niedziela, 18 marca 2012

Skomplikowane życie Rumuna

Arad - okolice centrum
Rumuni uwielbiają komplikować rzeczy bardzo proste. I niestety nie tylko sobie, ale i obcokrajowcom zamieszkałym w ich pięknym kraju. Nim się kto oburzy za tak niemiły policzek, który wymierzam gospodarzom, niech przeczyta jak wygląda, dla przykładu, tak prosta czynność jak opłacenie mieszkania.

Zapłacenie wszystkich moich polskich zobowiązań  zajmuje mi średnio dziesięć minut miesięcznie, bez ruszania się nawet z łóżka - zlecenia internetowe, sms z kodem i miesiąc spokoju - wszystko tego samego dnia.
W Rumunii sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Począwszy od tego, że każda płatność przypada na inny dzień miesiąca i wykonuje się je nie w lejach rumuńskich (będących oficjalnym środkiem płatniczym) - co byłoby rozwiązaniem prostym i logicznym - a w lejach i w euro.
Arad
Euro jest w Rumunii walutą rozpowszechnioną do tego stopnia, że mieszkania za ustaloną w lejach cenę wynająć się po prostu nie da. Wszyscy są zadłużeni w euro i choć na przykład w Polsce mało kogo obchodzi czy wynajmujący płaci kredyt we frankach, funtach czy dinarach - cenę ustala się w złotówkach - w Rumunii ryzyko kursowe zgrabnie przerzucono na najemcę.

Kwit opłaty za odstępne
Za wynajem mieszkania w centrum Timisoary płacę więc dwieście euro miesięcznie odstępnego i jak uzgodniłem z właścicielką mam tą kwotę przelewać do dziesiątego każdego miesiąca. Nie miałbym z tym problemu, bo posiadam konto walutowe, gdyby nie prowizja w wysokości euro osiemnastu, którą sobie Banca Transilvania w takich przypadkach życzy. Żeby więc nie nabijać kabzy bankowcom, dziesiątego każdego miesiąca odbywam spacer do najbliższej schimba valutar (kantor), gdzie za leje wypłacone w bankomacie kupuję euro. Następnie idę do ING - i to nie byle jakiego, pierwszego lepszego - w Timisoarze mimo rozpowszechnienia euro jako środka płatniczego, jedyny obsługujący transakcje gotówkowe w europejskiej walucie mieści się przy ulicy Take Ionescu - w żadnym innym gotówki, choćby składać w ofierze wszystkie skarby świata, nie przyjmą. Wypełniam zlecenie wpłaty - co również nie jest takie proste. Pomylić się nie można. Skreslić, pogrubić, czy poprawić choćby błąd ortograficzny jaki się popełniło pisząc doue sute de euro równa się odesłaniu przez urzędnika bankowego na koniec kolejki. To nie koniec - na kwicie przekazu należy zeznać jak się w posiadanie środków pieniężnych weszło: wpisuję więc co mi ślina na pióro przyniesie i jaką tam mam fantazję - pojawia się więc sprzedaż samochodu, znalezienie pieniędzy na ulicy itp. (następnym razem będzie: "kupiłem za leje w kantorze") Jakby tego było mało: urzędnik bankowy kseruje dowód tożsamości, a kopię każe uwierzytelnić podpisem. Być może i w Polsce przepisy tego wymagają, ale od lat przynajmniej siedmiu nie miałem potrzeby płacenia za cokolwiek w bankowej kasie.

