niedziela, 9 września 2012

Jak w rumuńskim banku

Prawa Murphy'ego są chyba jedynymi, które działają zawsze niezawodnie. Mechanikę newtonowską podważył Einstein, Einsteina podważa się teraz w Wielkim Zderzaczu Hadronów, a pech występuje zawsze w momencie najmniej spodziewanym i co gorsza najmniej odpowiednim.

Trasa transfogarska
Kilka dni przed urlopem, który zaplanowałem sobie w rumuńskich górach, musiałem służbowo spędzić kilka dni w podlondyńskim, wstrętnym z każdego punktu widzenia, Luton. Po całym dniu spędzonym na pisaniu maili i gadaniu przez telefon uznałem, że czas na kolację - w całkiem niezłej hinduskiej knajpce, o kilka kroków od hotelu. Sęk w tym, że zapas  gotówki lokalnej ograniczał się do  dwóch funtów i trzydziestu dwóch pensów. Zahaczyłem więc o pobliski bankomat Santander.

Gdym zażyczył sobie dwadzieścia funtów, które z nawiązką powinny starczyć na kolację, piwko i małą paczkę marlboro, bankomat zachrzęścił obiecująco elektronicznymi bebechami i w sekundzie gdy wyciągałem dłoń po pieniądze - na mgnienie oka brakło prądu. Czekałem cierpliwie patrząc na komunikaty rebootującego się systemu operacyjnego i naiwnie liczyłem, że pieniądze jednak dostanę. Bankomat, złosliwa bestia, nawet nie beknął ani się nie oblizał, choć miał łobuz po czym. Nie dość, że gotówki nie dał, to jeszcze połknął kartę i żadne zaklęcia nie chciały sprawić by łaskawie zechciał ją oddać.

Widok z Munte Caltiu na Munte Negoiu
Było po osiemnastej, więc placówka przy której złodziejska maszyna się znajdowała, była już dawno zamknięta. Zadzwoniłem więc na infolinię, znowuż naiwnie licząc, że poruszeni bezmiarem mojego pecha pracownicy banku wyślą jakąś lotną brygadę, która wybebeszy drania na moich oczach i wyjmie z jego trzewi moje zabezpieczenie spokojnego urlopu.
Guzik z pętelką. Dodzwonienie się do jakiegokolwiek człowieka w infolinii zajęło mi prawie dwadzieścia minut. Po wybieraniu niezliczonych opcji w labiryncie systemu informacyjnego Santandera rozbijałem się zwykle o drzwi z napisem: "Wprowadź numer klienta" lub robota recytującego regułki z prospektów informacyjnych. Gdy nadzieja mnie już opuściła, wpadłem na przebiegły pomysł próby połączenia się z centrum udzielania kredytów: i tam w istocie natrafiłem na głos ludzki, przypuszczalnie pakistański. Pakistański asystent początkowo cierpliwie mnie wysłuchiwał, następnie stwierdził, że nic się nie da zrobić i że mam skontaktować się z macierzystym bankiem. Żadne, ale to żadne próby perswazji nie przynosiły najmniejszego efektu. Gdy w desperacji zacząłem ciskać mięsem, dowiedziałem się, że rozmowa jest nagrywana i jeśli będę kontynuował konwersację w taki a nie inny sposób, nagranie może posłużyć w sądzie jako dowód w sprawie o "verbal abuse". Nie mogłem sobie nawet pozwolić na znaczące ciśnięcie słuchawki - ot jak łagodnieją obyczaje w czasach telefonii komórkowej. Pożegnałem się więc chrześcijańskim "Fuck You" i zadzwoniłem do Banca Transilvania.

Wściekły jak osa wysłuchałem wyjaśnień pracownika, który zablokował kartę, zaprosił mnie do oddziału i zapewnił, że nową otrzymam w przeciągu tygodnia. Zachwycić mnie to rozwiązanie nie zachwyciło, gdyż urlop miałem zacząć równo za 48 godzin, ale cóż było począć.

Banca Transilvania to jeden z największych rumuńskich banków. Ma wszędzie pełno bankomatów i placówek oraz straszliwie irytujący serwis online. Reklamuje się hasłem: Banca oameni intreprizatori co dosłownie oznacza bank ludzi przedsiębiorczych, a w praktyce, że w banku pracują ludzie przedsiębiorczy, a klienci to jelenie, których się łupi. Przekonałem się o tym zresztą naskórnie następnego dnia około 14.00 gdy po podróży z Londynu wkroczyłem do oddziału znajdującego się w Iulius Mall w Timisoarze.

Łamanym rumuńskim objaśniłem moją sytuację prześlicznej blondynce o niskim chropowatym głosie zatrudnionej w charakterze asystentki. Ta pokiwała ze zrozumieniem kształtną główką, zrobiła współczującą minę, poszperała w komputerze i stwierdziła: że i owszem wszystko się zgadza, karta została zatrzymana ze względu na błąd w komunikacji. Zadowolony, że poszło tak gładko usłyszałem ni stąd ni zowąd:
- 15 lei va rog pentru card nou.
Skonfundowany spytałem, że niby z jakiej to paki mam płacić piętnaście lei za kartę, która została zatrzymana bez mojej winy. Dziewczyna rozłożyła bezradnie ręce i powiedziała, że takie mają zasady. Ja na to:
- No to głupie macie te zasady, skoro widzi Pani, że karta została zatrzymana bez mojej winy. Nie zgubiłem jej, nie zniszczyłem, tylko ze względu na brak prądu połknął ją automat...
Blondynka zaczęła dzwonić. Wykonała chyba z pięć rozmów tłumacząc to tu, to tam moją sytuację. Najwyraźniej jednak nie udało się jej osiągnąć telefonicznie nikogo władnego podjąć ważką dla stanu finansowego banku decyzję o odstąpieniu od opłaty. Ja, zawziąłem się już i postanowiłem nie odpuszczać - w imię zasad.
Asystentka zrobiła w końcu stropioną minę i przepraszająco stwierdziła:
- Imi pare rau... Może pan wystąpić do tamtego banku o zwrot kosztu...
To jeziorko znajduje się na 2000 m npm.
A nad nim dzikie pole namiotowe.
- Przecież wy możecie to zrobić w moim imieniu. Ostatecznie jestem waszym klientem i powinniście mi ułatwiać życie. Mam jechać do Londynu specjalnie po to, żeby odzyskać równowartość trzech funtów?!?
- Ale my nie możemy odstąpić od tej opłaty...
- Za to ja mogę odstąpić od przechowywania u was pieniędzy!
- Oczywiście może pan to zrobić.
- A czy może mi pani chociaż dać wydruk z systemu potwierdzający, że karta została zatrzymana ze względu na błąd w komunikacji? Muszę mieć przecież jakikolwiek dowód, gdy będę rozmawiał z tamtym bankiem.
- Imi pare rau... Gdy będzie pan zamykał konto, to może to pan zrobić tylko w tym oddziale w którym je pan otworzył.
Tu się miarka przebrała, bo oznacza to dla mnie wycieczkę w miejsce w które normalnie już nie chodzę. Wypłaciłem demonstracyjnie przy okienku wszystkie pieniądze jakie tylko miałem na dwóch kontach w Banca Transilvania i obiecałem i sobie, i blondynce, że jeśli moja noga więcej u nich postanie to tylko po to, żeby cisnąć w tą śliczną twarz kartami i pismem z wypowiedzeniem umowy. Przynajmniej konto chcę zamknąć na swoich warunkach, a nie pod dyktando bankierskich pijawek i ich durnych przepisów.
Karny jeżyk dla BT za idiotyczne procedury, brak elastyczności i kompletne olewanie klienta.
Dość, że urlop - nie licząc złamanej w trakcie jego trwania ręki - w miarę się udał. Ale to zupełnie inna historia. Zdjęcia dołączam.

niedziela, 2 września 2012

Na deser muzyczka cz. 3

Z pewną nieśmiałością siadam do klawiatury. Od chwili gdym ostatnio tu zajrzał i popełnił jakiś artykuł sporo wody w Dunaju i Bedze upłynęło. Wiem, że z usprawiedliwieniami jak z dziurkami w nosie - każdy jakieś tam ma - ale kilka różnych spraw dość skutecznie powstrzymywało mnie od zajrzenia tu i napisania kilku akapitów.

Pierwszy miesiąc, kryć nie będę, czyste lenistwo. Nie działo się tak absolutnie nic, że i pisać mi się nie chciało. Później przyszedł pierwszy czerwca i wszelkie moje narzekania co do braku zajęcia postanowiły sie nagle na mnie zemścić: kolejna data jaką świadomie pamiętam to 23 lipca, kiedy wieczorem usiadłem w niesprzątanym od sześciu tygodni mieszkaniu i powiedziałem sobie: "Wow, to to właśnie był tak zwany młyn zawodowy!" Po młynie musiałem wypocząć, więc pojechałem w góry, gdzie pierwszego dnia nastąpiłem na skałę tak pechowo, że straciłem równowagę i runąłem jak długi na lewe przedramię. Kawałek granitu, czy jakiegoś innego bazaltu nie chciał był oddać pola, więc piąty tydzień z rzędu noszę gips, który skutecznie zresztą utrudnia mi sklecenie i tych kilku zdań, którymi chciałbym powrócić do przerwanej tu pracy i przybliżania czytelnikowi rumuńskiego życia codziennego.

Dodam przy tym, że będzie to powrót niestety, ale na krótko. Polonez wyjeżdża bowiem z Rumunii 27 września i nie zanosi się na to, by w dającej się przewidzieć przyszłości miał tu na dłużej niż kilka dni wrócić.

Lato 2012 w Rumunii to nieustający nawet na chwilę ciąg upałów sięgających 40 kresek nad zerem. Ale to również nieustający ciąg imprez, wyjazdów, wysiadywania godzinami w "Strandach" (basen odkryty ze sferą rekreacyjną w postaci potężnych kolumn nagłaśniających i baru), złażącej z nosa skóry i nieprzespanych z powodu temperatury nocy.

Rumunom praktycznie wszędzie towarzyszy muzyka. Ichnia i zagraniczna. Poniżej kilka przykładów:

Connect R "Vara nu dorm" przynajmniej tytuł doskonale odzwierciedla moje doświadczenia z tego rumuńskiego lata. Również zbyt dużo nie pospałem.




INNA "Tu și eu" (Ty i ja): hyc-hopne, skoczne, simplu ca "Buna ziua" (rumuński odpowiednik "prostego jak drut" czy "prostego jak konstrukcja cepa"), w radiu na okrągło. Nawet mi się przyjęło po kilku przesłuchaniach. Ci którzy znają moje gusta muzyczne uznają zapewne, że upał mi nie posłużył.



Alex Velea "Minim doi" (Minimum dwoje). Kolega z Polski, któremu to puściłem stwierdził: "takie disco polo". Pewnie i tak - oceńcie sami.


