musielibyśmy uzgodnić kolor:
- You understand, I would not like to have them, for example purple... - pewnie, kto by tam chciał purple, skoro biało szary, czy szaro biały prezentuje się tak malowniczo.
Dziękujemy, obiecujemy się skontaktować i dziwnie milczący jedziemy do Girocului.
W Girocului – przykra niespodzianka. Adina, przekonana, że rozmawiała przez telefon z właścicielką dowiaduje się, że i owszem, ale na apartamencie łapę trzyma już agencja nieruchomości. Mimo to, skoro już tam jesteśmy, jedziemy obejrzeć to zachwalane cudo umieszczone w bloku w dzielnicy peryferyjnej i, wnosząc po walających się wszędzie śmieciach, dość podłej. Wdrapujemy się na czwarte piętro po rozłożystych schodach pnących się wokół gigantycznej klatki schodowej. Dziwi mnie trochę to marnotrawstwo przestrzeni, i dzielę się moją obserwacją, ale Adina stwierdza, że przecież to pożyteczne, bo łatwiej się z meblami wprowadzać i wyprowadzać, jeśli zachodzi taka potrzeba.
Właścicielka podejmuje nas w szlafroku i piżamie mimo, że dochodzi 14 i z papierosem w zębach. Jest koło pięćdziesiątki, a włosy zafarbowane ma na kolor, którego nazwa handlowa powinna brzmieć, jeśli jeszcze nie brzmi, „Pustynia Marsjańska”. Jest przestronnie i kiczowato. Na podłodze zielone kafle w deseń a'la marmurek, w „livingu” bar a na nim wsparta i sięgająca sufitu niklowana rura. W sypialni ryczy telewizor, a w pokoju gościnnym poza ogromną, krwistoczerwoną kanapą natrafiam na dżunglę. Przynajmniej dwadzieścia diffenbachii, krotonów, paproci, strzałek, kaktusów i co tam się jeszcze po domach z doniczkowych kwiatów trzyma. Adina tłumaczy mi, że kwiatki dostanę w schedzie, a pani właścicielka życzy sobie wiedzieć, czy będę je podlewał na bieżąco. Zdobywam się na szczerość i stwierdzam, że problemu nie ma – pod warunkiem, że raz na trzy tygodnie starczy. Odpowiedź chyba nie przypada do gustu, gdyż płowowłosa wraz z przedstawicielką agencji i nastoletnią, trudno powiedzieć w jakim charakterze asystującą dziewczyną przez chwilę żywo rozprawiają. Zresztą – mieszkanie nie jest chyba warte, by płacić za nie 150 euro miesięcznie i przebijać się każdego dnia przez wszystkie możliwe korki w drodze do pracy.
Co kocha Adina
W mieszkaniu numer trzy zakochuje się z miejsca Adina. Na zdjęciach w ogłoszeniu widać łazienkę świeżo wykończoną łazienkę utrzymaną w tonacji szlachetnych brązów i kremu z narożną wanną, skosy i dachowe okna, przestronną sypialnię – wszystko czyste i nowe. Zresztą anul constructii: 2008 mówi sam za siebie. Gdy późnym popołudniem docieramy na prawy brzeg Begi do dzielnicy zwanej Complexul Studentsc coś nie gra. Sprawdzamy dwa razy adres – zgadza się, z jednym wyjątkiem. Ten budynek, na oko, powstał mniej więcej w 1948 roku, może 1955 ale 2008? Ma cztery piętra, jest szarobury i prostokątny, z jedną jedyną klatką schodową. Co nowe to dach: z wiśniowej blachodachówki.
Wszystko staje się jasne, gdy po wejściu na czwarte piętro, wciąż nie widzimy drzwi z oczekiwanym numerem. Jedno piętro zostało do budynku po prostu dobudowane. Wewnątrz zgadza się wszystko – podejmuje nas lokator, który ma wprawdzie podpisaną umowę do piętnastego grudnia, ale chce się wyprowadzić jak najszybciej. Daleko nie ma – przenosi się do mieszkania na przeciwko. Poznał w tym domu swoją dziewczynę i postanowili zamieszkać już bez dzielącego ich korytarza.
- Sąsiedzi w porządku. Na tym piętrze sześć młodych dziewczyn mieszka – ta część brzmi przynajmniej obiecująco – Ci na dole też OK. Nie dzwonią po policję od razu jak się gra na gitarze elektrycznej.
Adina pertraktuje z właścicielką obniżkę ceny. Na nic.
- Co jej powiem, to zbija. Tłumaczę, że jesteś spokojny i że nic nie poniszczysz to ona odpowiada, że ten co mieszka też taki jest i płaci 250. Tłumaczę, że może tylko jedną kaucję, nie chce słyszeć...