Dokument niżej należy wypełnić - zgodnie ze wskazaniami
liczników. Dokument powyżej dostaje się po opłaceniu
należności.
O ile wpłacanie euro to poważna sprawa, o tyle lejami nikt sobie już głowy nie zawraca i traktują je tu wszyscy nad wyraz niefrasobliwie. Płacę w lejach za prąd, internet i wszystkie koszty mieszkania - poza odstępnym. Każdego miesiąca, do piętnastego, muszę wypełnić tabelkę wydrukowaną na skrawku papieru. Wpisuję w nią stan liczników: woda zimna, woda ciepła; kuchnia, łazienka.Wypełnioną karteczkę wrzucam do jasnobrązowej skrzynki z napisem Administratie wiszącej sobie na ścianie przy wejściu do budynku. Kilka dni później, w oszklonej gablocie tuż obok skrzyneczki pojawia się wykaz należności dla każdego mieszkania w bloku. Sprawdzam więc wiersz odpowiadający mojemu mieszkaniu i idę na polowanie. Na administratora.

Jest nim starszy pan - z siódmym krzyżykiem na karku - mówiący po rumuńsku i węgiersku, a traktujący mnie jak upośledzonego umysłowo kretyna - bo mimo, że po rumuńsku jako - tako się dogaduję (umiem powiedzieć: Aș dori să platesc pentru apartament șaptezeci și noue - co w zupełności powinno starczyć) uznaje za stosowne wszystko tłumaczyć mi na migi.
Poluję na niego, bo numeru konta na który możnaby pieniążki wpłacić - nie ma. Starszy pan z małżonką dyżurują więc od czasu do czasu, bez jakiegokolwiek wzorca umożliwiającego ustalenie prawdopodobieństwa kiedy możnaby ich spotkać, w korytarzyku, przy plastikowym stole, kurząc jednego za drugim Marlboro. Kasę się im wręcza i banknoty lądują w metalowym, kolorowym pudełku po ciastkach. A gdy nie ma się szczęścia i nie natrafi na dyżur? Wonczas należy administratora znaleźć - zazwyczaj nie przebywa w swoim mieszkaniu pod numerem 68, co powoduje, że odbywam miesięcznie kilka wycieczek po wszystkich piętrach poszukując plączącego się tu i tam gospodarza.

Arad
Z lektury należności wywieszonej przy wejściu dowiaduję się, że średnia opłata za mieszkanie to jakieś 350 lei. Mieszkań jest w bloku dziewięćdziesiąt, co oznacza, że w puszce po ciastkach miesiąc w miesiąc ląduje nieco ponad trzydzieści tysięcy. Wyobrażam sobie, że starszy pan idzie później z tą całą kasą na pocztę, czy do banku i za jednym zamachem opłaca należności całego bloku. Wyobrażam tak sobie, bo konwojentów nigdy w pobliżu budynku nie widziałem. Musi być ów starszy człowiek nielichym miłośnikiem adrenaliny skoro nie boi się po ulicach łazić z taką gotówką w kieszeni.

Rumuni komplikują sobie również życie jeśli idzie o organizację przestrzeni. W Iulius Mall schody ruchome potrafią na przykład zmienić kierunek jazdy - i to z godziny na godzinę. Jest to o tyle frustrujące, że schody rozmieszczone są po przeciwległych krawędziach ogromnego quasi - patio i jeśli się pamiętając o tym które jeżdżą w górę, chce z nich skorzystać - nagle okazuje się, że tym razem jeżdżą jednak w dół - trzeba zgrzytając zębami obchodzić całe atrium dookoła - bo umieszczenie schodów jednych obok drugich byłoby nazbyt proste.

Do kategorii bezinteresownego utrudniania życia wszystkim zaliczyłbym też parkujące gdzie popadnie samochody - i nie mówię tu o skwerach, czy chodnikach - bo miejsca parkingowe w Timisoarze to dramat w pięciu aktach, a auto gdzieś postawić trzeba. Specjalnością rumuńską jest parkowanie pojazdów dosłownie na środku drogi, z załączonymi światłami awaryjnymi - i wycieczka w celu załatwienia swoich spraw. Z tego powodu jazda po Timisoarze wymaga stałego lawirowania z jednego na drugi pas ruchu. Nauczyłem się już, że w drodze na lotnisko, zaraz po przejechaniu Piaţa General Virgil Economu muszę uciec na pas prawy, bo jak nie to utknę za skręcającymi w lewo na najbliższym skrzyżowaniu samochodami (żeby ktoś wpuścił nie ma mowy), ale: błyskawicznie wrócić muszę na pas lewy - bo za najbliższym zakrętem jest niewielki sklep spożywczy na wprost którego wszyscy klienci dość beztrosko parkują swoje mașini. 

Najciekawsze jest, gdy pytany przez tubylców co sądzę na temat ich kraju, opowiadam o tych małych, irytujących rzeczach. W reakcji najczęściej wzruszają ramionami i z jakimś głębokim, niepojętym dla mnie fatalizmem, wynikającym nie wiedzieć z czego mówią: Asta e România. Dodając, od czasu do czasu: I hate this fucking country. Skąd w rumuńskiej duszy tak ogromna niechęć do rzeczywistości, a i przy okazji kompletny brak woli jej zmiany? Jak na razie jest to dla mnie największa zagadka tego kraju. Niezidentyfikowany i niewidoczny - ale jednak obecny - ciężki, paraliżujący i wysysający siły życiowe oraz naturalną chęć poprawy bytu duch România trzyma biednych Rumunów pod butem i pozwala im jedynie na spokojną akceptację świata takim jaki jest.


Autostrada Arad - Timisoara
Dorzucam kilka fotek z Arad - 170 tysięcznego miasta położonego jakieś pięćdziesiąt kilometrów na północ od Timisoary. Miasto raczej nudne - dość niską zabudowę w samym centrum przytłaczają gigantyczne gmaszyska użyteczności publicznej z przełomu XIX i XX wieku pobudowane jeszcze chyba przez Węgrów, a które pasowałyby raczej do miasta dwu-, trzykrotnie większego.

Obecnie Arad się modernizuje i jazda po ulicach wiodących od Timisoary w kierunku centrum jest ciężkim sprawdzianem dla zawieszenia samochodu. W sobotę, gdy mnie tam zawiało - miasto praktycznie bezludne.
Arad - ratusz
Arad i Timisoarę łączy nowo wybudowana autostrada, przy czym tylko słówko "nowa" nie jest na wyrost. Zapomniałem wziąć ze sobą GPS i próżnom szukał oznakowania wiodącego na nią z centrum miasta. Autostrada tylko z nazwy łączy te dwa miasta - jedyny czynny zjazd w pobliżu Timisoary mieści się jakieś 16 kilometrów od miasta. Droga tylko częściowo ogrodzona jest płotami, więc w przypadku wtargnięcia na nią w nocy zwierzyny - może być różnie, za to obowiązuje na niej zakaz wyprzedzania przez ciężarówki - co pochwalam w pełnej rozciągłości.

A tu skromna cygańska (jak sądzę) chałupka, którą znalazłem niedawno w Timisoarze. Dodam, że jest wysokości mniej więcej czteropiętrowego bloku.

niedziela, 11 marca 2012

Na deser muzyczka cz.2

Idąc za ciosem (spóźnionym nieco), dorzucam porcję rumuńskiej muzyki, przy której współczesna młodzież się już raczej nie bawi, ale na pewno bawiła ich rodziców i sądząc po ilości wejść na You Tube - nie traci na popularności.
Przy pomocy znajomego i mojej researcherki (która ostatnio z jakiegoś powodu strajkuje) wybrałem pięć utworów, które mają  być najbardziej reprezentatywne (i popularne) dla okresu Republica Populară Româna (1947 - 1965), Republica Socialistă de România (1965 - 1989) i początku România czyli po 1989 roku.

1. Dan Spataru, rekordzista świata w czasie trwania owacji. W 1967 roku, gdy koncertował na Kubie bito mu brawo przez 16 minut i 19 sekund. Piosenkarz uwielbiany przez wszystkich Rumunów do tego stopnia, że od sześciu lat w mieście Medgida odbywa się Międzynarodowy Festiwal Piosenki Rumuńskiej (w zasadzie: Festiwal Łatwej Piosenki Rumuńskiej - jeśliby tłumaczyć dosłownie: Festivalul Internaţional de Muzică Uşoară Românească "Dan Spătaru").

Dan Spataru - Drumurile noastre


Tytuł piosenki to: "Nasze Drogi" - tekst można znaleźć tutaj - zakładając, że kogokolwiek zainteresuje bo google translate przy nim wymiękł. Ogólnie, jak chyba większość szlagierów mówi o utraconej miłości, zawodzie, oczekiwaniu, że nasze drogi się kiedyś jednak przetną.

2. Luigi Ionescu - mój ulubiony, z powodu piosenki, którą zamieszczam poniżej. Śpiewać zaczął już w szkole średniej. Poza tym był profesjonalnym piłkarzem: grał w zakładowej drużynie piłkarskiej Letea Bacău (funkcjonująca do dziś fabryka papieru) - na pozycji bramkarza. Przyjaciele określali go jako człowieka bardzo skromnego. "Lalele" - to po polsku tulipany, największy szlagier Ionescu napisany przez Temistoclesa Popę.

Luigi Ionescu - Lalele


3. Gil Dobrica. Wzorował się na Ray'u Charles - którego poznał zresztą osobiście w 1996. Najmłodszy z rodzeństwa, pochodzący z Craiova - dzieciństwo upłynęło mu na ganianiu po łąkach kóz i krów, łapaniu ryb i śpiewaniu - miał zacząć w wieku pięciu lat. Do 1970 roku równocześnie śpiewał po nocnych klubach Bukaresztu i pracował jako tokarz. Życie wiódł bardzo artystyczne: za dużo pił, za dużo palił i nigdy się nie ożenił. Stał się za to prekursorem nowej fali w rumuńskiej muzyce - zaczął śpiewać piosenki z pogranicza rhytm and blues oraz country w czasach gdy rumuńskie gusta były aż nadto konserwatywne. W latach 90 kres jego karierze położyła choroba - podagra. Zmarł w biedzie w 2007 roku.

Gil Dobrica - Hai acasa (Chodźmy do domu)


4. Laura Stoica - artystka "przełomu" - wypłynęła gdzieś w okolicach 1986 roku, ale szczyt jej kariery przypadł na lata zaraz po rewolucji (w 1990 utwór który prezentuję poniżej został uznany wydarzeniem muzycznym roku). Za życia wydała w sumie sześć albumów. Po jej tragicznej śmierci w 2006 roku (zginęła ciężarna, wraz z narzeczonym, w wypadku samochodowym) wydano jeszcze trzy.
W pierwszej połowie lat 90 obsypywana różnorakimi nagrodami, w tym tak oryginalnymi jak na przykład: "Najseksowniejsza rumuńska piosenkarka" (1994).
Od 2007 roku funkcjonuje fundacja jej imienia, która zajmuje się wyszukiwaniem młodych talentów.
Warto posłuchać - moim zdaniem, bardzo ładny głos.
Oficjalna strona piosenkarki.

Laura Stoica - Actor Grabit
(przetłumaczyć nie potrafię, żeby miało jakikolwiek sens)


5. Gica Petrescu - aktywny zawodowo przez 70 lat (!) w czasie których skomponował i wykonał ponad 1500 utworów. Debiutował w 1937 roku. Jako jeden z niewielu artystów nagrywał w ciągu swojego życia na wszystkich istniejących nośnikach (płyty szelakowe, winylowe, kasety magnetofonowe, dyski CD). Żonaty przez 34 lata z Cezariną Moldoveanu - kochany przez kilka pokoleń Rumunów, komponował muzykę, którą można chyba określić mianem "biesiadnej" (zresztą tytuł albumu: "Cintece de pahar" - Śpiew szklanki (?) - mówi sam za siebie).
Próbka poniżej.

Gică Petrescu-Căsuța noastră (Nasz Domek)



Miłego słuchania!
Dziękuję za pomoc w zebraniu materiału Roxanie Dâscă  i Andreiowi Apostol.