Corina "A ta". Popularne i podobnie jak powyższe tematy puszczane wszędzie niemal bez przerwy. Na temat muzyki się nie wypowiadam, ale wokalistka zgrabna, więc teledyskiem można przynajmniej raz pocieszyć oko.


Jest tego więcej - mniej więcej na to samo kopyto. Zainteresowani powinni w You Tube wklepać "Muzica romaneasca vara 2012" i słuchać do woli.



wtorek, 1 maja 2012

Przygoda cz.3

Budzi mnie spacerujący w pobliżu kot. Nie żeby jakoś specjalnie hałasował - bo kocim obyczajem porusza się bezszelestnie, ale podświadomie, przez sen wyczuwam niedaleko ruch i uchylam oczy. Na dwóch złączonych ze sobą drewnianych ławach usnąłem tak głęboko i smacznie, że niemal dziwię się gdy dociera do mnie gdzie i w jakim położeniu się znajduję.


Przyglądam się buremu kocurowi dłuższy moment i bez refleksji, a nagle uzmysławiam sobie, że przecież skoro jest to kot - a nie ryś, jeleń, czy niedźwiedź - musi to oznaczać, że niedaleko są jakieś ludzkie siedziby.
Rzeczywiście - nie dalej jak trzysta metrów ode mnie znajduje się skupisko domów - po drugiej stronie rzeczki. Całkowicie je przegapiłem w nocy skupiony na zbieraniu drewna na opał i suszeniu przemoczonych ciuchów.
Mój wybawca :)
Jest chyba około siódmej rano. Ubieram się i z niezadowoleniem stwierdzam, że będę musiał kupić nową parę butów - postawiłem swoje zbyt blisko ognia i tworzywa sztuczne, z których częściowo były wykonane zmieniły w ciągu kilku ostatnich godzin stan skupienia.
Chałupy wyglądają dość nędznie: ogrodzone sypiącymi się drewnianymi płotami, z omszałymi dachami... Cała osada tonie dosłownie w błocie. Ale widzę też zaparkowane na podwórzach samochody, a z obórek dochodzą swojskie pochrząkiwania nierogacizny. Z dwóch kominów unoszą się smużki dymu.
Wybieram chałupkę naprzeciw której stoi zaparkowane terenowe Suzuki. Mam szczęście - po pięciu minutach krążenia wokół domu i zastanawiania się, czy aby nie za wcześnie, żeby zakłócać w Wielkanocny poniedziałek spokój mieszkańcom - problem rozwiązuje się sam - zza węgła wychodzi łysiejący, szczupły mężczyzna koło pięćdziesiątki.


Kroczy przez podwórze w eleganckich gumiakach. Wygląda na niesamowicie zaskoczonego widząc mnie. I wcale mu nie przechodzi, gdy otwieram usta i mocno kaleczoną rumuńszczyzną zaczynam objawiać mu cel mojej wizyty.
Początkowo chyba do niego nie dociera, co usiłuję mu przekazać, bo mówi jedno słowo:
- Ungur? - Węgier? Nie, wprawdzie: magyar lengyel tod baratom - ale... Cóż, Węgrzy i Rumuni nie zawsze za sobą przepadają - podejrzewam, że w tak małej wiosce tego rodzaju sentymenty, czy w zasadzie ich brak, mogą być silniejsze. A chcę przecież pozyskać gospodarza dla swojej sprawy... Postanawiam więc gorąco zaprzeczyć, dając tym samym do zrozumienia po której stronie lokuję swoje  sympatie. Taki mały socjotechniczny trick:
- Nu, nu: eu sunt Polonez. - mężczyzna wybałusza na mnie oczy. Równie dobrze mógłbym powiedzieć, że spadłem właśnie z Księżyca. Efekt byłby prawdopodobnie identyczny.
Tłumaczę mu jeszcze raz, powoli, odgrzebując w zakamarkach mózgu rumuńskie słowa, że widziałem jeepa przed jego domem, i że szukam kogoś kto zawiózłby mnie do Stâna de Vale, albo przynajmniej w tym kierunku. Mężczyzna patrzy na mnie dość długo i prawdopodobnie dochodzi do wniosku, że postradałem zmysły. W końcu stwierdza, że to niemożliwe, bo przez Padiș przejechać się nie da - zapăda mare - dużo śniegu. Tłumaczę, że wcale nie, że  zapăda mica, a w zasadzie to nie ma go w ogóle: apă (woda) i piatra (kamienie) to i owszem, ale żeby  zapăda? - Nimic! (nic). Moje zapewnienia go nie przekonują - nie chce jechać i kropka. Trudno - myślę sobie - przyjdzie mi drałować pod górkę na piechotę, a potem jeszcze sześć godzin przez góry.
Zrezygnowany pytam, czy mógłbym kupić od niego jakieś jedzenie. Początkowo nie rozumie i proponuje mi podwózkę do leżącego jeszcze cztery kilometry dalej w dół drogi sklepu wielobranżowego. Wyraża przy tym wątpliwość, czy sklep ów będzie w święto otwarty. Tłumaczę jeszcze raz:
- Aș dori să cumpar ceva pentru mâncare din Dumneavoastra. Am banii.
- Ţi-e foame?
Kiwam głową. Mężczyzna łapie mnie za ramię i przez sień wpycha do kuchni gdzie w kaflowym piecu z żelazną płytą buzuje ogień i w izbie gorąco jest jak w piekle.

Przedstawia mnie swojej matce - o której mówi bunica - babcia, która potraktowała mnie bez wyraźnego zdziwienia - ot jakby Polaków łażących po górach gościła co drugi dzień. I zaczyna wyciągać na stół: jajka świąteczne, kiełbasę, ciasta, chleb - nastawia wodę i gotuje w niej sarmale în foi de varză (coś w rodzaju naszych gołąbków), które stawia przede mną na stole polewa obficie smântână i każe: i jeść, i opowiadać.
W trakcie gdy powtarzam całą historię minionego dnia do kuchni schodzi się reszta rodziny: żona i dwie córki. Mężczyzna, najwyraźniej przejęty rolą gospodarza pyta mnie średnio raz na minutę, co jeszcze bym zjadł. A gdy kończę opowieść tłumacząc gdzie i jak spałem, otwiera butelkę ţuica'i wypija cztery kieliszki pod rząd, poprawia piwem i pyta:
- Ești singur? - co wprawdzie znaczy czy jestem sam, ale minę ma jakby chciał zapytać, czy wszystkie klepki mam na swoim miejscu. Później raczy mnie wywodem o śniegu, o niebezpieczeństwach, niedźwiedziach, wilkach. Brakuje tylko Cyganów porywających dzieci z kołysek.
Gawędzimy sobie o tym i owym przez jakąś godzinę. Okazuje się, że ma na imię Ion, mieszka Huedin, a na Święta przyjechał do rodzinnej wioski. Skończył na Uniwersytecie geografię - ale pracuje jako kierowca ciężarówki, bo to bardziej dochodowe zajęcie. W 1991 roku był w Jugosławii - gdy komentuję, że przecież w tym czasie trwał tam război opowiada, że widział z pewnej odległości jak Serbowie ostrzeliwali Bośnię.
Pytam go, czy istnieje jakaś inna droga do Stâna de Vale. Liczy coś pod nosem i mówi:
- Suta cincizeci de kilometre - sto pięćdziesiąt kilometrów wokół gór. Stwierdzam więc, że czas na mnie - muszę bowiem wdrapać się na  Padiș i stamtąd iść dalej - chociaż niespecjalnie mi się to uśmiecha, bo buty częściowo roztopione niemiło drapią ścięgna Achillesa na obydwu stopach, zapasów jedzenia żadnych, a na stopach mam paskudne, popękane już bąble - skutek nieplanowanych kilkunastu kilometrów nocnej wędrówki w mokrym obuwiu.
Bez większej nadziei sugeruję, że może mógłby podwieźć mnie przynajmniej kilka kilometrów pod górę - żebym oszczędził trochę czasu - jak uzna, że droga jest zbyt ryzykowna wysadzi mnie i pójdę sobie dalej.
Myśli chwilę - i zgadza się. Idzie po brata, który nadal mieszka w tej miejscowości i jako pracownik leśnictwa zna wszystkie okoliczne ścieżki. Jego żona tymczasem szykuje mi prowiant na drogę. Jest więc: pół kilo slaniny, pęk listków usturoi natural (chyba nazywa się to po polsku czosnek niedźwiedzi), pół bochenka chleba i kawałek ciasta.
Wsiadamy w czwórkę do Suzuki i jedziemy pod górę. Znowu siąpi.
Auto pomału, ale konsekwentnie pnie się po szutrowej drodze, a ja z zaciekawieniem obserwuję trasę, którą pokonałem w nocy w kompletnych ciemnościach. Wydaje mi się w pewnej chwili, że jesteśmy już zdecydowanie dalej niż obiecane parę kilometrów, ale że Ion się nie zatrzymuje - ja również nic nie mówię. Brat kierowcy, tłumaczy mi, że lepiej dla mnie byłoby iść na nogach drogą w kierunku Pietroasa, bo od Boga - jak mi wyjaśnia być może uda mi się złapać okazję i dojechać do drogi krajowej łączącej Pietroasa z Beiuș, skąd pozostałoby mi tylko wjechać do  Stâna de Vale. Gdy wjeżdżamy w gęstą mgłę tuż przed Padiș - przyznaję mu rację.
Na przełęczy, gdy jestem święcie przekonany, że nastąpił już koniec naszej wspólnej podróży - moi towarzysze każą mi zostać w samochodzie, a sami zaczynają się dobijać do jednej z chałup w pobliżu schroniska w którym zamierzałem przenocować. Otwiera im łysy, brodaty mężczyzna, we wzorzystym polarze, który przypomina mi rok 1995 - bo takie się wówczas w Polskich górach nosiło. Dość długo i ostro dyskutują, w końcu łysy wzrusza ramionami i znika w chacie. Bracia tłumaczą mi, że facet był tu w nocy, słyszał, że psy szczekają dość długo, ale nie przyszło mu do głowy wstać z łóżka. W zamian usłyszał chyba zdrowy opieprz i radę, by na przyszłość trzymać swoje psy na uwięzi.
Ion zwozi mnie z przełęczy na drugą stronę masywu - droga wije się tu jak wąż - jest zdecydowanie bardziej stroma niż ta którą przebyłem w nocy. Nie protestuję, chociaż wiem, że robi znacznie więcej niż to do czego się zobowiązał.
W pewnej chwili zatrzymuje się i mówi:
- Słuchaj: zawiózłbym cię do Pietroasa, ale mam mało benzyny i nie mam pieniędzy. Jeśli z tobą tam pojadę starczy mi, żeby wrócić do Ponor, ale nie starczy, żeby dojechać do domu - bo to jeszcze pięćdziesiąt kilometrów dalej. A na tej drodze na przestrzeni stu kilometrów nie ma żadnej stacji. Jest jedna w Pietroasa - mogę cię tam zawieźć - ale będziesz musiał mi dać na benzynę. W przeciwnym razie - muszę teraz zawrócić. Pasuje ci to?

No pewnie, że pasuje i to jeszcze jak. Żegnamy się przy kawie jakąś godzinę później.
Do  Stâna de Vale docieram około 14:00 autostopem i wynajętym (wraz z kierowcą) samochodem.
Gdy wracam do Timisoary postanawiam  zdrzemnąć się godzinę i wstać o siódmej wieczór. Wstaję: o ósmej rano następnego dnia.

sobota, 28 kwietnia 2012

Dymisja

Po raz drugi w ciągu niecałego pół roku Rumunia będzie miała nowy Rząd.
Dziś w godzinach popołudniowych po raz pierwszy w historii tego kraju opozycji udało się przeprowadzić tzw. konstruktywne wotum nieufności, które zaowocowało upadkiem Rządu Ungureanu.

Egzotyczna koalicja pozostających do tej pory w opozycji socjalistów, liberałów i konserwatystów przeforsowała na nowego Szefa Rządu młodego ( w tym roku kończy 40 lat) Victora Pontę wywodzącego się z Partii Socjaldemokratycznej.

Jeśliby misja rządu Ponty nie powiodła się - Rumunię mogą czekać w tym roku podwójne wybory: do samorządu lokalnego i parlamentarne.

Jeżeli Poncie uda się utworzyć stabilnie działający rząd, politykę rumuńską czeka kohabitacja - Premier i Prezydent znajdą się do siebie w politycznej opozycji.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Przygoda cz.2

Zniszczona mapa, kompletne załamanie pogody, zapadające ciemności i sfora białych psów, która napędziła mi stracha - wszystko to do kupy wzięte powoduje, że gdy daję z niegościnnego Padiș nogę w ciemności, trzymając się kurczowo zbawczej drogi - mój zdrowy rozsądek i ośrodki racjonalnego myślenia na jakiś czas się wyłączają.


Długo później dociera do mnie, że już na początku ucieczki z przełęczy popełniłem szkolny błąd. Z mapy pamiętam, że gdzieś w okolicy znajduje się miejscowość Boga - obficie wypełniona pensjonatami i hotelami. Wiem, że przyszedłem z północy, wiem, że Boga znajduje się na zachodzie więc powinienem udać się w prawo. Tymczasem idę w lewo.  Jak w pysk dał na wschód. Do najbliższej większej miejscowości - Huedin - mam zatem raptem 58 km. Następny byłby bodajże Cluj, kilometrów 95.

Rzecz jasna - w chwili gdy salwuję się ucieczką przed upierdliwymi, szarpiącymi mnie za nogawki u spodni i paski od plecaka psami - nie mam o tym wszystkim pojęcia - idę licząc na łut szczęścia.
W pomyłce orientuję się wiele, wiele godzin później i około dwunastu kilometrów dalej. Idę sam - bo zdrajca Azorel jakby zapominając o kilku świątecznych kiełbaskach, pisance i cieście świątecznym, w które wyposażyła mnie Cristina, a którymi się z nim hojnie dzieliłem - w obliczu przewagi liczebnej udał się spokojnie na z góry upatrzone pozycje nie tracąc nawet czasu na pożegnalne szczeknięcie. Łajdak.
Droga, którą w strugach deszczu brnę, ma nawet numer, który poznaję znacznie później: 763. Łączy Pietrosoani z Huedin, wiedzie głównie przez całkowite bezludzie. Zimą jest nieprzejezdna, wiosną i jesienią dostępna jedynie samochodem terenowym bądź ciężarówką. Do 2015 roku ma zostać całkowicie pokryta asfaltem. Póki co jednak - asfaltu ani śladu. Jest za to w sporych ilościach szuter, żwir, otoczaki, glina i mnóstwo wody, że miejscami brodzę w rozlanych kałużach po kostki.

Mimo zmęczenia idę szybko ubieram na siebie co tylko mi zostało w plecaku na czoło zakładam latarkę - i idę. Mniej więcej po pierwszej godzinie marszu  natrafiam na ślady ludzi - porzucone puszki po piwie i niedopałki papierosów. Dobrze, myślę, być może jestem już w zasięgu wakacyjno - urlopowych spacerów jakiegoś kurortu. Trochę niepokoi brak łuny świateł elektrycznych, której wypatruję ponad drzewami usiłując oszacować odległość do ludzkich siedlisk.

Pierwszy budynek niemal mijam - nie zauważając go w ciemności. Jest to drewniana stara chałupa - zamknięta nową, mosiężną kłódką. Przez moment przechodzi mi przez myśl, żeby kłódkę przepiłować i znaleźć w środku schronienie. Narzędzia mam - Victorinox z piłką do metalu wyraźnie czuję w kieszeni na piersi. Moralność zwycięża jednak tym razem nad instynktem przetrwania i postanawiam maszerować dalej.
W lesie, w nocy, w kwietniu jest niesamowicie. Jest tak ciemno, że mam wrażenie jakbym oślepł - księżyca na niebie ani śladu. Bieleją tylko łaty niestopniałego śniegu, szemrzy deszcz, huczy głośno dość pokaźna rzeczka po prawej. Wiatr szczęśliwie nie wieje - szczęśliwie, bo przemarzłbym na nim bez wątpienia do kości.
Gdy przestaje padać widzę jak pod wpływem ciepła, które wydziela moje ciało parują na mnie ubrania. Zabawiam się obliczaniem ile kalorii przyjąłem w ciągu dnia i ile z nich już zużyłem. Nie martwię się tym jednak zbytnio - gromadzone przez lata zapasy tłuszczu wokół brzucha powinny starczyć na wykarmienie nie tylko mnie, ale i jeszcze kogoś przez conajmniej kilka dni.

Tracę poczucie czasu - idę i idę, nic nie widzę i wydaje mi się, że droga nigdy się nie skończy. Rozważam nawet powrót do samotnej chaty i dokonanie pierwszego w życiu włamania, ale w tym samym momencie las się otwiera i w świetle latarki widzę kilka zabudowań. Parę murowanych domów: bez okien, bez drzwi. Robią raczej mało przytulne wrażenie. Zauważam natomiast billboard (!) ze zdjęciem domków campingowych i napisem "Ponor - locul de vacanţa - vă invitaţi" - no to jak zaprasza, to zaprasza. Szczególnie, że według znaku pozostały mi doń raptem dwa kilometry.
Nawet nie jestem specjalnie rozczarowany, gdy za niewielkim betonowym mostkiem, w pół godziny później, dostrzegam zamknięty na głucho ośrodek wypoczynkowy Ponor. Śladu człowieka - okna czernieją, nie unosi się żaden dym.
Są za to: dwa murowane budynki, pięć - sześć domków letniskowych. Na koniec dostrzegam moje marzenie: wiatę z kominkiem. Przeskakuję przez płot, zrzucam pod wiatą plecak i z jedną latarką w dłoni, a drugą na czole zaczynam szperać między budynkami. To czego szukam, znajduję za czymś w rodzaju otwartej świetlicy. Są to równo poukładane pod ścianą półmetrowe, grube na ramię szczapy drewna. Znoszę kilka naręczy pod wiatę, a myszkując między budynkami natrafiam jeszcze na leżącą bezpańsko drewnianą skrzynkę po pomarańczach i stalowy kubek. Podstawiam naczynie pod okap dachu, skąd ścieka pokaźna strużka wody. Herbaty wprawdzie nie mam, ale planuję przegotować deszczówkę by ogrzać się nią choć trochę od wewnątrz.

Do rozpalenia ogniska poświęcam pierwszy tom "Dekameronu" Giovanniego Boccacia i kilkunastu mililitrów perfum "Higher Energy" Christiana Diora - które to obie rzeczy dźwigałem cały dzień - bez wyraźnego powodu. Gdy w kominku trzaska już wesoło ogień rozbieram się do naga i wskakuję do śpiwora, który jakimś cudem jest tylko trochę mokry. Spędzam tak noc: budząc się co kilkadziesiąt minut, dorzucając do ognia, odwracając suszące się ubrania i pijąc gorącą wodę. Głodno mi - w plecaku mimo kilkukrotnego przeszukiwania, poza kilkoma okruchami ciasta w folii aluminiowej - nie ma już nic do jedzenia. Chyba jest po trzeciej gdy zasypiam na dobre. W trakcie jednej z tych przerw w śnie dociera do mnie, że poszedłem w kompletnie niewłaściwym kierunku. Postanawiam jednak nie martwić się na zapas i poczekać z decyzją do rana.

Przykro mi, że nie mogę podzielić się, żadnym z tej nocy fotografiami. Jakoś nie przyszło mi do głowy by robić zdjęcia.

CDN

sobota, 21 kwietnia 2012

Przygoda cz.1

Życie jest pełne niespodzianek. W życiu i podróżowaniu w Rumunii - niespodzianki występują w obfitości tak wielkiej - że element zaskoczenia (czyli warunku dla niespodzianki niezbędnego) - przestaje w zasadzie istnieć. Wybierając się na wycieczkę w Rumunii należy po prostu założyć, że coś pójdzie nie tak.

Stâna de Vale
Gdy w trzygwiazdkowym Hotelu Iadolina w Stâna de Vale dowiaduję się, że papierosy, o których zapomniałem można kupić najbliżej w Beiuș, z którego tyle co przyjechałem po zapierających dech w piersiach, zasypanych staczającymi się ze stromych zboczy kamieniami i ciągnących się kilkanaście kilometrów serpentynach - oddycham z ulgą i uznaję, że mój limit pecha został wyczerpany. Dwa dni bez palenia jeszcze nikomu nie zaszkodziły.

Sama  Stâna robi wrażenie przykre (to zresztą chyba typowe dla rumuńskich miejscowości wypoczynkowych). Szczególnie przed sezonem - bo jak się okazuje  Paștele Ortodox - czyli Święta Wielkanocne - to w Rumunii, żaden sezon. Hotele, pensjonaty i ośrodki wypczynkowe, a tych w niewielkiej a położonej ponad 1000 m n.p.m   Stânie nie brakuje - stoją puste. Stoją puste tuż obok niedokończonych od wielu lat inwestycji straszących sterczącymi prętami zbrojeniowymi i liszajami rdzawych zacieków na nie otynkowanych betonowych, czy ceglanych ścianach. Wszystko w ciszy i majestacie gór, wznoszących się w okolicy na ponad 1800 metrów.

Timișora, 15 kwietnia kwitnie już bzami, żółtą forsycją i mleczem, różowawą magnolią i pachnie rozgrzanym asfaltem.  Stâna de Vale pozbywa się dopiero czap śniegu i tonie w spływającej z gór wody.

W Wielką Niedzielę wychodzę z hotelu o 9 rano. Trasa, którą sobie obmyśliłem ma mnie zaprowadzić do Padiș - niewielkiego przysiółka na przełęczy tej samej nazwy do którego powinienem dotrzeć w zależności od wybranej marszruty w pięć do dziewięciu godzin. Wybieram trasę dłuższą idąc za znakami Cruc Albastru i Banda Galben i planuję wrócić do samochodu nazajutrz trasą krótszą - Banda Roșu .


Ledwie wchodzę do lasu, a już przyplątuje się jakiś Azorel - nieodłączny element rumuńskich wycieczek występujący pod różnymi postaciami w zależności od miejscowości kundel, który cieszy się na długi spacer i liczy po cichu na resztki prowiantu - którego zresztą mam pod dostatkiem. Jest mały, szorstkowłosy o maści dziczo - płowej. Młody chyba sądząc po białych ząbkach, którymi rozrywa na strzępy kiełbasę, pisankę i świąteczne ciasto, którymi się z nim dzielę gdy robię sobie przerwy w marszu.


Idziemy więc razem, najpierw przez las, a później przez fioletowe od krokusów hale pod niebem ołowianym od chmur gubiąc raz po raz wyznaczony byle jak szlak. Nie przejmujemy się tym. Azorel pewnie nie wie nawet co to znaczy się zgubić, a ja mam dwa kompasy i mapę - niedokładną i bez naniesionych punktów charakterystycznych - ale odzwierciedlającą, jako tako, ukształtowanie terenu Zona Padiș din Munţii Bihor. 


Schodzimy z wysokiego na 1400 metrów szczytu do doliny rwącej górskiej rzeki i idąc szlakiem równoległym do wąwozu kryjącego wodospad Moara Dracului pniemy się w kierunku Poiana Sotișoara - ogromnej i długiej na kilka kilometrów  ni to hali ni połoniny.
Tutorial: jak poradzić sobie po ukąszeniu żmii. Metody z Winnetou.
Pogoda siada do rzeszty. Na Poianie widoczność wynosi jakieś pięćdziesiąt metrów, tak że idę z kompasem przy nosie kierując się na południowy zachód, gdzie według mapy powinienem gdzieś znaleźć szlak. Kompletenie niewidoczny w tym momencie, bo Poiana pokryta jest metrową warstwą śniegu, w którą nie zapadam się wyłącznie dzięki rakietom przytwierdzonym do obuwia, a żeby poustawiać tyczki wskazujące właściwy kierunek - nikt się nie pofatygował. Azorel orbituje gdzieś na zasięgu widzialności, że momentami wzrok płata mi figle i gdy pies wynurza się z mgły zdaje się jakby biegł po niebie - bo horyzontu po prostu nie ma. Jest biała jak mleko ziemia i podobnie białe niebo. Kiedy indziej zdaje mi się, że nadbiega dzik, lub jakaś inna pokaźnych gabarytów  zwierzyna, a to tylko Azorel, któremu niezwykłe warunki atmosferyczne dodały w moich oczach kilkaset kilo masy.
Ostatecznie, nie wiedząc jak daleko Poianą zaszedłem decyduję się ją opuścić i pójść wprost na południe, gdzie powinienem znaleźć szlak, który zawiedzie mnie do Padiș . Zjeżdżam ze stromego wzniesienia na rakietach śnieżnych niczym na nartach wywracając się co kilkadziesiąt metrów. Pół godziny później idąc brzegiem rwącego strumienia znajduję szlak. Gorzej bo w tym samym momencie obrywa się chmura, z której tyle co wyszedłem. Hektolitry wody spadają prosto jak od linijki, leją mi się za kołnierz i przemaczają plecak. Na domiar złego, szlak przecina wkrótce dość pokaźny strumień, do którego szukam dogodnego zejścia przez dobry kwardans, a następnie szeroką i głęboką na jakieś trzydzieści centymetrów rzeczkę. Kamieni po których możnaby przeskoczyć - brak. Włażę więc do lodowatej wody i gdy uchodzę jakieś dwieście metrów w chlupoczących butach słyszę rozpaczliwe ujadanie Azorela. Widzę go jak przymierza się do pokonania rzeki, wącha, moczy łapę to jedną to drugą, ale najwyraźniej boi się do niej wejść. Mruczę pod nosem, że nie prosiłem się żeby ze mną szedł, więc niech się teraz martwi sam, ale gdy psisko szczeka jeszcze bardziej przeraźliwie - wracam i przenoszę go przez wodę.
Chwilę później tracę mapę - nasiąkła wodą do tego stopnia, że gdy próbuję ją przełożyć - częściowo rozpada mi się w rękach, a częściowo zmienia w bezkszałtne papier mache.
Widoczność siada...
W Padiș - niemiła niespodzianka. Ani jedno z trzech zaznaczonych na mapie schronisk górskich - nie jest otwarte. Cały przysiółek sprawia wrażenie kompletenie wymarłego. Deszcz leje dalej jak z cebra, a na domiar złego zostaję otoczony przez sześć białych psów rozmiarów owczarka niemieckiego. Psy, osaczają mnie jakby nauczyły się tego z jakiegoś podręcznika: szczekają wcale nie przyjaźnie i gdy próbuję się ruszyć - szarpią nogawki moich spodni i paski od plecaka. Innej krzywdy mi nie robią - ale to wystarczy, bo marznę coraz bardziej, a pomysłu żadnego na wyjście z idiotycznej sytuacji nie mam. Krzyki o pomoc w nadziei, że może w którymś z domostw ktoś jest - pozostają bez odezwu. Dzwonię do koleżanki, która jak przypuszczam siedzi przy komputerze i proszę ją o skontaktowanie się z właścicielami schroniska, na którego stronie internetowej wyczytałem, że otwarte jest non - stop. Cristina oddzwania mówiąc, że gospodarzy nie ma i nie będzie. Proszę, żeby zadzwoniła w takim razie do hotelu z którego wyszedłem i spróbowała zorganizować jakiś transport - po chwili dowiaduję się, że nikomu z hotelu jechać się nie chce - święta, noc i za daleko.
Pozostaje mi chyba tylko Salvamont - ale niby pod jakim pozorem ich alarmować? Póki co jestem w dobrym stanie fizycznym, nie zgubiłem drogi, znam swoją pozycję, a że nie mam gdzie spać? Kogo to interesuje?
Robi się ciemno, psy jakby się znudziły, telefon rozładował - więc problem załatwiania pomocy zdalnie też się rozwiązał. Skręcam w lewo i zbiegam z przełęczy w ciemną noc, trzymając się brukowanej otoczakami drogi. Idę w atramentową noc, mlaskając przemoczonymi butami i dygocząc z zimna - bez jedzenia, bez mapy - ku niezanemu ufając, że droga dokądś mnie doprowadzi...

CDN

niedziela, 18 marca 2012

Skomplikowane życie Rumuna

Arad - okolice centrum
Rumuni uwielbiają komplikować rzeczy bardzo proste. I niestety nie tylko sobie, ale i obcokrajowcom zamieszkałym w ich pięknym kraju. Nim się kto oburzy za tak niemiły policzek, który wymierzam gospodarzom, niech przeczyta jak wygląda, dla przykładu, tak prosta czynność jak opłacenie mieszkania.

Zapłacenie wszystkich moich polskich zobowiązań  zajmuje mi średnio dziesięć minut miesięcznie, bez ruszania się nawet z łóżka - zlecenia internetowe, sms z kodem i miesiąc spokoju - wszystko tego samego dnia.
W Rumunii sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Począwszy od tego, że każda płatność przypada na inny dzień miesiąca i wykonuje się je nie w lejach rumuńskich (będących oficjalnym środkiem płatniczym) - co byłoby rozwiązaniem prostym i logicznym - a w lejach i w euro.
Arad
Euro jest w Rumunii walutą rozpowszechnioną do tego stopnia, że mieszkania za ustaloną w lejach cenę wynająć się po prostu nie da. Wszyscy są zadłużeni w euro i choć na przykład w Polsce mało kogo obchodzi czy wynajmujący płaci kredyt we frankach, funtach czy dinarach - cenę ustala się w złotówkach - w Rumunii ryzyko kursowe zgrabnie przerzucono na najemcę.

Kwit opłaty za odstępne
Za wynajem mieszkania w centrum Timisoary płacę więc dwieście euro miesięcznie odstępnego i jak uzgodniłem z właścicielką mam tą kwotę przelewać do dziesiątego każdego miesiąca. Nie miałbym z tym problemu, bo posiadam konto walutowe, gdyby nie prowizja w wysokości euro osiemnastu, którą sobie Banca Transilvania w takich przypadkach życzy. Żeby więc nie nabijać kabzy bankowcom, dziesiątego każdego miesiąca odbywam spacer do najbliższej schimba valutar (kantor), gdzie za leje wypłacone w bankomacie kupuję euro. Następnie idę do ING - i to nie byle jakiego, pierwszego lepszego - w Timisoarze mimo rozpowszechnienia euro jako środka płatniczego, jedyny obsługujący transakcje gotówkowe w europejskiej walucie mieści się przy ulicy Take Ionescu - w żadnym innym gotówki, choćby składać w ofierze wszystkie skarby świata, nie przyjmą. Wypełniam zlecenie wpłaty - co również nie jest takie proste. Pomylić się nie można. Skreslić, pogrubić, czy poprawić choćby błąd ortograficzny jaki się popełniło pisząc doue sute de euro równa się odesłaniu przez urzędnika bankowego na koniec kolejki. To nie koniec - na kwicie przekazu należy zeznać jak się w posiadanie środków pieniężnych weszło: wpisuję więc co mi ślina na pióro przyniesie i jaką tam mam fantazję - pojawia się więc sprzedaż samochodu, znalezienie pieniędzy na ulicy itp. (następnym razem będzie: "kupiłem za leje w kantorze") Jakby tego było mało: urzędnik bankowy kseruje dowód tożsamości, a kopię każe uwierzytelnić podpisem. Być może i w Polsce przepisy tego wymagają, ale od lat przynajmniej siedmiu nie miałem potrzeby płacenia za cokolwiek w bankowej kasie.

Dokument niżej należy wypełnić - zgodnie ze wskazaniami
liczników. Dokument powyżej dostaje się po opłaceniu
należności.
O ile wpłacanie euro to poważna sprawa, o tyle lejami nikt sobie już głowy nie zawraca i traktują je tu wszyscy nad wyraz niefrasobliwie. Płacę w lejach za prąd, internet i wszystkie koszty mieszkania - poza odstępnym. Każdego miesiąca, do piętnastego, muszę wypełnić tabelkę wydrukowaną na skrawku papieru. Wpisuję w nią stan liczników: woda zimna, woda ciepła; kuchnia, łazienka.Wypełnioną karteczkę wrzucam do jasnobrązowej skrzynki z napisem Administratie wiszącej sobie na ścianie przy wejściu do budynku. Kilka dni później, w oszklonej gablocie tuż obok skrzyneczki pojawia się wykaz należności dla każdego mieszkania w bloku. Sprawdzam więc wiersz odpowiadający mojemu mieszkaniu i idę na polowanie. Na administratora.

Jest nim starszy pan - z siódmym krzyżykiem na karku - mówiący po rumuńsku i węgiersku, a traktujący mnie jak upośledzonego umysłowo kretyna - bo mimo, że po rumuńsku jako - tako się dogaduję (umiem powiedzieć: Aș dori să platesc pentru apartament șaptezeci și noue - co w zupełności powinno starczyć) uznaje za stosowne wszystko tłumaczyć mi na migi.
Poluję na niego, bo numeru konta na który możnaby pieniążki wpłacić - nie ma. Starszy pan z małżonką dyżurują więc od czasu do czasu, bez jakiegokolwiek wzorca umożliwiającego ustalenie prawdopodobieństwa kiedy możnaby ich spotkać, w korytarzyku, przy plastikowym stole, kurząc jednego za drugim Marlboro. Kasę się im wręcza i banknoty lądują w metalowym, kolorowym pudełku po ciastkach. A gdy nie ma się szczęścia i nie natrafi na dyżur? Wonczas należy administratora znaleźć - zazwyczaj nie przebywa w swoim mieszkaniu pod numerem 68, co powoduje, że odbywam miesięcznie kilka wycieczek po wszystkich piętrach poszukując plączącego się tu i tam gospodarza.

Arad
Z lektury należności wywieszonej przy wejściu dowiaduję się, że średnia opłata za mieszkanie to jakieś 350 lei. Mieszkań jest w bloku dziewięćdziesiąt, co oznacza, że w puszce po ciastkach miesiąc w miesiąc ląduje nieco ponad trzydzieści tysięcy. Wyobrażam sobie, że starszy pan idzie później z tą całą kasą na pocztę, czy do banku i za jednym zamachem opłaca należności całego bloku. Wyobrażam tak sobie, bo konwojentów nigdy w pobliżu budynku nie widziałem. Musi być ów starszy człowiek nielichym miłośnikiem adrenaliny skoro nie boi się po ulicach łazić z taką gotówką w kieszeni.

Rumuni komplikują sobie również życie jeśli idzie o organizację przestrzeni. W Iulius Mall schody ruchome potrafią na przykład zmienić kierunek jazdy - i to z godziny na godzinę. Jest to o tyle frustrujące, że schody rozmieszczone są po przeciwległych krawędziach ogromnego quasi - patio i jeśli się pamiętając o tym które jeżdżą w górę, chce z nich skorzystać - nagle okazuje się, że tym razem jeżdżą jednak w dół - trzeba zgrzytając zębami obchodzić całe atrium dookoła - bo umieszczenie schodów jednych obok drugich byłoby nazbyt proste.

Do kategorii bezinteresownego utrudniania życia wszystkim zaliczyłbym też parkujące gdzie popadnie samochody - i nie mówię tu o skwerach, czy chodnikach - bo miejsca parkingowe w Timisoarze to dramat w pięciu aktach, a auto gdzieś postawić trzeba. Specjalnością rumuńską jest parkowanie pojazdów dosłownie na środku drogi, z załączonymi światłami awaryjnymi - i wycieczka w celu załatwienia swoich spraw. Z tego powodu jazda po Timisoarze wymaga stałego lawirowania z jednego na drugi pas ruchu. Nauczyłem się już, że w drodze na lotnisko, zaraz po przejechaniu Piaţa General Virgil Economu muszę uciec na pas prawy, bo jak nie to utknę za skręcającymi w lewo na najbliższym skrzyżowaniu samochodami (żeby ktoś wpuścił nie ma mowy), ale: błyskawicznie wrócić muszę na pas lewy - bo za najbliższym zakrętem jest niewielki sklep spożywczy na wprost którego wszyscy klienci dość beztrosko parkują swoje mașini. 

Najciekawsze jest, gdy pytany przez tubylców co sądzę na temat ich kraju, opowiadam o tych małych, irytujących rzeczach. W reakcji najczęściej wzruszają ramionami i z jakimś głębokim, niepojętym dla mnie fatalizmem, wynikającym nie wiedzieć z czego mówią: Asta e România. Dodając, od czasu do czasu: I hate this fucking country. Skąd w rumuńskiej duszy tak ogromna niechęć do rzeczywistości, a i przy okazji kompletny brak woli jej zmiany? Jak na razie jest to dla mnie największa zagadka tego kraju. Niezidentyfikowany i niewidoczny - ale jednak obecny - ciężki, paraliżujący i wysysający siły życiowe oraz naturalną chęć poprawy bytu duch România trzyma biednych Rumunów pod butem i pozwala im jedynie na spokojną akceptację świata takim jaki jest.


Autostrada Arad - Timisoara
Dorzucam kilka fotek z Arad - 170 tysięcznego miasta położonego jakieś pięćdziesiąt kilometrów na północ od Timisoary. Miasto raczej nudne - dość niską zabudowę w samym centrum przytłaczają gigantyczne gmaszyska użyteczności publicznej z przełomu XIX i XX wieku pobudowane jeszcze chyba przez Węgrów, a które pasowałyby raczej do miasta dwu-, trzykrotnie większego.

Obecnie Arad się modernizuje i jazda po ulicach wiodących od Timisoary w kierunku centrum jest ciężkim sprawdzianem dla zawieszenia samochodu. W sobotę, gdy mnie tam zawiało - miasto praktycznie bezludne.
Arad - ratusz
Arad i Timisoarę łączy nowo wybudowana autostrada, przy czym tylko słówko "nowa" nie jest na wyrost. Zapomniałem wziąć ze sobą GPS i próżnom szukał oznakowania wiodącego na nią z centrum miasta. Autostrada tylko z nazwy łączy te dwa miasta - jedyny czynny zjazd w pobliżu Timisoary mieści się jakieś 16 kilometrów od miasta. Droga tylko częściowo ogrodzona jest płotami, więc w przypadku wtargnięcia na nią w nocy zwierzyny - może być różnie, za to obowiązuje na niej zakaz wyprzedzania przez ciężarówki - co pochwalam w pełnej rozciągłości.

A tu skromna cygańska (jak sądzę) chałupka, którą znalazłem niedawno w Timisoarze. Dodam, że jest wysokości mniej więcej czteropiętrowego bloku.

niedziela, 11 marca 2012

Na deser muzyczka cz.2

Idąc za ciosem (spóźnionym nieco), dorzucam porcję rumuńskiej muzyki, przy której współczesna młodzież się już raczej nie bawi, ale na pewno bawiła ich rodziców i sądząc po ilości wejść na You Tube - nie traci na popularności.
Przy pomocy znajomego i mojej researcherki (która ostatnio z jakiegoś powodu strajkuje) wybrałem pięć utworów, które mają  być najbardziej reprezentatywne (i popularne) dla okresu Republica Populară Româna (1947 - 1965), Republica Socialistă de România (1965 - 1989) i początku România czyli po 1989 roku.

1. Dan Spataru, rekordzista świata w czasie trwania owacji. W 1967 roku, gdy koncertował na Kubie bito mu brawo przez 16 minut i 19 sekund. Piosenkarz uwielbiany przez wszystkich Rumunów do tego stopnia, że od sześciu lat w mieście Medgida odbywa się Międzynarodowy Festiwal Piosenki Rumuńskiej (w zasadzie: Festiwal Łatwej Piosenki Rumuńskiej - jeśliby tłumaczyć dosłownie: Festivalul Internaţional de Muzică Uşoară Românească "Dan Spătaru").

Dan Spataru - Drumurile noastre


Tytuł piosenki to: "Nasze Drogi" - tekst można znaleźć tutaj - zakładając, że kogokolwiek zainteresuje bo google translate przy nim wymiękł. Ogólnie, jak chyba większość szlagierów mówi o utraconej miłości, zawodzie, oczekiwaniu, że nasze drogi się kiedyś jednak przetną.

2. Luigi Ionescu - mój ulubiony, z powodu piosenki, którą zamieszczam poniżej. Śpiewać zaczął już w szkole średniej. Poza tym był profesjonalnym piłkarzem: grał w zakładowej drużynie piłkarskiej Letea Bacău (funkcjonująca do dziś fabryka papieru) - na pozycji bramkarza. Przyjaciele określali go jako człowieka bardzo skromnego. "Lalele" - to po polsku tulipany, największy szlagier Ionescu napisany przez Temistoclesa Popę.

Luigi Ionescu - Lalele


3. Gil Dobrica. Wzorował się na Ray'u Charles - którego poznał zresztą osobiście w 1996. Najmłodszy z rodzeństwa, pochodzący z Craiova - dzieciństwo upłynęło mu na ganianiu po łąkach kóz i krów, łapaniu ryb i śpiewaniu - miał zacząć w wieku pięciu lat. Do 1970 roku równocześnie śpiewał po nocnych klubach Bukaresztu i pracował jako tokarz. Życie wiódł bardzo artystyczne: za dużo pił, za dużo palił i nigdy się nie ożenił. Stał się za to prekursorem nowej fali w rumuńskiej muzyce - zaczął śpiewać piosenki z pogranicza rhytm and blues oraz country w czasach gdy rumuńskie gusta były aż nadto konserwatywne. W latach 90 kres jego karierze położyła choroba - podagra. Zmarł w biedzie w 2007 roku.

Gil Dobrica - Hai acasa (Chodźmy do domu)


4. Laura Stoica - artystka "przełomu" - wypłynęła gdzieś w okolicach 1986 roku, ale szczyt jej kariery przypadł na lata zaraz po rewolucji (w 1990 utwór który prezentuję poniżej został uznany wydarzeniem muzycznym roku). Za życia wydała w sumie sześć albumów. Po jej tragicznej śmierci w 2006 roku (zginęła ciężarna, wraz z narzeczonym, w wypadku samochodowym) wydano jeszcze trzy.
W pierwszej połowie lat 90 obsypywana różnorakimi nagrodami, w tym tak oryginalnymi jak na przykład: "Najseksowniejsza rumuńska piosenkarka" (1994).
Od 2007 roku funkcjonuje fundacja jej imienia, która zajmuje się wyszukiwaniem młodych talentów.
Warto posłuchać - moim zdaniem, bardzo ładny głos.
Oficjalna strona piosenkarki.

Laura Stoica - Actor Grabit
(przetłumaczyć nie potrafię, żeby miało jakikolwiek sens)


5. Gica Petrescu - aktywny zawodowo przez 70 lat (!) w czasie których skomponował i wykonał ponad 1500 utworów. Debiutował w 1937 roku. Jako jeden z niewielu artystów nagrywał w ciągu swojego życia na wszystkich istniejących nośnikach (płyty szelakowe, winylowe, kasety magnetofonowe, dyski CD). Żonaty przez 34 lata z Cezariną Moldoveanu - kochany przez kilka pokoleń Rumunów, komponował muzykę, którą można chyba określić mianem "biesiadnej" (zresztą tytuł albumu: "Cintece de pahar" - Śpiew szklanki (?) - mówi sam za siebie).
Próbka poniżej.

Gică Petrescu-Căsuța noastră (Nasz Domek)



Miłego słuchania!
Dziękuję za pomoc w zebraniu materiału Roxanie Dâscă  i Andreiowi Apostol.

niedziela, 19 lutego 2012

Na deser - muzyczka

To co słychać w rumuńskich klubach rzadko odbiega od standardu radosnej, pozytywnej i wesołej potupajki (jak wszędzie). Bardzo często są to też utwory, które można usłyszeć niezależnie od długości i szerokości geograficznej na jakiej się dyskoteka znajduje - bo globalizacja zbiera przecież żniwa.
Pewne regionalizmy się jednak zachowują. Zamieszczam poniżej trzy pierwsze miejsca z listy przebojów radia Pro FM, z dzisiaj - które śmiało chyba można określić mianem top hitów zimy 2011/2012. Lecą też na okrągło w rumuńskich klubach, mogą więc dawać wyobrażenie przy czym się tutejsza, młodsza i starsza, młodzież bawi. Ze względów czysto poznawczych (a może i estetycznych w zależności od gustu) warto posłuchać.

Miejsce trzecie:



Z którym to mam zresztą osobiste wspomnienia - Corina uczyła mnie na tym rozumienia za słuchu języka rumuńskiego. Jak się okaże na przykładzie miejsca drugiego przyniosło, póki co, mierne skutki.

Miejsce drugie:



To ponoć Brazylijczyk, co do którego miałbym dziwne podejrzenia, że wszystkie piszczące na teledysku ślicznotki piszczą raczej z powodu jego ujmującej powierzchowności niż piosenki, gdyby nie fakt, że mi samemu utwór się jakoś dziwnie podoba. Skompromitowałem się zresztą na całej linii przy tej piosence sądząc, że słowa refrenu to frumoasa, frumoasa (piękna, piękna) - co jak się okazało nie było w ani jednej sylabie prawdą.

No i miejsce pierwsze:



O którym nie umiem nic więcej powiedzieć ponadto, że jest chyba wpadającym w ucho hip - hopem i leci w radio zawsze gdy jadę rano do pracy.

Jest jeszcze jeden hicior, który chyba się już za bardzo osłuchał, bo na liście był szósty, ale nadal w klubach gdy go puszczają wszyscy wrzeszczą jakby ktoś rozlał kilkaset litrów wody i wrzucił do niej załączoną suszarkę - takich emocji pominąć nie można toteż linkuję niniejszym poniżej.



These are three top records from best of the best list aired today on Pro FM radio. They may give some impression what's the music played in Romanian clubs during winter 2011/2012. I added as well Lykki Li which apparently makes all Romanian Youths absolutely crazy (judging by their behaviour).

sobota, 18 lutego 2012

Gorące kąpiele, zăpadă i trele morele

I
Rum.: zăpadă pol.: śnieg. A powinno być na odwrót. Boć przecie zăpadă z nieba spada, a gdy zbyt wiele jej napada to wszystko, a komunikacja w szczególności - pada. W minionym tygodniu to słówko wypowiadano w rumuńskiej telewizji z częstotliwością jednego raza na dwie minuty.

Nec Hercules contra  zăpadă mare
Sypnęło zăpadą bardzo obficie - na wschodzie kraju miejscami do dwóch metrów. W Walentynki telewizja podawała: 145 miejscowości odciętych od świata, 8000 szkół zamkniętych, 413 odwołanych pociągów, 25 nieprzejezdnych dróg krajowych, 80 śmiertelnych ofiar zimy. I pokazywała: domy zasypane po dach (!), domy z wybitymi przez naciskające tony śniegu oknami, z zasypanymi salonami, kuchniami. Starszych ludzi, do których, czy to SMURD czy Straż Pożarna musiały się dokopywać, bo nie byli w stanie opuścić domostw przez prawie tydzień. Kilometrowe korki na zasypanych śniegiem przełęczach, traktory, ciągniki i inny ciężki sprzęt, który grzązł w gigantycznych zaspach - odkopywany ręcznie, by mógł służyć dalej i przecierać szlaki komunikacyjne do odciętych miejscowości. Zapłakanych ludzi, trumny ciągnięte po śniegu niczym jakieś upiorne sanie, zatroskanych meterologów prognozujących 12 stopni powyżej zera w przyszłym tygodniu i wieszczących, że nizinne części Rumunii na jakiś czas mogą stać się jedną z zatok Morza Czarnego.
Rezydent angielski
Któraś ze stacji robi "setkę": z jednej strony wszystkie powyższe obrazki okraszone ciężką, poważną budującą napięcie muzyką rodem z filmów katastroficznych, przeplatane zdjęciami prezydenta - zadowolonego, uśmiechniętego, całującego panią minister - z lekką i szybką muzyczką, przywodzącą na myśl cyrkowe budy. Żeby nie było żadnych nieporozumień, autor klipu wieńczy go grafiką dwóch masek: Melpomeny i Talii. Przy pierwszej jest napisane: "Twój świat", przy drugiej "Ich świat".
W samym środku tego białego piekła ląduje dwóch polskich turystów, obaj emigranci: jeden - rezydent Rumunii, drugi - rezydent Wielkiej Brytanii.
II
Reşiţa skryła się już dawno w mroku i pod zăpadą. Do miasteczka, będącego w zasadzie jednym wielkim blokowiskiem, ale i stolicą okręgu Caraş-Severin, po trwającej kilka godzin podróży z Timisoary przyjeżdża pociąg. Ludzie wysypują się z niego i skrzypiąc butami po śniegu zalegającym ulice, przez mostek drepczą w kierunku centrum. Wśród nich dwóch, przyciągających spojrzenia, turystów: plecaki, przytroczone do nich kije i rakiety śnieżne i dziwna mowa którą się posługują. Latem zginęliby w tłumie zmierzających na wypoczynek Serbów i Węgrów, ale zimą i to przy takiej pogodzie...
Rzeka Cerna
Szybko znajdują hotel. Plan mają następujący: przeczekać noc i z rana udać się do Semenic - małej wioski leżącej na południu, a przy okazji resortu narciarskiego i ważnego punktu łączącego szlaki zapuszczające się głęboko w Park Narodowy o tej samej co wioska i całe pasmo górskie nazwie.
Wiedzą, że bus odjeżdża o 8.30 rano lângă Kaufland i to wszystko. Mapy nie mają, podobnie jak zielonego pojęcia co można zobaczyć i co w Semenic zrobić.
Wszystko za sprawą spontanicznej decyzji, w nocy postanowili, by układane od miesiąca plany odłożyć na bok i "wsiąść do pociągu byle jakiego". Byle jaki pociąg jechał akurat z Timisoara Gara Nord do Reşiţy.
Człowiek, zwłaszcza w podróży, nie jest taki, żeby sobie nie zjadł: znajdują więc otwartą pizzerię, gdzie rezydent rumuński musi się wysilić, by ze znajomości czasu teraźniejszego i jakiejś setki słów przeprowadzić konwersację - bo chudy jak wiór kelner z nosem kształtu idealnego wręcz trójkąta prostokątnego stanowczo odmawia kontaktowania się w jakimkolwiek innym języku.
- Nie ma kucharza... - informuje głodnych już nie na żarty turystów
- A jakaś inna restauracja? Pizzeria?
- Nu ştiu... - dziwna to trochę odpowiedź, bo ileż może być restauracji w 85 tysięcznym mieście, żeby kelner jednej nie wiedział o  żadnej innej, która byłaby otwarta? - Ale mogę zadzwonić do kucharza. Może piwko tymczasem?
A że człowiek w podróży nie jest i taki, żeby się piwka nie napił - na stole pojawiają się szybko dwa Ursusy.
Kelner moment później podchodzi i mówi:
- Przykro mi, ale nie odbiera telefonu...
- A jakaś inna restauracja?
- Tak... Peste strada. - pokazuje palcem na inną pizzerię po drugiej stronie ulicy vis - a - vis miejsca w którym turyści sobie beztrosko siedzą. Zyskał chłopak w ich oczach: odobinę niechęci i sporo respektu. Niechęci - bo się dali naciągnąć na piwo, a respektu za selling skills - no bo nie ma, żeby klient nic nie kupił, choćby i restauracja nie działała.
Wychodząc, rezydent rumuński rzuca na pożegnanie:
La revedere
A angielski dokłada od siebie:

- Trele morele - bo tak mu się jakoś rumuńskie pożeganie kojarzy. Kelner chyba się nie orientuje - a nawet jeśli, nie daje po sobie znać.
Nałazili się już dziś, a do najbliższego przejścia dla pieszych ze sto metrów. Idą więc na skróty przez pas białości i barierkę dzielącą dwupasmową drogę. Ruchu prawie żadnego, ale jak ktoś ma pecha to przechodząc w miejscu niedozwolonym i tak trafi na policję. Tak się dzieje i tym razem. Funkcjonariusz macha ręką i zaprasza do radiowozu, gdy jednak słyszy buna ziua powiedziane po 20.00 gdzie według wszelkich zasad powinien usłyszeć bună seara - macha ręką raz jeszcze - tym razem odprawiając obcokrajowców. Komu by się tam chciało użerać - żeby dać mandat, którego nie da się wyegzekwować.
III
Zăpadă dalej pada.
Fot. Michał Pawłowicz
Ludzie pytani koło Kauflandu o busik do Semenic patrzą na turystów jak na wariatów i mówią, jakby się zacięli: zăpadă este mare. W końcu młody  taksówkarz w szarym dresie i z kolczykiem w lewym uchu, zasięga języka na CB radio i informuje:
- Drumuri este blocat. - no to jak droga zamknięta, trzeba planu alternatywnego. Tylko skąd go wziąć, skoro przewodnik przypadkiem został w Timisoarze? Szczęśliwie rumuńskiemu rezydentowi przypomina się nazwa Băile Herculane - miejscowość z gorącymi źródłami w której internowane były w trakcie drugiej wojny światowej rodziny polskiego rządu. Niedaleko - 120 kilometrów.
Tylko jak tam dotrzeć? Pociągi ze stacji  Reşiţa odjeżdżają bardzo rzadko - najbliższy za pięć godzin i to tylko do oddalonego o jakieś pięćdziesiąt kilometrów Caransebeş. Bus, który nie bardzo wiadomo czemu ma swój przystanek przy sklepiku z dewocjonaliami - odjeżdża jeszcze później. Sprzedający w sklepie bezzębny dziadek radzi:
- Ocazii - czyli, że autostopem. Rumuński rezydent postanawia z głupia frant zapytać kierowcę pobliskiej taksówki ile kosztowałby przejazd do Caransebeş, które, jak wynika z zakupionego w księgarni na przystanku autobusowym Atlas turistic şi rutier w skali 1:550 000 mimo, że mniejsze to powinno być lepiej skomunikowane. Łysiejący kierowca najpierw robi wielkie oczy, później taksuje obu obcokrajowców uważnie, kalkuluje coś w głowie i wyrokuje:
- Un milion de lei - czyli sto lei, tylko cena powiedziana jakby w Rumunii siedem lat wcześniej nie dokonała się denominacja 10000:1.
Fot. Michał Pawłowicz
I zaczyna się jazda. Panu szoferowi warunki chyba nie obce, bo wycieraczek nie używa prawie w ogóle, a i zdrapaniem lodu z szyby też nie zawraca sobie głowy. Sunie po kompletnie zasypanej sniegiem drodze, przez górską przełęcz nawet 60 kilometrów na godzinę. Co w tych warunkach jest  prędkością niemal szaloną.
IV
Azorel siedzi sobie w starej części uzdrowiska Băile Herculane i obserwuje niewielki placyk z pomnikiem Herkulesa pośrodku. Trzygwiazdkowy Hotel Ferdinand umieszczony na północnej pierzei placu pasuje tu jak kwiatek do kożucha lub jak kto woli pięść do oka. Otaczają go dziewiętnastowieczene, opuszczone i wpół zrujnowane budynki zdrojowe i hotele. Miejsce już prawie dwa tysiące lat temu było rzymskim uzdrowiskiem - ale śladów po Rzymianach ciężko się tu doszukać. Azorela zresztą mało to interesuje bo jest bezdomnym psem. Głodnym bezdomnym psem. Zima jest ciężka dla takich jak on.
I nie tylko. Gigantyczne, czternastopiętrowe, postkomunistyczne hotele w nowym centrum miasta, położonym kilometr w dół rzeki pustoszały w listopadzie by zacząć z wolna zapełniać się na początku maja - całą zimę strasząc ciemnymi oknami. Większość pensjonatów, hoteli i hotelików pozamykało podwoje i tylko nieliczne otwarte były cały rok, a i z tych tylko mała część mogła pochwalić się jakimikolwiek gośćmi.
Bywało bardzo głodno. Przy śmietnikach spora konkurencja, a w okolicy pizzerii w nowym centrum, gdzie młoda i śliczna menadżerka dzieliła się tym czego nie dojedli klienci grasowała banda: jednookiego Rexa, czarnego Patrocla i parchatego Labusa. A z nimi lepiej było nie zadzierać.
W sezonie Azorel w ramach jednopsioosobowej firmy oferował usługi towarzyskie. Biznesplan był prosty:opierał się na założeniu, że każdy wybierajcy się na spacer turysta na pewno chciałby pospacerować z pieskiem - bo pies - najlepszy przyjaciel, przyłączał się i z odległości dwóch - trzech metrów: towarzyszył. Ludzie chyba zwykle zadowoleni byli z jego usług, bo zawsze się coś w plecaku, czy torbie dla niego znalazło - kanapka, czasem konserwa.
Azorel - escort service
dla turystów
W środku lutego nawet nie liczył na to, że się ktoś przytrafi. Nagle do jego nozdrzy, przebijając się przez smród siarki spowijający całą dolinę dobiegł nieznajomy zapach. Zapachy wszystkich sześciu tysięcy mieszkańców miasteczka rozróżniał bezbłędnie zatem wiedział, że te dwa zapachy nie należą do nikogo z nich. Jeden przypominał trochę Mirceę - wioskowego głupka, a drugi Ionuta - małomiasteczkowego playboya, ale to nie był żaden z nich. W obydwu przypadkach jakby bardziej skoncentrowany i intensywniejszy. Poruszył się, otrząsnął, powietrzył jeszcze chwilę i dojrzał: dwóch mężczyzn z plecakami zmierza w górę rzeki Cerna, uliczką Izvorolui obłożoną pstrokatymi domkami na przemian z niedokończonymi inwestycjami z których sterczą pręty zbrojeniowe. Na placu Herkulesa skręcili w prawo, jakby chcieli iść do szlaku na Cruc Alba. Szansa jedna na milion. Dobiega więc ich i zgodnie z ćwiczoną już wiele razy elegancją towarzyszy. Cały czas psim móżdżkiem myśli: dokąd idą. No przecież nie w góry w tym śniegu.
Zatrzymali się przy wejściu na szlak z niebieskim krzyżem. Przebrali kurtki, poprawili plecaki... No powariowali? Stoją, gadają, patrzą na te znaki, jeden coś dziwnego do stóp przypina, czerwone płozy takie.
Trzeba pokazać, że lesie śniegu dużo, że nie ma co... Wbiega więc między drzewa, brnie i brnie w białym pyle zanurzony aż po szyję - kilkanaście metrów. Nic, stoją śmieją się, coś do niego mówią, ale mową jakąś dziwną, ludzką a nie - ludzką dźwięków szeleszczących pełną. A jak takie głupki z nich, to niech lezą. Jak ich diabli w górach wezmą, to może coś się zdąży poobgryzać zanim zamarzną. Ludziny wprawdzie nie lubi od czasu jak z kolegami jednego pijanego Cygana zjedli, ale co tam. Z braku laku...
Krąży więc Azorel za nimi w odległości kilkunastu metrów po ścieżce, którą wydeptują w pocie czoła zatrzymując się co chwila. Ten z płozami zapada się do kolan, ten bez płóz w to udeptane jeszcze do kolan. A wloką się... Stare baby na Cruc Alba w klapkach włażą w godzinę, latem wprawdzie, ale oni już drugą idą i dopiero w połowie drogi są.
Gdy  zăpada sięga im pasa, zatrzymują się, naradzają i zaczynają schodzić w dół. Czyli i z ludziny nici, bo nie podzielili się niczym.
Postanawia być profesjonalistą, a co, niech sobie nie myślą, że rumuński pies to taki interesowny, za darmo też odprowadzi. Koło małego sklepiku, skąd go zawsze brodaty sprzedawca przegania, czeka go niespodzianka. Ten co z płozami szedł kupuje dwa crenwursti i uśmiechając się daje je Azorelowi. Dobrze zarobione.
V
Dwaj turyści mieszkają w Casa Maria, pensjonacie z 19 miejscami noclegowymi i własnym basenikiem z wodą termalną.
Woda śmierdzi zgniłymi jajami, jest lekko mętna i strasznie słona. I gorąca (około 40 st. Celsjusza), które to wrażenie potęguje temperatura na zewnątrz: dziesięć kresek pod zerem. Najpierw trzeba rozebrać się do kąpielówek i na mrozie wejść do wody - to najtrudniejsza część, bo po jakimś czasie, wychodzi się z niej bez oporów na mróz i w ramach hartowania kładzie się na przykład na kupie śniegu, by po chwili wejść ponownie do basenu. Może i brzmi ekstremalnie - ale warto spróbować.
VI
W nowym centrum miasteczka, na wprost straszliwych rozmiarów hoteli budowanych za czasów komuny, lekko schowany między miniaturowym centrum handlowym, a pizzerią mieści się cafeteria - night club "Lucky". Nazwa w perspektywie wydarzeń jakie spotkały tam naszych bohaterów dobrana raczej niefortunnie.
Fot. Michał Pawłowicz
"Lucky" z zewnątrz wygląda naprawdę zachęcająco. W lutym jest bodaj jedynym budynkiem w centrum miasta na którym świecą się kolorowe neony zachęcające do wstąpienia do środka. A w środku poza tym, że półmrok, telewizor nastawiony na stację AKTA, która w czasie teoretycznie najwyższej oglądalności emituje ogłoszenia o sprzedaży auta za 1,5 tys euro, to temperatura jakieś minus trzy poniżej zera, czerwone ściany, zamarznięta na kamień woda w obskurnych toaletach i żarząca się w kącie koza wokół której zasiadło stadko hien i sępów. Chwilowo jeszcze pod postacią ludzi.
Rachunek z "Lucky"
Gdy turyści zasiedli sobie w jednej z podobnie do ścian czerwonych lóż i wypili po piwie dosiadły się do nich dwie miejscowe dziewoje. Jedna bardzo przeciętna, druga bardzo ładna: blondynka o pełnych ustach, regularnych rysach twarzy i delikatnym uśmiechu. A że człowiek, który od kilku dni przebywa w towarzystwie tylko drugiego człowieka - nie jest taki, żeby sobie z jakimiś przypadkowymi dziewczętami nie porozmawiał: proponuje się więc drinka. Dziewczęta rzecz jasna nie prostestują i dzielnie próbują nawiązać jakąś konwersację.
Mniej atrakcyjna twierdzi wprawdzie, że doskonale rozumie po angielsku, co w zderzeniu z birminghamską wymową rezydenta angielskiego, okazuje sie niestety nieprawdą. Bardziej atrakcyjna, którą pamięć zachowuje jako Anę - nie mówi nic. Siedzi i się uśmiecha. Siłą rzeczy, utrzymywanie konwersacji spada na rezydenta rumuńskiego, którego liczba znanych słów rumuńskich wzrosła do jakich 120. Z tym drobnym zastrzeżeniem, że lekcji o koniugacji nie powtórzył, a o deklinacji, jeszcze nie miał.
Zapada więc co chwila niezręczne dość milczenie i rezydent rumuński rzuca od niechcenia do Any:
- Ciudată situaţia (dziwna sytuacja) - co przynosi dziwny efekt: dziewczyna wstaje i nie mówiąc ani słowa wychodzi z lokalu. Porozumiawszy się po polsku, bohaterowie postanawiają pójść w jej ślady i opuścić knajpkę.
Tymczasem druga z dziewczyn, widząc, że jedyni chyba od listopada goście tej mordowni chcą jej uciec kładzie karty na stół i przyznaje się do wykonywanej profesji: sex for money. Raczej z ciekawości, bo jej powierzchowność wskazuje raczej na to, że to ona powinna płacić za figle, a nie na odwrót, angielski rezydent pyta:
- How much?
- Trei zeici de lei (trzydzieści lei) - gdy sobie angielski rezydent przelicza, że chodzi o równowartość jakich sześciu funtów szterlingów, z trudem powstrzymuje wybuch śmiechu i dopytuje o szczegóły. Hotelik czy pokoik? W tym samym czasie rezydent rumuński idzie zapłacić za napoje bardzo chłodzące, bo i bez lodówki prawie zamarznięte na kamień. I tu już nie jest tak wesoło: kelnerka życzy sobie 146 lei. Rumuńskiego rezydenta prawie zatyka, bo jeszcze nigdy od kiedy jest rumuńskim rezydentem nie zapłacił takiego rachunku w pięćdziesiąt razy większej Timisoarze. Prosi więc grzecznie o nota de plata i otrzymuje coś, co powinno bardzo zainteresować rumuński Urząd Skarbowy. Wydartą z zeszytu kartkę, na której znalazły się na przykład takie pozycje jak: 2x Ciuc 8 RON, a chwilę dalej 1xCiuc 8 RON.

Zastanawia się, czy warto się kłócić - bo jego zachowanie już wzbudza zainteresowanie siedzących przy kozie osiłków. Ręka uszkodzona w nierównej walce z oblodzonymi schodami wisi na temblaku, a domniemany nieprzyjaciel ma znaczącą przewagę tak jakościową jak i liczebną. W związku z powyższym - turyści wspaniałomyślnie rezygnują z dochodzenia praw konsumenckich i przepłacając jakieś 60 RON uchodzą - niosąc ze sobą tą historię i memento dla wszystkich, którzy kiedykolwiek zdecydują się odwiedzić Băile Herculane: nie wchodźcie do "Lucky" pod żadnym pozorem.

Part one: winter in Romania seen in person and on the TV. Part two: resita, being stopped by police when passing the street in disallowed place, Part three: change of plans due to closure of the road to Semenic and trip by taxi to Caransebes and further to Baile Herculane. Part four: attempt of climbing the mountains - failure as well due: to snow reaching waist and more escorted by the homeless dog. Part five: thermal waters. Part six: adventure in Lucky club in Baile where water was frozen in the toilet and when we received hand written receipt and had been offered sex for 30 lei.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Co w Rumunii piszczy cz.3 Boc odchodzi

Dzis rano - premier Boc oglosil natychmiastowa rezygnacje z piasotwanego urzedu. Pociaga to za soba dymisje calego gabinetu.

Oficjalna przyczyna jest utrata wsparcia wlasnego zaplecza politycznego i proba ratowania wizerunku macierzystej partii przed wyborami.

Od poczatku stycznia w calej Rumunii trwaja demonstracje wymierzone przeciwko Rzadowi jak i urzedujacemu Prezydentowi - Trajanowi Basescu.

Przepraszam za brak polskich znakow - poprawie wieczorem.

niedziela, 5 lutego 2012

Nieudany przekręt Aliny

Timisoarę zasypuje śnieg. I to nie na raty, nie po trochu, tylko od razu z przytupem - pół metra w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Rumuni szczęśliwie nie cierpią na angielską przypadłość, polegającą na ryglowaniu się w domu w przypadku jakiegokolwiek innego niż deszcz opadu atmosferycznego. Życie toczy się w miarę normalnie. W miarę bo służby miejskie nie nadążają z usuwaniem śniegu i ulice są białe. Kierowcy sobie radzą - pozakładali łańcuchy na opony i jeżdżą dalej klekocząc hałaśliwie.
Jedyne co odbiega od standardu to parking przy Iulius Mall - zwykle zapchany pojazdami tak, że nie ma gdzie ostrza noża wetknąć - teraz mimo weekendu pusty.
Dziś temperatura w okolicach zera. Niech no tylko te tony białego puchu zaczną topnieć... Trzeba będzie pożyczyć kajak.
***
Rumuni nie są agresywni. W przeciwieństwie do choćby Polaków. Nie zdarzyło mi się, żeby ktokolwiek próbował nawiązać ze mną znajomość w sposób typowy dla mieszkańca polskiego blokowiska - rumuńskim odpowiednikiem starosłowiańskiego: "co się kurwa patrzysz?!".
Timisoara nocą wydaje się zresztą bezpieczniejsza niż większość polskich miast. Co interesujące, policji w ogóle nie widać.
Wczorajszej nocy dowiaduję się gdzie gliny się podziewają gdy ich nie ma.
Otóż Poliţia Locala eskortuje urzędników zajmujących się sprawdzaniem dokumentacji, licencji i innych papierów w klubach i dyskotekach.
Robią to o porze dość nietypowej. Do "El Che", gdzie ucinam sobie pogawędkę z Andreiem, będącym z wykształcenia inżynierem instalacji, a pracującym tam jako manager (i mającym wyjątkowo interesujący zakres obowiązków - o czym kiedy indziej) wchodzą o wpół do trzeciej rano. Trzech chłopa, wyrośniętych, jakby od kołyski karmieni byli odżywkami proteinowymi, w workowatych battle dressach. Towarzyszy im wymoczkowaty osobnik w czarnym płaszczu. Robi się dziwnie, bo ani nie pokazuje legitymacji, ani nie podaje nazwiska, tylko zdejmuje z korkowej tablicy papiery, ogląda je, przesłuchuje barmana i zostawia Invitaţie - zaproszenie do odwiedzenia odpowiedniego urzędu w celu wyspowiadania się z popełnionych i domniemanych grzechów.
Andrei podejrzewa, że przysłała ich konkurencja. Jeśli tak - to odniosła sukces, bo nieliczni goście czmychają ukradkiem i po wizycie władzy - impreza się kończy.
***
Dowcipy rumuńskie na których Corina tłumaczy mi zawiłości języka rumuńskiego są bardzo podobne do polskich. Poczucie humoru w tej części Europy jest jak widać uniwersalne:

Jedna dziewczyna opowiada drugiej:
- W niedzielę byłam na basenie. Wyobraź sobie, wszyscy się na mnie gapili ze względu na to jak nosiłam kostium kąpielowy...
- Tak? A jak go nosiłaś?
- W ręce...

Przy tym kawale jestem zresztą z siebie dumny bo wypatruję na wydruku BŁĄD ortograficzny, który Corina przeoczyła. W środku wyrazu "mână" znajduję literę î...
- You are a very good student - chwali mnie.
***
Alina ma dziewiętnaście lat, długie nogi, zgrabną kibić, jeszcze zgrabniejszą pupę, włosy pokręcone jak uzwojenie silnika elektrycznego i piękną twarz. A poza tym jest czarownicą.
Czaruje gości baru - restauracji "Pret - a - manger" w Kompleksie Studenckim, do którego wpadam czasami na herbatę, albo obiad.
Przyznaję bez bicia - Alina jest ozdobą lokalu, ale w chwili gdy odprawiając swoje abrakadabra komplementując mój rumuński i uśmiechając się słodko - bezwzględnie nabija mnie w butelkę na jakieś pięć lei - jakoś tracę do niej sympatię.
Zbajerowany pięknymi oczami i głębokim dekoltem, cały w skowronkach orientuję się w drodze do domu, że zapłaciłem 12,70 RON (plus napiwek!) za dwie herbaty. I to w miejscu gdzie obiad kosztuje nędzne 8,60.
Rumuni mają na kogoś takiego jak ja określenie, którego tłumaczyć nie trzeba: fraier. A Alina m-a fraierit .
Klocki w głowie wskakują na swoje miejsca, gdy już w zasadzie jestem w domu: dziewczyna nie podała mi rachunku do ręki, tylko trzymając go złożony w pół pokazała mi palcem całkowitą kwotę. Pięć lei niby niedużo, ale frajerem (choćby i przez krótkie "i") nikt być nie lubi. Wsiadam więc w auto, wracam do kompleksu i zamawiam dokładnie to samo co poprzednio: Ceai de fructe și ceai negru nota imediat!
Rachunek opiewa tym razem na 10,80 - co zresztą i tak przekracza kwotę z jadłospisu. Pytam więc Aliny, skąd u cholery poprzednim razem 12,70. Dziewczyna tłumaczy:
- Two teas and two honeys...
- Sorry honey, I didn't get any honey last time...
- Oh I'm so much sorry I forgot about it...
I znowu się cholera daję poczarować długim rzęsom. Przyjmuję wyjaśnienie i jeszcze przepraszam dziewczynę, że posądziłem ją o oszustwo. Osiągam tym samym poziom frajera do kwadratu. I gdy tak z zupełnie zbędnego, jak się ma okazać, wstydu palę raka - moją uwagę przykuwa drugi rachunek.
- Alina, please come here - imię już znam, bo wydrukowane na rachunku - co oznacza pozycja 3 x miere?
- To miód...
- No dobrze, ale czemu trzy, skoro przyniosłaś mi dwa?
Odpowiedź dziewczyny brzmi:
- Fuck - i pewnie by i wystarczyło, ale dziewczyna zaczyna tłumaczyś się w conajmniej dziwny sposób -  Ale to nic... To tylko jeden leu... To jest nic, no bo co można kupić za jeden leu? Chleb? Nawet nie.
- W zasadzie to pół chleba... - odpowiadam - Wiesz co jestem bardzo zawiedziony: piszę o Waszym kraju i wygląda na to, że będziesz pierwszym czarnym charakterem.
- Oooo jesteś pisarzem - Brązowe oczy się otwierają i patrzą na mnie ze szczerym podziwem. To już nie abrakadabra. To już hokus pokus wysokich lotów i zarazem najprostszy trick jakim można zmanipulować mężczyznę - okazać mu podziw. Oczywiście łapię się na haczyk i tłumaczenia, że to ze zmęczenia, tak ten jak i poprzedni rachunek - Mam dziewiętnaście lat, pracuję tu od 8 rano do 3 w nocy... To o tym powinieneś napisać. Za marne 700 lei... A na tamtym musiałam niechcący nabić jedną herbatę więcej.
Skołowany do szczętu daję jej mój numer telefonu, a ona mi swój. Mamy się umówić za kilka dni i ma poopowiadać mi o swojej pracy i życiu - żebym miał o czym na blogu pisać.
Kończę nadliczbową herbatę, patrzę na numer telefonu i myślę, że gdybym dostał go dwie godziny wcześniej pewnie skakałbym z radości. I nagle dociera do mnie wszystko co napisałem powyżej - jak bardzo żałośnie się w gruncie rzeczy zachowuję, zamiast wezwać policję, kierownika lokalu, czy po prostu zwymyślać pannę, jeszcze się z nią umawiam. To już nawet nie frajerstwo do kwadratu. Wykładnik zmienia się z dwójki na trójkę - staję się frajerem do sześcianu.
Na chusteczce piszę: sometimes good reputation is more worth than just a few RON. I wraz z otrzymanym numerem telefonu zostawiam na stoliku.
Jadę do domu ożłopany trzema wypitymi herbatami.
Ale w "Pret - a - manger" moja noga na pewno już nie postanie. Suta la suta.

ABSTRACT:
Part one is about snow that covered Timisoara within 24 hrs with a layer of approx. 0,5 m and how are people dealing with it.
Part two: about weird way of making inspections in clubs in Timisoara, Police coming in at 2:30 AM on Sunday
Part three: How I found an spelling error in one of the jokes - plus translation of it.
Part four: How I've been scamed in one of the restaurants in Complexul Studencesc by the most innocent (judging by appearance) waitress, and how I made complete idiot of myself whlist trying to give her a lesson. Which actually proves that male's brain migrates from time to time below the belt.