I must ask my husband
Z tym właśnie jest problem. Za przyzwoicie wyglądające mieszkania właściciele życzą sobie kaucję i to nie jedną, jak to jest ogólnie przyjęte, ale dwie, czasem trzy. Problemem jest też to, że negocjacje ceny w Rumunii zwykle ograniczają się do dwóch tylko kroków: podania ceny i jej akceptacji (wtedy się płaci), bądź nie (szuka się dalej). Cena to cena i koniec, choćbyś człowieku miał ze skóry wyjść. Wchodzę mimo to w buty negocjatora i próbuję przechytrzyć właścicieli. Zaczynam grę, właścicielom mieszkania na poddaszu oznajmiam, że jestem bardzo zainteresowany, ale potrzebuję chwilę czasu do namysłu, równocześnie mówiąc, że jeśli zrezygnują z dodatkowej kaucji to wprowadzam się w ciągu godziny. W tym samym czasie umawiam się Lucianem - z agencji nieruchomości, mamy obejrzeć jeszcze jedno lokum w okolicach Parku Botanicznego.
Lucian pokazuje mi niewielkie mieszkanie na dziewiątym piętrze w jednym z trzech wysokościowców. Lokalizacja jest taka, że lepszą trudno sobie wymarzyć: trzy minuty na nogach do autobusu na lotnisko, minuta do Ogrodu Botanicznego, dziesięć minut na nogach do Iulius Mall, pięć minut na barokowe Piata Uniri, a do tego pełno miejsc parkingowych (według standardów tutejszych, co oznacza zajęty każdy skwer, chodnik, krawężnik, podjazd, klomb, drogę pożarową i podcień). Mieszkanie jest stosunkowo nowe składa się z sypialni i jadalni z aneksem kuchennym, a blok jak na rumuńskie realia lśni czystością, co chyba trzeba tłumaczyć dużą ilością mieszkających w nim (sądząc po nazwiskach na skrzynkach pocztowych) Niemców. Podoba mi się.
- Wezmę to mieszkanie – mówię do Luciana – Umów mnie z właścicielem. Ale powiedz, że chcę negocjować tą drugą kaucję.
- Bine, bine – odpowiada i twarz mu jaśnieje, bo wie, że za pięć minut roboty zainkasuje prawie 700 lei – ale ona się nie zgodzi. Od pięciu lat z nimi pracuję i jeszcze nigdy nie odpuścili. But you may try...
Wieczorem następnego dnia w biurze w pobliżu Hotelu Continental, spotykam kilka lat ode mnie starszą Alinę, pracownicę banku, miłą blondynkę w zaawansowanej ciąży. Dosłownie chwilę wcześniej odbieram telefon od właścicieli mieszkania na poddaszu, którzy nawet mnie nie widząc decydują się rozłożyć drugą kaucję za mieszkanie na pięć rat po pięćdziesiąt euro. Wskaźnik pewności siebie zatrzymuje się gdzieś w górnych granicach skali - można negocjować.
Lucian spisuje umowę, a ja rozmawiam z Aliną. Początkowo nie chce nawet słyszeć o rezygnacji z dodatkowej kaucji. Argumentuje, że jeśli się wyprowadzę i nie popłacę rachunków to będzie stratna. Ja tłumaczę, że nie chcę przystać na dwie kaucje i dwumiesięczne wypowiedzenie, bo decyzję o przenosinach do Rumunii musiałem podjąć w dwa dni i jeśli coś takiego znów mi się przytrafi, a ona akurat nie będzie mieć pieniędzy to zaproponuje mi, że przez dwa miesiące nie płacę odstępnego, tyle że co mi po tym jak wtedy dawno już będę w Polsce.
- Widzi pani, mi się naprawdę podoba to mieszkanie i chcę je wziąć. Ale nie muszę. Tak samo jak pani nie musi mi go udostępnić. Myślę jednak, że jesteśmy w stanie dojść do jakiegoś porozumienia...
Adina relacjonuje mi później, że kobieta w tym momencie mocno się zirytowała i zaczęła dość ostro strofować Luciana, czemu taka rozmowa ma w ogóle miejsce. Co odpowiedział Lucian – nie wiem, zajęty był wklepywaniem moich danych do swojego Apple. Proponuję:
- Możemy umówić się tak, że potrąci pani uśrednione rachunki z tej jednej kaucji na koniec i będziemy kwita.
Bawimy się w tego ping – ponga jakieś pół godziny. Ostatecznie Alina dochodzi widać do wniosku, że sytuacja przerasta jej możliwości decyzyjne:
- I must ask my husband. - i znika.
Lucian, ni stąd ni zowąd, sceptycznie kręcąc głową stwierdza:
- Ona pracuje w banku. Kalkuluje ryzyko.
Przekonany, że wróci z odpowiedzią w rodzaju: załatwiono odmownie - zaczynam zastanawiać się jakich argumentów użyć w rozmowie z właścicielami mieszkania na poddaszu. Czytam też umowę z której dowiaduję się, że mój polski adres zamieszkania to: „Wzrost 185, oczy: niebieskie”. Alina wraca i stwierdza:
- I am his wife for 12 years and it was so difficult to convince him. Ale zgoda. Możesz się wprowadzać.
Tylko Adina jest niepocieszona. Naprawdę kibicowała mieszkaniu na poddaszu.
Trzy dni później kończę hotelową odyseję i wwożę swoje graty do apartamentu na dziewiątym piętrze.

2 komentarze: