niedziela, 30 października 2011

Boca Junior

Bea ma zapieprz. Jest asystentką ds. logistyki w firmie gdzie oboje pracujemyn - wyciska z siebie ostatnie poty, stara się jak może, w klawiaturę wali z taką częstotliwością, że można by szczęk klawiszy zsynchronizować z uderzeniami skrzydeł kolibra, połączenia lotnicze wyszukuje po dwa trzy na minutę - ale czasem nie daje rady. Jest jedna do skoordynowania podróży wszystkich pracowników w przedsiębiorstwie liczącym 1,5 tys pracowników z których przynajmniej setka dziennie się gdzieś przemieszcza. Nic więc dziwnego, że czasem sobie o czymś zapomni. Tak było i tym razem, gdy przypomniałem jej o konieczności zrobienia dla mnie rezerwacji w Hotelu Timisoara. Pół godziny później, na mojej skrzynce pojawiła się wiadomość: "Ups... Przepraszam zapomniałam, a oni nie mają już wolnych miejsc. Poszukaj sobie czegoś sensownego na mieście, bo ostatnio gdy hotel polecił mi travel agent okazało się, że to jakiś koszmar był...".
Też nie bardzo mam czas na wybrzydzanie i poszukiwania. Pytam znajomą o dobry hotel w mieście i słyszę nazwę: Boca Junior. Znajduję stronę w internecie, wysyłam Bei link i następnego dnia mam już dwutygodniową rezerwację.
W 1979 roku, słynny wówczas dziennikarz polski (i przy okazji późniejszy autor przemówień Jaruzelskiego) Wiesław Górnicki napisał nastrojową książeczkę zatytułowaną "Ballada Hotelowa". W ostatnim rozdziale, narzekał że (cytuję z pamięci): "Wszystkie hotele, hoteliki, pensjonaty zmierzają ku ujednoliceniu właściwemu hotelom sieciowym, gdzie jeden i ten sam nudny standard obowiązuje na dowolnym kontynencie, w dowolnym kraju...". Otóż Boca Junior jest jednym z wyjątków, który - jak zaraz się czytelnik przekona - oparł i opiera się tej tendencji.
Wnosząc po liczbie gości, przegrywa heroiczną walkę z globalizacją i jeśli coś się nie zmieni przypuszczam, że za dwa - trzy lata pozostanie po nim tylko wspomnienie.
Wiem o czym mówię i o czym piszę: na potrzeby tego wpisu zliczyłem naprędce hotele w których spałem w przeciągu minionych sześciu lat. Boca Junior, który nie wiedzieć czemu właściciel postanowił ochrzcić nazwą argentyńskiej drużyny piłkarskiej - jest trzydziestym piątym w którym przychodzi mi mieszkać. Nie licząc schronisk, pensjonatów, pokojów do wynajęcia i pól namiotowych.
Usytuowany jest na obrzeżu centrum, przy Strada Simion Barnatiu będącą przedłużeniem Bulevardul Take Ionescu i dającą początek Calea Dorobanitilor, a które do kupy wzięte są jednym z dwóch głównych ciągów komunikacyjnych prowadzących poza granice Timisoary, w kierunku lotniska. Okolica raczej nieciekawa. Hotel stoi ścianę w ścianę z jakimś opuszczonym i popadającym w ruinę quasi pałacem o bizantyjskich zdobieniach i finezyjnie wyginananej stalowej bramie i góruje nad znajdującymi się dwadzieścia pięć metrów za nim blokami. Wygląda na stosunkowo nowy: neon z nazwą i czterema gwiazdkami zachęcają podróżnych do nocowania. Zachęca również - nie tylko podróżnych - drugi neon: wyginająca się młoda kobieta i napis "Striptease". Hotel na ostatnim piętrze wyposażony jest bowiem w Night Club, a na przedostatnim w siłownię i saunę.
Restauracja hotelowa
Recepcja robi jeszcze dziwniejsze wrażenie. Pracownik ogląda mecz na 30 calowym telewizorze, od którego siedzi w odległości metra i pięćdziesięciu centymetrów. Dość beztrosko pali papierosa, podobnie zresztą jak i kelnerki czujnie obserwujące zza sąsiadującego z kontuarem baru kogóż to do hotelu przyniosło. Jest kolorowo: złoto, różowo, żółto i pomarańczowo, wszystko w stylu najlepszego sznytu wczesnych lat dziewięćdziesiątych. I pachnie: dymem i perfumami (Rumuni w ogóle przejawiają tendencję do nadużywania pachnideł).
Zaginione ogniwo
Meldowanie przebiega bardzo sprawnie: dowód osobisty trafia w ręce recepcjonisty na jakieś trzydzieści sekund. Dostaję kartę do pokoju i... w pierwszym momencie nie bardzo wiem co mam z nią uczynić, a w drugim się cieszę, bo tym samym odkrywam zaginione ogniwo między zwykłym kluczem, a magnetyczną/zbliżeniową kartą. Jest to plastikowy prostokąt o wymiarach 3 x 7 z dziurkami o specyficznej kombinacji, właściwej dla konkretnego zamka. Zaleta: można wsadzić do portfela. Wada: nie można beztrosko gubić - nie sądzę by ktokolwiek je jeszcze produkował - duplikaty wykonuje więc chyba konserwator przy pomocy wiertła 4 mm.
Pokój zaskakuje przestrzenią. Przyzwyczajonemu do standardowych 8 metrów kwadratowych, oferowanych przez większość sieciówek dwa razy większe pomieszczenie jest czymś pośrednim między suite a apartamentem. Kolory na szczęście - w przeciwieństwie do recepcji - przyjazne. Dwa wazony z kwiatami (sztucznymi bo sztucznymi), biurko, stolik kawowy, duże łóżko. Przez chwilę wierzyć mi się nie chce, że można aż tak duży pokój zaoferować (ze śniadaniem) za 180 lei.
Bliższa inspekcja wskazuje na bogatą przeszłość tego pomieszczenia. Gdzie bowiem nie spojrzeć - wykładziny, plastikowe półeczki w łazience. Powypalane papierosami dziury - oj musiały tu mieć miejsce niezłe imprezy.
Folder hotelowy liczy marne cztery strony (formatu B4 zgiętego wzdłuż) plus okładkę, wydrukowany jest białymi literami na czerwonym kredowym papierze w trzech językach: rumuńskim, włoskim i angielskim. Lakonicznie, na pierwszej stronie informuje o cenach mini baru, na drugiej pralni, na trzeciej w jaki sposób korzystać z telefonu i jak włączyć pornole w telewizorze. Czwarta strona przynosi rzecz, z którą jeszcze się nie spotkałem a mianowicie szczegółowy spis inwentarza pomieszczenia, opatrzony informacją, że w razie gdyby któryś z wymienionych przedmiotów został zniszczony, bądź zabrany zobowiązuje się gościa do zapłacenia w recepcji określonej w tabelce sumy. I tak, dowiaduję się, że popielniczkę mogę sobie ukraść za pięć lei, tacę za trzydzieści, wazę za dwadzieścia, a pilot do dekodera za sto.
Dekodera, podobnie jak żarówek w lampkach nocnych, nikt w spisie nie umieścił - nic więc dziwnego, że ich brak. Za to pilot za stówkę, karnie leży na swoim miejscu.
W łazience uszkodzona jest deska sedesowa. Bez większych nadziei zgłaszam ten problem na recepcji, ale o dziwo, naprawiają. Pytam przy okazji o klub ze striptizem, który z ciekawości chciałem obejrzeć. Trzydziestoletni recepcjonista z przedziałkiem przez środek głowy i nieogoloną szczęką smutno kręci głową:
Sorry, closed, for three months. No customers. Crisis.
Musi mieć rację - skoro Włosi, którzy jak przypuszczam stanowią, bądź stanowili główną część klienteli oszczędzają na goliźnie - to już kryzys pełną gębą. Wybieram się mimo to na ostatnie piętro, żeby rzucić choć okiem na wystrój. Zastaję głucho zamknięte drzwi i pusty, smutny kontuarek szatniarza.

Wieczorem korytarze trochę przerażają. Są niedoświetlone, a lampki kierujące do dróg ewakuacyjnych i sygnalizujące sprzęt przeciwpożarowy blado i niepokojąco mrugają. Jest pusto i cicho, aż w uszach dźwięczy. Całe piętro ma chyba jednego lokatora - mnie.
W nocy pokój ujawnia ekstremalną naturę. Wyposażony jest w rodzaj klimatyzacji, której wylot znajduje się w suficie. Urządzenie jest wprawdzie wyposażone w sterownik, ale ten chyba nie działa, bo niezależnie od ustawienia dzień w dzień, akurat między 19.00 a północą, czyli wtedy gdy zwykle kładę się spać, wtłacza do pokoju gorące powietrze. Żeby usnąć muszę więc uchylać okno. Jest już prawie listopad, noce nie należą do ciepłych toteż budzę się regularnie około trzeciej trzydzieści i szczękając zębami zamykam okno. Rano znów jest wściekle gorąco - grzeją bodajże od siódmej. Ustala się w ten sposób rytuał, który chcąc - nie chcąc celebruję każdej nocy.
Śniadanie, dla kogoś przyzwyczajonego do sieciówek, jest sporym zaskoczeniem. Zwykle w restauracji ustawia się bowiem w lermerach ciepłe zakąski, na tacach i paterach zimne, do tego zazwyczaj mleko, jakieś płatki, warzywa, miód, termosy z kawą, wybór herbat, soków - czego dusza zapragnie. Co interesujące: nawet sieciówki dywersyfikują śniadanie w zależności od położenia geograficznego. Dla przykładu: Ibis we Francji oferuje typowe francuskie, rozszerzone śniadanko: croissant, dżemy, miód. Rozszerzone, bo Francuzi zwykle na śniadanie jedzą kawę i sok pomarańczowy nie zawracając sobie głowy czymkolwiek innym. Angielski Ibis potrafi za to zaserwować fasolkę albo smażony boczek, na Węgrzech serwują pikantne kiełbaski, smażoną cebulę i pieczarki, a nawet ziemniaki. W Hamburgu jadałem pasjami wędzone łososie i makrele z chrzanem. W Boca Junior? Czytajcie dalej.
Schodzę pierwszy raz na śniadanie i od razu nerwowe spojrzenie na zegarek - czyżbym był godziny pomylił? Ale nie, jest 7.25 na zewnątrz jeszcze szarawo, a przecież dobrze pamiętam, że poprzedniego dnia recepcjonista powiedział wyraźnie: From seven till ten. Żadnych lermerów, żadnego bufetu, ani śladu zakąsek, mleka, płatków... Wiem przecież, że Rumuni jadają śniadania, bo w Timisoarze wprawdzie przez siedemnaście dni mojego pobytu menu nie zmienili, ale coś tam zawsze było. Przypomina mi się górski hotel PTTK w Ustrzykach Górnych. Tam jedzenie podawał kelner, każdego ranka zadając sakramentalne pytanie: Jajeczniczka czy paróweczki? Tyle, że PTTK w Ustrzykach ma jedną gwiazdkę a Boca cztery...

Kelnerka przynosi kartę, na której wypisane są potrawy, które mogę sobie na śniadanie zamówić. Lista imponuje. Omlet w czterech wersjach, zimna płyta, jajka na twardo, kanapki, płatki owsiane, płatki kukurydziane, sery, wędliny, warzywa, owoce. Razem około czterdziestu pozycji.
Wybieram w końcu omlet i kanapkę do których to przynoszą mi jeszcze pół weki w postaci tostów. Kanapka też zresztą jest tostem, podobnie jak większość kanapek, które kupuje się w Rumunii, ale nie mam nic przeciwko temu. Przez kolejne dni orientuję się, że te pół weki bądź pół przypieczonej weki jest żelaznym i niezłomnym punktem programu szefa hotelowej kuchni. Pół weki dostałem nawet do pokrojonego w plastry pomidora, którego zamówiłem sobie któregoś wieczora na kolację. Trzeciego dnia, gdy zaczyna mnie już irytować to wybieranie z karty i machinalnie zamawiam omlet cu ciuperci, a przypadkiem zajmuję stolik w pobliżu wejścia do kuchni słyszę nagle dźwięki uderzającego o talerz widelca - wątpliwości nie mam żadnych: poza mną nikogo w restauracji, ergo - robi się mój omlet. Doznaję tym samym olśnienia i nagle widzę same dobre strony wybierania śniadań z karty, jeśli przeciwstawić je samoobsłudze w większości hoteli. Otóż: jedzenie jest na pewno świeże (kto widział bekon na śniadaniach w sobotę w większości hoteli wie co mam na myśli) i nic się nie marnuje. Goście dostają tyle, by się nasycić i nic w koszu nie ląduje. Za to ma Boca Junior wielki u mnie plus i między innymi za to, w przeciwieństwie do pozostałych trzydziestu czterech hoteli w których do tej pory mieszkałem, poświęcam mu już trzecią godzinę pisząc ten tekst.
Moja rezerwacja kończy się 9 listopada. Do tej pory muszę znaleźć sobie jakieś lokum. Jaki by hotel nie był - mieszkanie w nim na dłuższą metę męczy, a dla mnie jeśli dotrwam w nim do końca rezerwacji będzie to oznaczało w sumie 37 nocy w czterech różnych hotelach. Wczoraj obejrzałem dwa mieszkania, jutro jadę oglądać kolejne trzy.
Przepraszam za jakość części zdjęć - robiłem komórką - wszystkie mojego autorstwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz