tag:blogger.com,1999:blog-77458686559381144772024-03-14T00:45:02.584+02:00Polonez w RumuniiPolonez - to po rumuńsku Polak. O człowieku, który dziwnym zbiegiem okoliczności znalazł się w Timisoarze i tym samym rzucony zostaje na głęboką wodę - bo ani języka, ani miejscowych obyczajów - nie zna.
Autobiograficznie i włóczęgowo, a także reportażowo - o Rumunach i ich kraju.
Zapraszam też na http://palecwkompocie.blox.plBartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.comBlogger30125tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-17418824341945933242021-01-16T18:30:00.001+02:002021-01-16T18:30:04.046+02:00Nowy blog<p> </p><p>Wszystkim, którzy niegdyś obserwowali mojego bloga, którzy trafiają tu przypadkiem, albo nie przypadkiem, zapraszam na mojego nowego bloga, umieszczonego:</p><p style="text-align: center;"><a href="https://offsail.com/pl/blog-10/" target="_blank">TUTAJ</a></p><p style="text-align: center;">Serdecznie zapraszam, na blogu znajdziecie bardzo interesujące:</p><p style="text-align: center;">- porady żeglarskie</p><p style="text-align: center;">- historie żeglarskie</p><p style="text-align: center;">- felietony</p><p style="text-align: center;">Mam nadzieję, że się Wam spodoba!</p>Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-957440492190858402015-05-23T20:18:00.001+03:002015-05-23T20:38:52.329+03:00Najsmutniejsza zupa świata<b>Jest na południu Polski miejscowość o nazwie Międzybrodzie Bialskie. Okolica - przepiękna, taka Szwajcaria w miniaturze. Góry, lasy, jeziora, strumienie.</b><br />
<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-osathaJqQvA/VWCx5VXhnGI/AAAAAAAAAeM/P57vnVZsNOM/s1600/WP_20150523_002.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="179" src="http://4.bp.blogspot.com/-osathaJqQvA/VWCx5VXhnGI/AAAAAAAAAeM/P57vnVZsNOM/s320/WP_20150523_002.jpg" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Dwie porcje najsmutniejszej zupy świata. W tle potrzebne składniki</td></tr>
</tbody></table>
Góry wprawdzie niewysokie i dlatego nazywają się Beskid Mały, jeziora co prawda zaporowe, bo rzeka Soła wylewała, strumienie wredne, bo o różnicach przepływów takich, że latem można wrzucić piwo i butelka nie odpłynie, a wczesną wiosną, niosą sobie radośnie kamyczki o masie własnej dwustu kilogramów jakby to były piórka. Lasy zwierza wszelakiego pełne i miejscowych śpiących pod drzewami po cięższej imprezie. Sielanka pełną gębą. Niedaleko Międzybrodzia, już na samej granicy z Porąbką, jest przysiółek: Żarnówka Mała. Mała, a wielkie się tam dziwy działy. Szczególnie na początku obecnego wieku. Polonez, w najśmielszych marzeniach nie myślał wonczas, że będzie kiedyś Polonezem, a nie po prostu dumnym i bladym studentem Nauk Politycznych.<br />
<br />
Było tak, że w dolinie strumienia Żarnówka, dziadek Poloneza postawił kiedyś chatkę. Taką zwykłą sobie letniskową. Dziadek niestety przedwcześnie pożegnał się ze światem, a z chatkę prawem kaduka przejął wnuk, który co ze wstydem dziś przyznaje, miast dbać o jej dobrego ducha, zbierać zioła i kultywować zdrowy tryb życia, zrobił z niej miejsce uciech wszelakich. Ładował się z kilkoma kolegami (a czasami i koleżankami) do Forda Fiesty rocznik 1987, w którym podłoga była przegnita tak, że trzymała się na dywanikach, zatrzymywał przy najbliższej Biedronce, kupował wraz z kompanionami wesołymi ze 140 piw po złotych jeden groszy czterdzieści sztuka i rozpoczynali kilkudniowy wywczas. Z okazji na przykład majowego weekendu.<br />
<br />
Dobre to były czasy. Wtedy to wraz z kolegą Michałem przekonali się na przykład, że z kariery estradowej nici, bo wypad do Żywca celem zarobienia kasy na piwo grając na gitarze i przyśpiewując, skończył się sromotną porażką i zarobkiem rzędu 2,60 na godzinę. Przewijało się tam towarzystwo różne, w ilościach od trzech do dwunastu osób - co było wyczynem godnym podziwu, zważywszy, że powierzchnia chatki wynosi jakieś 18 metrów. Dzień zaczynał się od odśpiewania hymnu Związku Radzieckiego. Życie uczuciowo - erotyczne mogło być wprawdzie bardziej urozmaicone, bo mimo, że jakieś sympatyczne dziewczyny się zwykle dawały namówić na wyjazd, to ciężko było wejść w bliższą zażyłość w tym ścisku - ot zwykłe młodzieńcze błędy planowania i brak przewidywania konsekwencji klęski urodzaju. Ale i tak było fajnie.<br />
<br />
Podstawę diety stanowiła rzecz jasna kiełbacha z ogniska naprzemiennie z karczkiem z grilla. Czasami jednak pojawiała się Zupa. Ta właśnie z tytułu - najsmutniejsza świata. I to i dosłownie i w przenośni. Dosłownie - bo to zupa cebulowa i jak się cebulę kroi to ryczy się jak bóbr w żałobie, a w przenośni, bo jakoś tak nostalgicznie sobie Polonez teraz myśli, że ekstra wtedy było i że jednak to <i>se ne vrati</i>.<br />
<br />
Zupa robiła furorę. Dziwnym trafem złożyło się, że rodzona matka Poloneza, była jedyną matką w całym towarzystwie, która postanowiła swojego syna nauczyć nie tylko gotować, ale i gotować zupę cebulową właśnie.<br />
<br />
Zupa cebulowa to Ryanair i Wizz Air wszystkich zup - ultra low cost. Składniki na czterech nienażartych dwudziestolatków można kupić za jakieś piętnaście złotych. Robi się ją błyskawicznie i nawet absolutna kulinarna noga sobie z tym poradzi. Do tego jest bardzo smaczna i potrafi tak zapchać, że się po prostu leży i stęka. Poza tym trochę nielegalna - bo zgodnie z literą prawa zapisaną w tzw. ustawie antydopalaczowej gałka muszkatołowa jest przecież substancją psychoaktywną - z tego co Polonez czytał, to po zjedzeniu dwóch, trzech całych gałek można się wybrać na kilkudniowego, dość koszmarnego tripa, a potem prosto na transplantację wątroby. Więc ostrożnie.<br />
<br />
Składniki (na czterech studentów):<br />
<br />
10 - 15 cebul średniej wielkości.<br />
1/2 starego chleba (na grzanki) lub groszek ptysiowy (ale to wersja de lux),<br />
2 łyżeczki gałki muszkatołowej - przetartej<br />
2 -3 łyżki oliwy bądź oleju,<br />
2 kostki rosołowe,<br />
2 łyżki śmietany (opcjonalnie, niekoniecznie)<br />
15 dag starego żółtego sera (nie wiem jakiego konkretnie, ma się ciągnąć po zalaniu wrzątkiem),<br />
szczypta soli,<br />
szczypta pieprzu<br />
<br />
Są dwie wersje wykonania:<br />
<br />
1. Otwieramy piwo, wypijamy je. Otwieramy drugie, czynimy jak z poprzednim. Otwieramy trzecie czynimy jak z poprzednim. Gdy zgłodniejemy, zaczynamy wrzeszczeć na kumpla, żeby się wziął do roboty. Jak mamy szczęscie to się weźmie, jak nie to wyśle nas do wszystkich diabłów i wtedy musimy spróbować wersji drugiej.<br />
<br />
2.<br />
Bierzemy dwa garnki i napełniamy je wodą. Jeden stawiamy na piec i gotujemy. Drugi stawiamy w zasięgu ręki. Obieramy cebule i od razu wrzucamy je do gara z zimną wodą - to taki trick, żeby się nie zapłakać na śmierć w kuchni. Cebulę kroimy na piórka, kostki, czy na co nam tam przyjdzie ochota, ważne żeby w ogóle były pokrojone. Nóż moczymy od czasu do czasu w wodzie, dzięki temu jest szansa, że przy końcu roboty będziemy mieć wprawdzie mokre ręce ale za to suche oczy. Nim skończymy woda powinna już zawrzeć.<br />
Wylewamy zimną wodę z garnka, przecieramy go ścierką lub podkoszulkiem, lub czymkolwiek co mamy pod ręką, a zbiera wodę. Wlewamy do garnka olej lub oliwę, blanszujemy cebulę (trzeba mieszać!). Wycieranie było po to, żeby olej nie pryskał po całej kuchni. Następnie zalewamy całość gorącą wodą z drugiego garnka, wsypujemy gałkę, sól, pieprz, kostki rosołowe i dajemy się temu przez moment pogotować.<br />
W tym czasie przygotowujemy grzanki - można na oleju można na suchej patelni - ważne, żeby nie spalić.<br />
<iframe allowfullscreen="" class="YOUTUBE-iframe-video" data-thumbnail-src="https://i.ytimg.com/vi/TJdlIIku8OA/0.jpg" frameborder="0" height="266" src="https://www.youtube.com/embed/TJdlIIku8OA?feature=player_embedded" style="clear: right; float: right;" width="320"></iframe>Bierzemy blender i przecieramy zupę - aczkolwiek nie jest to warunek <i>sine qua non</i>. Dodajemy śmietanę (w zasadzie to: zupę do śmietany, roztwór do zupy - mniej prawdopodbne, że się zwarzy). Trzemy ser na tarce, na drobne wiórka, rozkładamy go na talerze, zalewamy zupą. Grzanki podajemy osobno (żeby się nie zmieniły w nieciekawą breję). <i>Voila mes amis, prete!</i><br />
<br />
Dokładam kawałek, który nam wtedy często - gęsto towarzyszył i jest chyba jedynym, który udało mi się w życiu zaśpiewać i nie sfałszować by wszyscy uciekli.<br />
<br />
Dziękuję Ievie za tytuł i inspirację.<br />
<br />
<br />Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-11305197125273527142015-05-19T00:37:00.001+03:002015-05-19T00:39:14.749+03:00Jozsefvaros, czyli kiepski dzień Laszla<b>Laszlo przeżywa właśnie najgorszy dzień w swoim dotychczasowym życiu i co gorsza perspektywy też nie rysują się jakoś specjalnie różowo. Ma 29 lat. Zgodnie z najnowszymi trendami mody męskiej nosi brodę a'la generał Thomas 'Stonewall' Jackson, który postradał życie w 1863 roku, koszulkę na ramiączkach, czapkę bejsbolówkę, kolczyk tunel w lewym uchu i krótkie spodenki. Obrazu dopełniają tatuaże na łydkach i przedramionach, różnorodne esy - floresy i tłumaczone na węgierski wersety z Biblii.</b><br />
<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-gZ1NSnequH8/VVpZwTf5SrI/AAAAAAAAAdw/QcFYzk654ck/s1600/WP_20150516_001.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="179" src="http://2.bp.blogspot.com/-gZ1NSnequH8/VVpZwTf5SrI/AAAAAAAAAdw/QcFYzk654ck/s320/WP_20150516_001.jpg" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;"><u>Ulica Illes, Jozsefvaros, Budapest</u></td></tr>
</tbody></table>
<br />
Mieszkał na parterze kamienicy na rogu Tomo i Illes niedaleko granicy <i>kerulet</i> VIII i IX, czy jak kto woli liczącej ponad 85 tysięcy mieszkańców dzielnicy Jozsefvaros (Miasto Józefa) i powierzchniowo większego, acz mniej ludnego Ferencvaros (Franciszkogród - skąd nazwę bierze najsłynniejszy chyba węgierski klub piłkarski). Laszlo urodził się tam i wychował. I powiedzieć chyba można, że złośliwy <i>genius loci</i> tego miejsca doprowadzić był go musiał tam, gdzie znalazł się teraz. A znalazł się pod wytłuczonym oknem swojego mieszkania, stojąc w skarpetkach na betonowym chodniku, z ramionami wykręconymi do tyłu i opasującymi mu nadgarstki niewygodnymi kajdankami. Pech i chciałoby się aż rzec: <i>bazd meg</i>.<br />
<br />
Jozsefvaros nie jest najlepszą z budapesztańskich dzielnic. Mówiąc bardzo oględnie. Tak naprawdę to cieszy się opinią najgorszej. Powstała w 1873, kiedy trzy miasta: Buda, Peszt i Obuda, zdecydowały połączyć się w jedno i przy tej okazji ochrzczono ją imieniem Józefa II. Tego samego, który będąc równocześnie cesarzem i królem wielu krain, był przy okazji austriackim arcyksięciem i zapisał się w polskiej historii jako ten, co to najpierw zawinął nam Spisz i Orawę, a następnie 83 tysiące kilometrów kwadratowych powierzchni Pierwszej Rzeczpospolitej - czyli wziął czynny udział w I Rozbiorze. Jozsefvaros to niecałe siedem kilometrów kwadratowych, odcięte od Dunaju dystryktem V. W zasadzie bez zabytków i rzadko przyciągające turystów. Jak już tu trafiają to przelotnie, gdy do Budapesztu przyjadą pociągiem i wysiądą na dworcu Keleti, czasami wybiorą się do Węgierskiego Muzeum Narodowego, a już bardzo rzadko pójdą zobaczyć dawną (obecnie chyba reaktywowaną) Akademię Wojskową Ludovika.<br />
<br />
Laszlo nie turyści ani historia były teraz w głowie. Stoi i czeka aż dwóch funkcjonariuszy prewencji <i>Rendororszag</i>, wezwie przez krótkofalówkę ekipę dochodzeniowo-śledczą, która wejdzie do jego mieszkania i pewnie bez większego wysiłku znajdzie kilkanaście gram amfetaminy podzielonej na porcje wrzuconych beztrosko do szuflady między skarpetki i bieliznę. Unosi wzrok i patrzy w kierunku ulicy Illes, na nowy budynek mieszkalny przypominający niewielką twierdzę, gdzie na pierwszym piętrze, nad biurami i laboratoriami firmy Medres, opierając się o parapet i paląc papierosa przygląda mu się pewien mężczyzna. Laszlo kojarzy tą twarz. Widział go kilka razy jak wsiadał i wysiadał z Citroena C5 na polskich numerach rejestracyjnych. Raz nawet stał za nim w kolejce w małym sklepie spożywczym mieszczącym się kilkadziesiąt metrów od jego domu. Facet był wtedy z żoną i z ich rozmowy wywnioskował, że para jest mieszana: litewsko - polska. <span style="background-color: #f6f7f8; font-family: helvetica, arial, 'lucida grande', sans-serif; font-size: 11.9999990463257px; line-height: 17.0666675567627px; white-space: pre-wrap;"><i>Lengyelek és litvánok Budapesten.</i></span><br />
<br />
Fakt, że turyści się po Jozsefvaros nie kręcą nie znaczy, że dzielnica jest jaką węgierską monokulturą jaką mogłaby się wydawać. Wręcz przeciwnie, choć Węgrzy przeważają, to spory odsetek ludności stanowią mniejszości narodowe i etniczne. Co prawda, Polacy i Litwini występują w ilościach śladowych, ale za to Jozsefvaros upodobali sobie Cyganie i Chińczycy. Do tego, czasowo pomieszkują tu rumuńscy kierowcy busików kursujących <i>zilnic</i> i <i>săptămânal </i>do <i>Erdely</i>, (czyli <i>Siedmiogrodu</i>, czyli <i>Siebenburga</i>, czyli <i>Ardeal</i>u, czyli po prostu do Transylwanii), którzy zostawiają swoje maszyny na parkingach zorganizowanych w miejscach, gdzie kiedyś stał dom, a potem bomba spadła - i jakoś przestrzeń trzeba było zorganizować. Bomby nie tylko zresztą spadały na Jozsefvaros z samolotów czy strzelane z armat. Czasami umieszczane były po prostu w koszach na śmieci. W 1995 roku, jakieś czterysta metrów od miejsca gdzie w skarpetach stoi Laszlo, na ulicy Prater numer 73, pod prowadzonym przez palestyńskiego uchodźcę kantorem, ktoś zdetonował ładunek tak silny, że w całej okolicy poleciały szyby z okien. Kolorowo - wielokulturowo.<br />
<br />
Szyba wytłuczona w oknie mieszkania Laszlo była sprawą świeżą. Od niej się zresztą zaczął jego kiepski dzień. Wracał z imprezy, było późno, na ekranie telefonu miał 18 nieodebranych połączeń. Jedenaście od klientów, których po prostu nie usłyszał, bo muzyka była głośna, a pozostałych siedem od Csaby, hurtownika, który dostarczał mu do rozprowadzenia towar. Szedł zamyślony wzdłuż Koris ut., przeciął cieszącą się złą sławą Dioszeghy Samuel utca, gdzie policja, by kontrolować całe mieszkające tam towarzystwo ustawiła kontener z kilkoma kamerami na trzymetrowym maszcie. Minął nędzny budynek Kościoła Reformowanego i po dwóch minutach, skręcił w lewo, w Illes, by potem przy <i>Autosbolt</i> wejść na Tomo ut.<br />
<br />
Rozmyślał, jak tu wytłumaczyć Csabie, że interes - nie chce iść. Argumentów miał niby kilka. Miejsce do prowadzenia biznesu wybrał przecież bezbłędnie: popyt w dzielnicy powinien, cholera, być. Wokół pełno życiowych rozbitków: inwalidów, bezrobotnych, cygańskich małolatów, tanich prostytutek i różnej maści świrów, których chyba przyciągał pobliski szpital psychiatryczny. No i, choć w osobnej kategorii, studentów medycyny. Akademik <i>Semmelweis </i>znajdował się o rzut kamieniem, a z tego co się Laszlo mgliście wydawało, to na medycynie uczyć się trzeba dużo, a w tym jak wiadomo niektóre ze środków psychotropowych wydatnie mogą pomóc. Rozczarował się. Studenci nie byli zainteresowani - kuli na sucho i klasycznie, nawet nie bardzo imprezując po nocach, bezrobotny spauperyzowany proletariat może by i ubarwił sobie życie, ale nie miał jak płacić, a dziwki chciały oddawać w naturze. A może się wszyscy bali, bo mer dzielnicy Mate Kocsis związany z Fideszem, miał takie ciśnienie na walkę z narkomanią, że aż zdobył z tego tytułu międzynarodową sławę, gdy w listopadzie 2014 roku <i>urbi et orbi</i> ogłosił projekt ustawy, która miała zobowiązać wszystkich: uczniów szkół średnich, polityków i dziennikarzy, do poddawania się dorocznym testom na obecność narkotyków w organizmie.<br />
<br />
Rozbita szyba. Laszlo zorientował się, że z oknem coś nie tak dopiero gdy kawałki szkła zachrzęściły mu pod stopami. Podwójne, zespolone okno zostało wybite przy użyciu jakiegoś ciężkiego narzędzia, którym po dokładniejszych oględzinach pokoju okazał się sporych rozmiarów rzeczny otoczak. Laszlo westchnął tylko. Bardziej dosłownego esemesa jak ten półtorakilowy kamień nie mógł się spodziewać. Zgarnął na podłogę wszystko co stało na stoliku, odwrócił go blatem do dołu, wykręcił nogi i blat wstawił w ramę okienną, całość podpierając miotłą, którą zaklinował o podłogę. Poszedł spać.<br />
<br />
Następnego ranka, gdy słońce stało już wysoko na nieboskłonie, a pod MedResem stał ogolony na zero Ferenc, zatrudniony tam w charakterze Facility Managera i palił siódmego już tego dnia papierosa popijając czwartą kawą i obserwował z oddali wytłuczone okno i wstawiony weń palisandrowy blat - Laszlo wstał. Poszukał w internecie firmy, która mogłaby wymienić zniszczone skrzydło okienne, z ciężkim sercem przyjął do wiadomości, że będzie go to kosztować 45.000 forintów i zamówił usługę na godzinę 16:00. Problem polegał na tym, że w portfelu miał tylko dwadzieścia osiem tysięcy. Trzeba było działać. Złapał za telefon i zaczął dzwonić po zignorowanych dzień wcześniej klientach. Część z nich kazało mu się wypchać, bo znaleźli już innego dostawcę. Pozostałych, w liczbie pięciu umówił, wbrew swojemu zwyczajowi, bo normalnie interesy załatwiał w zaciszu Parku Nepliget dwa kilometry dalej.<br />
<br />
Szło nieźle. Do momentu, gdy w trakcie trzeciej transakcji, dosłownie znikąd wyjechał patrol, który od razu się zainteresował tym co to Laszlo i dwóch szesnastolatków robią stojąc na ulicy. Kwadrans później Laszlo stał w skarpetkach na chodniku, bo buty kazano mu zdjąć do przeszukania, a do mieszkania z wybitą szybą wchodziła grupa sześciu policjantów. Szufladę z bielizną i skarpetkami otworzą w siedem minut po wejściu do mieszkania.<br />
<br />
XXX<br />
<br />
Rzecz jasna nie wiem, czy Laszlo ma rzeczywiście na imię Laszlo, ani czy ma szefa Csabę i czy interesy załatwiał w Nepliget, czy może w Szechenyi, a może w ogóle gdzieś indziej. To, że go złapano i przetrząśnięto mu mieszkanie - widziałem na własne oczy. Okno w dalszym ciągu jest nienaprawione.<br />
Nie jestem również do końca pewien historii o wybuchu: wiem, że zdarzyła się na pewno 19 września 1995 roku i wyleciał w powietrze kosz na śmieci przy kantorze prowadzonym przez wspierającego OWP Naji Awada - jakość tłumaczenia jaką udało mi się uzyskać używając Google Translate, nie pozwala mi na dalsze zgłębienie tematu. Jak widać - nawet Google przy węgierskim wysiada. Być może uda mi się tekst poprawić i uszczegółowić, dołożę też kilka zdjęć.<br />
<br />
Bardzo dziękuję Zsuzsy Kanyi za pomoc w znalezieniu informacji o zamachu bombowym na Praterze i części tłumaczeń.<br />
<br />
<br />Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-81166647670516348912015-05-13T03:04:00.003+03:002015-05-13T03:25:50.076+03:00Kasza po swanecku<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-hTWsHBsxJ_o/VVKQSyKqXEI/AAAAAAAAAdY/HeOl8wi8FLc/s1600/WP_20150512_004.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="179" src="http://4.bp.blogspot.com/-hTWsHBsxJ_o/VVKQSyKqXEI/AAAAAAAAAdY/HeOl8wi8FLc/s320/WP_20150512_004.jpg" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Kasza po swanecku. Ogórki i inne zieleniny - opcjonalnie.</td></tr>
</tbody></table>
<b>Tłumaczyć się, dlaczego postanowiłem akurat dziś, a nie na przykład wczoraj albo jutro, po trzech niemal latach coś napisać na tym blogu - nie będę. Choć pewnie nikt tego nie oczekuje, to jednak wypadałoby po prostu przeprosić </b><b>za trzyletnie milczenie </b><b>tych, którzy kiedyś swój czas na lekturę poświęcali i liczyć by chcieli tu ponownie zaglądać.</b><br />
<b></b><br />
<b></b>
Na tłumaczenia przyjdzie czas, gdy okaże się, że będą coś do dalszej opowieści wnosiły i zaświta nadzieja, że może jednak się uda tego blogowego trupa jakoś resuscytować i reanimować, a następnie ubrać i wymejkapować. Innymi słowy, pisać coś ku uciesze i pożytkowi, czerpiąc z doświadczeń swoich i innych tak przynajmniej z raz na miesiąc. A ten wpis - to taka sonda i rozgrzewka.<br />
<br />
Polonez już dawno opuścił Rumunię, zamieszkał wpierw w Macedonii, a potem na Węgrzech, gdzie w Jozsefvaros w Peszcie przy utcy Illes 26 tkwi po dziś dzień.<br />
Co wiedzieć trzeba o Polonezie, nim się przejdzie do dalszej lektury i zaskoczy zmianą porzuconego trzy lata temu wątku, to że się przepoczwarzył i to w niezłą - nomen omen - poczwarę. Spodnie rozmiaru 32, które Polonezowi zjeżdżały z tyłka w 2012, leżą teraz w szafie i nasiąkają zapachem naftaliny. Młodzian zmienił się w mężczyznę, szczypior w wieprzka gotowego na szlachtowanie.<br />
A że z nadwagą ciężko uciekać przed rzeźnickim nożem, to trzeba się odchudzić. Tylko jak to zrobić jak to dietetyczne jedzenie takie niedobre...<br />
<br />
Zainspirowany niedawną podróżą, wymyśliłem takie oto danie, które ma wiele zalet i jedną wadę. Z zalet: proste do wykonania, tańsze niż barszcz, niskokaloryczne (jakieś 220 kcal) całkiem smaczne i symboliczne bo łączy w sobie składniki, które były (są?) charakterystyczne dla kuchni polskiej i gruzińskiej. Wada jest taka, że po jeden z nich trzeba się wybrać do Swanetii - takiej krainy między Abchazją i Osetią Południową.<br />
Zresztą - wada to dość względne stwierdzenie - polecam kliknąć poniżej i posłuchać przykładu muzyki Swanów (rozkręca się pomału, ale naprawdę jest moc) i popatrzeć na pejzaże ich krainy. I jak już się pojedzie po tę sól - doświadczyć samemu.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<iframe allowfullscreen="" class="YOUTUBE-iframe-video" data-thumbnail-src="https://i.ytimg.com/vi/M-zKgpz1m0o/0.jpg" frameborder="0" height="266" src="https://www.youtube.com/embed/M-zKgpz1m0o?feature=player_embedded" width="320"></iframe></div>
Nazwałem je: <b><u>Kasza po Swanecku.</u></b><br />
<br />
<b>Składniki:</b><br />
<br />
- kasza gryczana prażona - 1 torebka<br />
- cebula mała - 1 szt.<br />
- pół łyżki oliwy<br />
- pół łyżeczki masła<br />
- sól swanecka (to żółte na zdjęciu)<br />
- mielona ostra papryczka (taka z pestkami, często stoi na stołach w macedońskich, a czasami i rumuńskich restuaracjach)<br />
- reszta dupereli na zdjęciu to tylko dekoracja, żeby ładniej wyglądało<br />
<br />
Kilka słów o soli swaneckiej, bo to jest ten magiczny składnik, po który trzeba do Gruzji skoczyć. Kupiłem woreczek za 2 lari w Mestii, a że znajomości rosyjskiego starczyło mi tylko by zapytać o cenę - to skład pozostał dla mnie tajemnicą (Google by pewnie pomógł, ale się na niego trochę obraziłem). Po kilkudniowym pobycie u Swanów podejrzewam, że pewnie jest tam jakaś kolendra - bo gdyby w Mestii produkowali pastę do zębów to bez wątpienia o smaku kolendry byłaby właśnie - tak popularne jest tam to zioło.<br />
<br />
<b>Sposób przyrządzenia:</b><br />
<br />
Kaszę gotujemy przez jakieś dziesięć minut, tak żeby była jeszcze twardawa, w tym samym czasie siekamy cebulę w dowolny kształt (ja posiekałem na piórka, bom leniwy) i blanszujemy na oliwie.<br />
Gdy kasza skończy się gotować, wylewamy wodę z garnka, kaszę wieszamy na kranie nad zlewem żeby odciekła. Garnka nie studzimy, zostawiamy na piecu, ale bez włączonego dopływu ciepła (tak żeby po prostu był jeszcze gorący trochę). Wrzucamy kaszę z powrotem do garnka (trzeba szybko mieszać), wrzucamy cebulę, masło (łyżeczkę) i przyprawiamy swanecką solą i papryczką.<br />
<br />
Ozdabiamy lub nie, jemy jako dodatek do mięcha lub po prostu ze smakiem. A jak nie smakuje - to próbujemy jeszcze raz po dwóch - trzech tygodniach jakiejś drakońskiej głodówki i posmakuje na 100%.<br />
<br />
Mała uwaga na koniec: czytelnicy raczą wybaczyć pompatyczność stylu, ale że jest to pierwszy tekst nie będący:<br />
<br />
a) mailem<br />
b) procedurą<br />
c) raportem<br />
-miesięcznym<br />
- tygodniowym<br />
- kwartalnym<br />
d) prezentacją<br />
e) budżetem<br />
f) handbookiem<br />
<br />
który piszę od lat trzech (i to jeszcze po polsku) to nie mogłem się przed barokizowaniem powstrzymać.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-73125367345628722182012-09-09T21:35:00.002+03:002012-09-09T21:46:17.889+03:00Jak w rumuńskim banku<b>Prawa Murphy'ego są chyba jedynymi, które działają zawsze niezawodnie. Mechanikę newtonowską podważył Einstein, Einsteina podważa się teraz w Wielkim Zderzaczu Hadronów, a pech występuje zawsze w momencie najmniej spodziewanym i co gorsza najmniej odpowiednim.</b><br />
<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-rFYPH1HStxU/UEzbbetoeHI/AAAAAAAAAXc/O_RSSwK9Dxo/s1600/_DSC9918.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://4.bp.blogspot.com/-rFYPH1HStxU/UEzbbetoeHI/AAAAAAAAAXc/O_RSSwK9Dxo/s320/_DSC9918.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Trasa transfogarska</td></tr>
</tbody></table>
Kilka dni przed urlopem, który zaplanowałem sobie w rumuńskich górach, musiałem służbowo spędzić kilka dni w podlondyńskim, wstrętnym z każdego punktu widzenia, Luton. Po całym dniu spędzonym na pisaniu maili i gadaniu przez telefon uznałem, że czas na kolację - w całkiem niezłej hinduskiej knajpce, o kilka kroków od hotelu. Sęk w tym, że zapas gotówki lokalnej ograniczał się do dwóch funtów i trzydziestu dwóch pensów. Zahaczyłem więc o pobliski bankomat Santander.<br />
<br />
Gdym zażyczył sobie dwadzieścia funtów, które z nawiązką powinny starczyć na kolację, piwko i małą paczkę marlboro, bankomat zachrzęścił obiecująco elektronicznymi bebechami i w sekundzie gdy wyciągałem dłoń po pieniądze - na mgnienie oka brakło prądu. Czekałem cierpliwie patrząc na komunikaty rebootującego się systemu operacyjnego i naiwnie liczyłem, że pieniądze jednak dostanę. Bankomat, złosliwa bestia, nawet nie beknął ani się nie oblizał, choć miał łobuz po czym. Nie dość, że gotówki nie dał, to jeszcze połknął kartę i żadne zaklęcia nie chciały sprawić by łaskawie zechciał ją oddać.<br />
<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-yGBmr41sv-U/UEzbXPnY7eI/AAAAAAAAAXU/lXkRcQu1Ivs/s1600/_DSC9942.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://4.bp.blogspot.com/-yGBmr41sv-U/UEzbXPnY7eI/AAAAAAAAAXU/lXkRcQu1Ivs/s320/_DSC9942.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Widok z Munte Caltiu na Munte Negoiu</td></tr>
</tbody></table>
Było po osiemnastej, więc placówka przy której złodziejska maszyna się znajdowała, była już dawno zamknięta. Zadzwoniłem więc na infolinię, znowuż naiwnie licząc, że poruszeni bezmiarem mojego pecha pracownicy banku wyślą jakąś lotną brygadę, która wybebeszy drania na moich oczach i wyjmie z jego trzewi moje zabezpieczenie spokojnego urlopu.<br />
Guzik z pętelką. Dodzwonienie się do jakiegokolwiek człowieka w infolinii zajęło mi prawie dwadzieścia minut. Po wybieraniu niezliczonych opcji w labiryncie systemu informacyjnego Santandera rozbijałem się zwykle o drzwi z napisem: "Wprowadź numer klienta" lub robota recytującego regułki z prospektów informacyjnych. Gdy nadzieja mnie już opuściła, wpadłem na przebiegły pomysł próby połączenia się z centrum udzielania kredytów: i tam w istocie natrafiłem na głos ludzki, przypuszczalnie pakistański. Pakistański asystent początkowo cierpliwie mnie wysłuchiwał, następnie stwierdził, że nic się nie da zrobić i że mam skontaktować się z macierzystym bankiem. Żadne, ale to żadne próby perswazji nie przynosiły najmniejszego efektu. Gdy w desperacji zacząłem ciskać mięsem, dowiedziałem się, że rozmowa jest nagrywana i jeśli będę kontynuował konwersację w taki a nie inny sposób, nagranie może posłużyć w sądzie jako dowód w sprawie o "verbal abuse". Nie mogłem sobie nawet pozwolić na znaczące ciśnięcie słuchawki - ot jak łagodnieją obyczaje w czasach telefonii komórkowej. Pożegnałem się więc chrześcijańskim "Fuck You" i zadzwoniłem do Banca Transilvania.<br />
<br />
Wściekły jak osa wysłuchałem wyjaśnień pracownika, który zablokował kartę, zaprosił mnie do oddziału i zapewnił, że nową otrzymam w przeciągu tygodnia. Zachwycić mnie to rozwiązanie nie zachwyciło, gdyż urlop miałem zacząć równo za 48 godzin, ale cóż było począć.<br />
<br />
Banca Transilvania to jeden z największych rumuńskich banków. Ma wszędzie pełno bankomatów i placówek oraz straszliwie irytujący serwis online. Reklamuje się hasłem: Banca oameni intreprizatori co dosłownie oznacza bank ludzi przedsiębiorczych, a w praktyce, że w banku pracują ludzie przedsiębiorczy, a klienci to jelenie, których się łupi. Przekonałem się o tym zresztą naskórnie następnego dnia około 14.00 gdy po podróży z Londynu wkroczyłem do oddziału znajdującego się w Iulius Mall w Timisoarze.<br />
<br />
Łamanym rumuńskim objaśniłem moją sytuację prześlicznej blondynce o niskim chropowatym głosie zatrudnionej w charakterze asystentki. Ta pokiwała ze zrozumieniem kształtną główką, zrobiła współczującą minę, poszperała w komputerze i stwierdziła: że i owszem wszystko się zgadza, karta została zatrzymana ze względu na błąd w komunikacji. Zadowolony, że poszło tak gładko usłyszałem ni stąd ni zowąd:<br />
- <i>15 lei va rog pentru card nou</i>.<br />
Skonfundowany spytałem, że niby z jakiej to paki mam płacić piętnaście lei za kartę, która została zatrzymana bez mojej winy. Dziewczyna rozłożyła bezradnie ręce i powiedziała, że takie mają zasady. Ja na to:<br />
- No to głupie macie te zasady, skoro widzi Pani, że karta została zatrzymana bez mojej winy. Nie zgubiłem jej, nie zniszczyłem, tylko ze względu na brak prądu połknął ją automat...<br />
Blondynka zaczęła dzwonić. Wykonała chyba z pięć rozmów tłumacząc to tu, to tam moją sytuację. Najwyraźniej jednak nie udało się jej osiągnąć telefonicznie nikogo władnego podjąć ważką dla stanu finansowego banku decyzję o odstąpieniu od opłaty. Ja, zawziąłem się już i postanowiłem nie odpuszczać - w imię zasad.<br />
Asystentka zrobiła w końcu stropioną minę i przepraszająco stwierdziła:<br />
- <i>Imi pare rau...</i> Może pan wystąpić do tamtego banku o zwrot kosztu...<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-uBWUkFecnxk/UEzbUYQP4gI/AAAAAAAAAXM/H9hD3HxtcUg/s1600/_DSC9985.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="231" src="http://2.bp.blogspot.com/-uBWUkFecnxk/UEzbUYQP4gI/AAAAAAAAAXM/H9hD3HxtcUg/s320/_DSC9985.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">To jeziorko znajduje się na 2000 m npm.<br />
A nad nim dzikie pole namiotowe.</td></tr>
</tbody></table>
- Przecież wy możecie to zrobić w moim imieniu. Ostatecznie jestem waszym klientem i powinniście mi ułatwiać życie. Mam jechać do Londynu specjalnie po to, żeby odzyskać równowartość trzech funtów?!?<br />
- Ale my nie możemy odstąpić od tej opłaty...<br />
- Za to ja mogę odstąpić od przechowywania u was pieniędzy!<br />
- Oczywiście może pan to zrobić.<br />
- A czy może mi pani chociaż dać wydruk z systemu potwierdzający, że karta została zatrzymana ze względu na błąd w komunikacji? Muszę mieć przecież jakikolwiek dowód, gdy będę rozmawiał z tamtym bankiem.<br />
- <i>Imi pare rau...</i> Gdy będzie pan zamykał konto, to może to pan zrobić tylko w tym oddziale w którym je pan otworzył.<br />
Tu się miarka przebrała, bo oznacza to dla mnie wycieczkę w miejsce w które normalnie już nie chodzę. Wypłaciłem demonstracyjnie przy okienku wszystkie pieniądze jakie tylko miałem na dwóch kontach w Banca Transilvania i obiecałem i sobie, i blondynce, że jeśli moja noga więcej u nich postanie to tylko po to, żeby cisnąć w tą śliczną twarz kartami i pismem z wypowiedzeniem umowy. Przynajmniej konto chcę zamknąć na swoich warunkach, a nie pod dyktando bankierskich pijawek i ich durnych przepisów.<br />
Karny jeżyk dla BT za idiotyczne procedury, brak elastyczności i kompletne olewanie klienta.<br />
Dość, że urlop - nie licząc złamanej w trakcie jego trwania ręki - w miarę się udał. Ale to zupełnie inna historia. Zdjęcia dołączam.<br />
<br />Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-85817259112406785152012-09-02T15:27:00.002+03:002012-09-09T21:47:56.089+03:00Na deser muzyczka cz. 3<b>Z pewną nieśmiałością siadam do klawiatury. Od chwili gdym ostatnio tu zajrzał i popełnił jakiś artykuł sporo wody w Dunaju i Bedze upłynęło. Wiem, że z usprawiedliwieniami jak z dziurkami w nosie - każdy jakieś tam ma - ale kilka różnych spraw dość skutecznie powstrzymywało mnie od zajrzenia tu i napisania kilku akapitów.</b><br />
<br />
Pierwszy miesiąc, kryć nie będę, czyste lenistwo. Nie działo się tak absolutnie nic, że i pisać mi się nie chciało. Później przyszedł pierwszy czerwca i wszelkie moje narzekania co do braku zajęcia postanowiły sie nagle na mnie zemścić: kolejna data jaką świadomie pamiętam to 23 lipca, kiedy wieczorem usiadłem w niesprzątanym od sześciu tygodni mieszkaniu i powiedziałem sobie: "Wow, to to właśnie był tak zwany młyn zawodowy!" Po młynie musiałem wypocząć, więc pojechałem w góry, gdzie pierwszego dnia nastąpiłem na skałę tak pechowo, że straciłem równowagę i runąłem jak długi na lewe przedramię. Kawałek granitu, czy jakiegoś innego bazaltu nie chciał był oddać pola, więc piąty tydzień z rzędu noszę gips, który skutecznie zresztą utrudnia mi sklecenie i tych kilku zdań, którymi chciałbym powrócić do przerwanej tu pracy i przybliżania czytelnikowi rumuńskiego życia codziennego.<br />
<br />
Dodam przy tym, że będzie to powrót niestety, ale na krótko. Polonez wyjeżdża bowiem z Rumunii 27 września i nie zanosi się na to, by w dającej się przewidzieć przyszłości miał tu na dłużej niż kilka dni wrócić.<br />
<br />
Lato 2012 w Rumunii to nieustający nawet na chwilę ciąg upałów sięgających 40 kresek nad zerem. Ale to również nieustający ciąg imprez, wyjazdów, wysiadywania godzinami w "Strandach" (basen odkryty ze sferą rekreacyjną w postaci potężnych kolumn nagłaśniających i baru), złażącej z nosa skóry i nieprzespanych z powodu temperatury nocy.<br />
<br />
Rumunom praktycznie wszędzie towarzyszy muzyka. Ichnia i zagraniczna. Poniżej kilka przykładów:<br />
<br />
<b>Connect R "Vara nu dorm"</b> przynajmniej tytuł doskonale odzwierciedla moje doświadczenia z tego rumuńskiego lata. Również zbyt dużo nie pospałem.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<object class="BLOGGER-youtube-video" classid="clsid:D27CDB6E-AE6D-11cf-96B8-444553540000" codebase="http://download.macromedia.com/pub/shockwave/cabs/flash/swflash.cab#version=6,0,40,0" data-thumbnail-src="http://2.gvt0.com/vi/r8eb_NoQsU4/0.jpg" height="266" width="320"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/r8eb_NoQsU4&fs=1&source=uds" /><param name="bgcolor" value="#FFFFFF" /><param name="allowFullScreen" value="true" /><embed width="320" height="266" src="http://www.youtube.com/v/r8eb_NoQsU4&fs=1&source=uds" type="application/x-shockwave-flash" allowfullscreen="true"></embed></object></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<b>INNA "Tu </b><span style="background-color: white; font-family: sans-serif; font-size: 13px; line-height: 19.200000762939453px;"><b>și eu"</b> (Ty i ja): hyc-hopne, skoczne, simplu ca "Buna ziua" (rumuński odpowiednik "prostego jak drut" czy "prostego jak konstrukcja cepa"), w radiu na okrągło. Nawet mi się przyjęło po kilku przesłuchaniach. Ci którzy znają moje gusta muzyczne uznają zapewne, że upał mi nie posłużył.</span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<span style="background-color: white; font-family: sans-serif; font-size: 13px; line-height: 19.200000762939453px;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<span style="background-color: white; font-family: sans-serif; font-size: 13px; line-height: 19.200000762939453px;"><br /></span><object class="BLOGGER-youtube-video" classid="clsid:D27CDB6E-AE6D-11cf-96B8-444553540000" codebase="http://download.macromedia.com/pub/shockwave/cabs/flash/swflash.cab#version=6,0,40,0" data-thumbnail-src="http://1.gvt0.com/vi/rVQiV_vSGzE/0.jpg" height="266" width="320"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/rVQiV_vSGzE&fs=1&source=uds" /><param name="bgcolor" value="#FFFFFF" /><param name="allowFullScreen" value="true" /><embed width="320" height="266" src="http://www.youtube.com/v/rVQiV_vSGzE&fs=1&source=uds" type="application/x-shockwave-flash" allowfullscreen="true"></embed></object></div>
<br />
<b>Alex Velea "Minim doi"</b> (Minimum dwoje). Kolega z Polski, któremu to puściłem stwierdził: "takie disco polo". Pewnie i tak - oceńcie sami.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/ip61Oe72Fiw?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div>
<br />
<b>Corina "A ta". </b>Popularne i podobnie jak powyższe tematy puszczane wszędzie niemal bez przerwy. Na temat muzyki się nie wypowiadam, ale wokalistka zgrabna, więc teledyskiem można przynajmniej raz pocieszyć oko.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/qZM4z0-qv-A?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div>
<br />
Jest tego więcej - mniej więcej na to samo kopyto. Zainteresowani powinni w You Tube wklepać "Muzica romaneasca vara 2012" i słuchać do woli.<br />
<br />
<br />
<br />Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-30594331884737990372012-05-01T12:16:00.001+03:002012-05-01T12:16:39.405+03:00Przygoda cz.3<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://3.bp.blogspot.com/-Yf7VxbzMGZA/T5-pAMf5oBI/AAAAAAAAAWo/ywdNGHmP4hE/s1600/_DSC9033.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="320" src="http://3.bp.blogspot.com/-Yf7VxbzMGZA/T5-pAMf5oBI/AAAAAAAAAWo/ywdNGHmP4hE/s320/_DSC9033.JPG" width="214" /></a></div>
<strong>Budzi mnie spacerujący w pobliżu kot. Nie żeby jakoś specjalnie hałasował - bo kocim obyczajem porusza się bezszelestnie, ale podświadomie, przez sen wyczuwam niedaleko ruch i uchylam oczy. Na dwóch złączonych ze sobą drewnianych ławach usnąłem tak głęboko i smacznie, że niemal dziwię się gdy dociera do mnie gdzie i w jakim położeniu się znajduję.</strong><br />
<strong><br /></strong><br />
Przyglądam się buremu kocurowi dłuższy moment i bez refleksji, a nagle uzmysławiam sobie, że przecież skoro jest to kot - a nie ryś, jeleń, czy niedźwiedź - musi to oznaczać, że niedaleko są jakieś ludzkie siedziby.<br />
Rzeczywiście - nie dalej jak trzysta metrów ode mnie znajduje się skupisko domów - po drugiej stronie rzeczki. Całkowicie je przegapiłem w nocy skupiony na zbieraniu drewna na opał i suszeniu przemoczonych ciuchów.<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: left; margin-right: 1em; text-align: left;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-lfzBCwBLCqo/T5-pCXa77nI/AAAAAAAAAWw/g9MPpYJXR6I/s1600/_DSC9036.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="320" src="http://1.bp.blogspot.com/-lfzBCwBLCqo/T5-pCXa77nI/AAAAAAAAAWw/g9MPpYJXR6I/s320/_DSC9036.JPG" width="214" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Mój wybawca :)</td></tr>
</tbody></table>
Jest chyba około siódmej rano. Ubieram się i z niezadowoleniem stwierdzam, że będę musiał kupić nową parę butów - postawiłem swoje zbyt blisko ognia i tworzywa sztuczne, z których częściowo były wykonane zmieniły w ciągu kilku ostatnich godzin stan skupienia.<br />
Chałupy wyglądają dość nędznie: ogrodzone sypiącymi się drewnianymi płotami, z omszałymi dachami... Cała osada tonie dosłownie w błocie. Ale widzę też zaparkowane na podwórzach samochody, a z obórek dochodzą swojskie pochrząkiwania nierogacizny. Z dwóch kominów unoszą się smużki dymu.<br />
Wybieram chałupkę naprzeciw której stoi zaparkowane terenowe Suzuki. Mam szczęście - po pięciu minutach krążenia wokół domu i zastanawiania się, czy aby nie za wcześnie, żeby zakłócać w Wielkanocny poniedziałek spokój mieszkańcom - problem rozwiązuje się sam - zza węgła wychodzi łysiejący, szczupły mężczyzna koło pięćdziesiątki.<br />
<br />
<br />
Kroczy przez podwórze w eleganckich gumiakach. Wygląda na niesamowicie zaskoczonego widząc mnie. I wcale mu nie przechodzi, gdy otwieram usta i mocno kaleczoną rumuńszczyzną zaczynam objawiać mu cel mojej wizyty.<br />
Początkowo chyba do niego nie dociera, co usiłuję mu przekazać, bo mówi jedno słowo:<br />
- <em>Ungur?</em> - Węgier? Nie, wprawdzie: <em>magyar lengyel tod baratom </em>- ale... Cóż, Węgrzy i Rumuni nie zawsze za sobą przepadają - podejrzewam, że w tak małej wiosce tego rodzaju sentymenty, czy w zasadzie ich brak, mogą być silniejsze. A chcę przecież pozyskać gospodarza dla swojej sprawy... Postanawiam więc gorąco zaprzeczyć, dając tym samym do zrozumienia po której stronie lokuję swoje sympatie. Taki mały socjotechniczny <em>trick</em>:<br />
- <em>Nu, nu: eu sunt Polonez</em>. - mężczyzna wybałusza na mnie oczy. Równie dobrze mógłbym powiedzieć, że spadłem właśnie z Księżyca. Efekt byłby prawdopodobnie identyczny.<br />
Tłumaczę mu jeszcze raz, powoli, odgrzebując w zakamarkach mózgu rumuńskie słowa, że widziałem jeepa przed jego domem, i że szukam kogoś kto zawiózłby mnie do Stâna de Vale, albo przynajmniej w tym kierunku. Mężczyzna patrzy na mnie dość długo i prawdopodobnie dochodzi do wniosku, że postradałem zmysły. W końcu stwierdza, że to niemożliwe, bo przez Padiș przejechać się nie da - <em>zapăda mare - </em>dużo śniegu. Tłumaczę, że wcale nie, że
<em>zapăda mica, </em>a w zasadzie to nie ma go w ogóle: <em>apă</em> (woda) i <em>piatra</em> (kamienie) to i owszem, ale żeby
<em>zapăda? - Nimic! </em>(nic). Moje zapewnienia go nie przekonują - nie chce jechać i kropka. Trudno - myślę sobie - przyjdzie mi drałować pod górkę na piechotę, a potem jeszcze sześć godzin przez góry.
<br />
Zrezygnowany pytam, czy mógłbym kupić od niego jakieś jedzenie. Początkowo nie rozumie i proponuje mi podwózkę do leżącego jeszcze cztery kilometry dalej w dół drogi sklepu wielobranżowego. Wyraża przy tym wątpliwość, czy sklep ów będzie w święto otwarty. Tłumaczę jeszcze raz:<br />
<em>- Aș dori să cumpar ceva pentru mâncare din Dumneavoastra. Am bani</em><em>i</em>.<br />
<em>- Ţi-e foame?</em><br />
Kiwam głową. Mężczyzna łapie mnie za ramię i przez sień wpycha do kuchni gdzie w kaflowym piecu z żelazną płytą buzuje ogień i w izbie gorąco jest jak w piekle.<em><br /></em><br />
Przedstawia mnie swojej matce - o której mówi <em>bunica </em>- babcia, która potraktowała mnie bez wyraźnego zdziwienia - ot jakby Polaków łażących po górach gościła co drugi dzień. I zaczyna wyciągać na stół: jajka świąteczne, kiełbasę, ciasta, chleb - nastawia wodę i gotuje w niej <em>sarmale în foi de varză </em>(coś w rodzaju naszych gołąbków), które stawia przede mną na stole polewa obficie <em>smântână </em>i każe: i jeść, i opowiadać.<br />
W trakcie gdy powtarzam całą historię minionego dnia do kuchni schodzi się reszta rodziny: żona i dwie córki. Mężczyzna, najwyraźniej przejęty rolą gospodarza pyta mnie średnio raz na minutę, co jeszcze bym zjadł. A gdy kończę opowieść tłumacząc gdzie i jak spałem, otwiera butelkę <em>ţuica</em>'i wypija cztery kieliszki pod rząd, poprawia piwem i pyta:<br />
<em>- Ești singur? - </em>co wprawdzie znaczy czy jestem sam, ale minę ma jakby chciał zapytać, czy wszystkie klepki mam na swoim miejscu. Później raczy mnie wywodem o śniegu, o niebezpieczeństwach, niedźwiedziach, wilkach. Brakuje tylko Cyganów porywających dzieci z kołysek.<br />
Gawędzimy sobie o tym i owym przez jakąś godzinę. Okazuje się, że ma na imię Ion, mieszka Huedin, a na Święta przyjechał do rodzinnej wioski. Skończył na Uniwersytecie geografię - ale pracuje jako kierowca ciężarówki, bo to bardziej dochodowe zajęcie. W 1991 roku był w Jugosławii - gdy komentuję, że przecież w tym czasie trwał tam <em>război </em>opowiada, że widział z pewnej odległości jak Serbowie ostrzeliwali Bośnię.<br />
Pytam go, czy istnieje jakaś inna droga do Stâna de Vale. Liczy coś pod nosem i mówi:<br />
-<em> Suta cincizeci de kilometre - </em>sto pięćdziesiąt kilometrów wokół gór. Stwierdzam więc, że czas na mnie - muszę bowiem wdrapać się na Padiș i stamtąd iść dalej - chociaż niespecjalnie mi się to uśmiecha, bo buty częściowo roztopione niemiło drapią ścięgna Achillesa na obydwu stopach, zapasów jedzenia żadnych, a na stopach mam paskudne, popękane już bąble - skutek nieplanowanych kilkunastu kilometrów nocnej wędrówki w mokrym obuwiu.<br />
<a href="http://4.bp.blogspot.com/-aYdfKFG6mSg/T5-pEAe16LI/AAAAAAAAAW4/3cO5S3sRB_s/s1600/_DSC9046.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="236" src="http://4.bp.blogspot.com/-aYdfKFG6mSg/T5-pEAe16LI/AAAAAAAAAW4/3cO5S3sRB_s/s320/_DSC9046.JPG" width="320" /></a>Bez większej nadziei sugeruję, że może mógłby podwieźć mnie przynajmniej kilka kilometrów pod górę - żebym oszczędził trochę czasu - jak uzna, że droga jest zbyt ryzykowna wysadzi mnie i pójdę sobie dalej.<br />
Myśli chwilę - i zgadza się. Idzie po brata, który nadal mieszka w tej miejscowości i jako pracownik leśnictwa zna wszystkie okoliczne ścieżki. Jego żona tymczasem szykuje mi prowiant na drogę. Jest więc: pół kilo <em>slaniny,</em><em> </em>pęk listków<em> usturoi natural </em>(chyba nazywa się to po polsku czosnek niedźwiedzi), pół bochenka chleba i kawałek ciasta.<br />
Wsiadamy w czwórkę do Suzuki i jedziemy pod górę. Znowu siąpi.<br />
Auto pomału, ale konsekwentnie pnie się po szutrowej drodze, a ja z zaciekawieniem obserwuję trasę, którą pokonałem w nocy w kompletnych ciemnościach. Wydaje mi się w pewnej chwili, że jesteśmy już zdecydowanie dalej niż obiecane parę kilometrów, ale że Ion się nie zatrzymuje - ja również nic nie mówię. Brat kierowcy, tłumaczy mi, że lepiej dla mnie byłoby iść na nogach drogą w kierunku Pietroasa, bo od Boga - jak mi wyjaśnia być może uda mi się złapać okazję i dojechać do drogi krajowej łączącej Pietroasa z Beiuș, skąd pozostałoby mi tylko wjechać do Stâna de Vale. Gdy wjeżdżamy w gęstą mgłę tuż przed Padiș - przyznaję mu rację.<br />
Na przełęczy, gdy jestem święcie przekonany, że nastąpił już koniec naszej wspólnej podróży - moi towarzysze każą mi zostać w samochodzie, a sami zaczynają się dobijać do jednej z chałup w pobliżu schroniska w którym zamierzałem przenocować. Otwiera im łysy, brodaty mężczyzna, we wzorzystym polarze, który przypomina mi rok 1995 - bo takie się wówczas w Polskich górach nosiło. Dość długo i ostro dyskutują, w końcu łysy wzrusza ramionami i znika w chacie. Bracia tłumaczą mi, że facet był tu w nocy, słyszał, że psy szczekają dość długo, ale nie przyszło mu do głowy wstać z łóżka. W zamian usłyszał chyba zdrowy opieprz i radę, by na przyszłość trzymać swoje psy na uwięzi.<br />
Ion zwozi mnie z przełęczy na drugą stronę masywu - droga wije się tu jak wąż - jest zdecydowanie bardziej stroma niż ta którą przebyłem w nocy. Nie protestuję, chociaż wiem, że robi znacznie więcej niż to do czego się zobowiązał.<br />
W pewnej chwili zatrzymuje się i mówi:<br />
- Słuchaj: zawiózłbym cię do Pietroasa, ale mam mało benzyny i nie mam pieniędzy. Jeśli z tobą tam pojadę starczy mi, żeby wrócić do Ponor, ale nie starczy, żeby dojechać do domu - bo to jeszcze pięćdziesiąt kilometrów dalej. A na tej drodze na przestrzeni stu kilometrów nie ma żadnej stacji. Jest jedna w Pietroasa - mogę cię tam zawieźć - ale będziesz musiał mi dać na benzynę. W przeciwnym razie - muszę teraz zawrócić. Pasuje ci to?<br />
<br />
No pewnie, że pasuje i to jeszcze jak. Żegnamy się przy kawie jakąś godzinę później. <br />
Do Stâna de Vale docieram około 14:00 autostopem i wynajętym (wraz z kierowcą) samochodem.<br />
Gdy wracam do Timisoary postanawiam zdrzemnąć się godzinę i wstać o siódmej wieczór. Wstaję: o ósmej rano następnego dnia.<br />
<br />Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-40798051963581945152012-04-28T00:18:00.000+03:002012-04-28T00:39:39.897+03:00DymisjaPo raz drugi w ciągu niecałego pół roku Rumunia będzie miała nowy Rząd.<br />
Dziś w godzinach popołudniowych po raz pierwszy w historii tego kraju opozycji udało się przeprowadzić tzw. konstruktywne wotum nieufności, które zaowocowało upadkiem Rządu Ungureanu.<br />
<br />
Egzotyczna koalicja pozostających do tej pory w opozycji socjalistów, liberałów i konserwatystów przeforsowała na nowego Szefa Rządu młodego ( w tym roku kończy 40 lat) <a href="http://en.wikipedia.org/wiki/Victor_Ponta" target="_blank">Victora Pontę</a> wywodzącego się z Partii Socjaldemokratycznej.<br />
<br />
Jeśliby misja rządu Ponty nie powiodła się - Rumunię mogą czekać w tym roku podwójne wybory: do samorządu lokalnego i parlamentarne.<br />
<br />
Jeżeli Poncie uda się utworzyć stabilnie działający rząd, politykę rumuńską czeka kohabitacja - Premier i Prezydent znajdą się do siebie w politycznej opozycji.Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-84625726880567131242012-04-26T17:19:00.003+03:002012-04-26T17:25:34.478+03:00Przygoda cz.2<b>Zniszczona mapa, kompletne załamanie pogody, zapadające ciemności i sfora białych psów, która napędziła mi stracha - wszystko to do kupy wzięte powoduje, że gdy daję z niegościnnego Padiș nogę w ciemności, trzymając się kurczowo zbawczej drogi - mój zdrowy rozsądek i ośrodki racjonalnego myślenia na jakiś czas się wyłączają.</b><br />
<b><br /></b><br />
Długo później dociera do mnie, że już na początku ucieczki z przełęczy popełniłem szkolny błąd. Z mapy pamiętam, że gdzieś w okolicy znajduje się miejscowość Boga - obficie wypełniona pensjonatami i hotelami. Wiem, że przyszedłem z północy, wiem, że Boga znajduje się na zachodzie więc powinienem udać się w prawo. Tymczasem idę w lewo. Jak w pysk dał na wschód. Do najbliższej większej miejscowości - Huedin - mam zatem raptem 58 km. Następny byłby bodajże Cluj, kilometrów 95.<br />
<br />
Rzecz jasna - w chwili gdy salwuję się ucieczką przed upierdliwymi, szarpiącymi mnie za nogawki u spodni i paski od plecaka psami - nie mam o tym wszystkim pojęcia - idę licząc na łut szczęścia.<br />
W pomyłce orientuję się wiele, wiele godzin później i około dwunastu kilometrów dalej. Idę sam - bo zdrajca Azorel jakby zapominając o kilku świątecznych kiełbaskach, pisance i cieście świątecznym, w które wyposażyła mnie Cristina, a którymi się z nim hojnie dzieliłem - w obliczu przewagi liczebnej udał się spokojnie na z góry upatrzone pozycje nie tracąc nawet czasu na pożegnalne szczeknięcie. Łajdak.<br />
Droga, którą w strugach deszczu brnę, ma nawet numer, który poznaję znacznie później: 763. Łączy Pietrosoani z Huedin, wiedzie głównie przez całkowite bezludzie. Zimą jest nieprzejezdna, wiosną i jesienią dostępna jedynie samochodem terenowym bądź ciężarówką. Do 2015 roku ma zostać całkowicie pokryta asfaltem. Póki co jednak - asfaltu ani śladu. Jest za to w sporych ilościach szuter, żwir, otoczaki, glina i mnóstwo wody, że miejscami brodzę w rozlanych kałużach po kostki.<br />
<br />
Mimo zmęczenia idę szybko ubieram na siebie co tylko mi zostało w plecaku na czoło zakładam latarkę - i idę. Mniej więcej po pierwszej godzinie marszu natrafiam na ślady ludzi - porzucone puszki po piwie i niedopałki papierosów. Dobrze, myślę, być może jestem już w zasięgu wakacyjno - urlopowych spacerów jakiegoś kurortu. Trochę niepokoi brak łuny świateł elektrycznych, której wypatruję ponad drzewami usiłując oszacować odległość do ludzkich siedlisk.<br />
<br />
Pierwszy budynek niemal mijam - nie zauważając go w ciemności. Jest to drewniana stara chałupa - zamknięta nową, mosiężną kłódką. Przez moment przechodzi mi przez myśl, żeby kłódkę przepiłować i znaleźć w środku schronienie. Narzędzia mam - Victorinox z piłką do metalu wyraźnie czuję w kieszeni na piersi. Moralność zwycięża jednak tym razem nad instynktem przetrwania i postanawiam maszerować dalej.<br />
W lesie, w nocy, w kwietniu jest niesamowicie. Jest tak ciemno, że mam wrażenie jakbym oślepł - księżyca na niebie ani śladu. Bieleją tylko łaty niestopniałego śniegu, szemrzy deszcz, huczy głośno dość pokaźna rzeczka po prawej. Wiatr szczęśliwie nie wieje - szczęśliwie, bo przemarzłbym na nim bez wątpienia do kości.<br />
Gdy przestaje padać widzę jak pod wpływem ciepła, które wydziela moje ciało parują na mnie ubrania. Zabawiam się obliczaniem ile kalorii przyjąłem w ciągu dnia i ile z nich już zużyłem. Nie martwię się tym jednak zbytnio - gromadzone przez lata zapasy tłuszczu wokół brzucha powinny starczyć na wykarmienie nie tylko mnie, ale i jeszcze kogoś przez conajmniej kilka dni.<br />
<br />
Tracę poczucie czasu - idę i idę, nic nie widzę i wydaje mi się, że droga nigdy się nie skończy. Rozważam nawet powrót do samotnej chaty i dokonanie pierwszego w życiu włamania, ale w tym samym momencie las się otwiera i w świetle latarki widzę kilka zabudowań. Parę murowanych domów: bez okien, bez drzwi. Robią raczej mało przytulne wrażenie. Zauważam natomiast billboard (!) ze zdjęciem domków campingowych i napisem "<i>Ponor - locul de vacanţa - vă invitaţi</i>" - no to jak zaprasza, to zaprasza. Szczególnie, że według znaku pozostały mi doń raptem dwa kilometry.<br />
Nawet nie jestem specjalnie rozczarowany, gdy za niewielkim betonowym mostkiem, w pół godziny później, dostrzegam zamknięty na głucho ośrodek wypoczynkowy Ponor. Śladu człowieka - okna czernieją, nie unosi się żaden dym.<br />
Są za to: dwa murowane budynki, pięć - sześć domków letniskowych. Na koniec dostrzegam moje marzenie: wiatę z kominkiem. Przeskakuję przez płot, zrzucam pod wiatą plecak i z jedną latarką w dłoni, a drugą na czole zaczynam szperać między budynkami. To czego szukam, znajduję za czymś w rodzaju otwartej świetlicy. Są to równo poukładane pod ścianą półmetrowe, grube na ramię szczapy drewna. Znoszę kilka naręczy pod wiatę, a myszkując między budynkami natrafiam jeszcze na leżącą bezpańsko drewnianą skrzynkę po pomarańczach i stalowy kubek. Podstawiam naczynie pod okap dachu, skąd ścieka pokaźna strużka wody. Herbaty wprawdzie nie mam, ale planuję przegotować deszczówkę by ogrzać się nią choć trochę od wewnątrz.<br />
<br />
Do rozpalenia ogniska poświęcam pierwszy tom "Dekameronu" Giovanniego Boccacia i kilkunastu mililitrów perfum "Higher Energy" Christiana Diora - które to obie rzeczy dźwigałem cały dzień - bez wyraźnego powodu. Gdy w kominku trzaska już wesoło ogień rozbieram się do naga i wskakuję do śpiwora, który jakimś cudem jest tylko trochę mokry. Spędzam tak noc: budząc się co kilkadziesiąt minut, dorzucając do ognia, odwracając suszące się ubrania i pijąc gorącą wodę. Głodno mi - w plecaku mimo kilkukrotnego przeszukiwania, poza kilkoma okruchami ciasta w folii aluminiowej - nie ma już nic do jedzenia. Chyba jest po trzeciej gdy zasypiam na dobre. W trakcie jednej z tych przerw w śnie dociera do mnie, że poszedłem w kompletnie niewłaściwym kierunku. Postanawiam jednak nie martwić się na zapas i poczekać z decyzją do rana.<br />
<br />
Przykro mi, że nie mogę podzielić się, żadnym z tej nocy fotografiami. Jakoś nie przyszło mi do głowy by robić zdjęcia.<br />
<br />
CDN<br />
<br />Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-78765241095281220062012-04-21T15:51:00.002+03:002012-04-21T15:57:18.643+03:00Przygoda cz.1<strong>Życie jest pełne niespodzianek. W życiu i podróżowaniu w Rumunii - niespodzianki występują w obfitości tak wielkiej - że element zaskoczenia (czyli warunku dla niespodzianki niezbędnego) - przestaje w zasadzie istnieć. Wybierając się na wycieczkę w Rumunii należy po prostu założyć, że coś pójdzie nie tak.</strong><br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-iNFR4pqInq4/T5KsO4vs3dI/AAAAAAAAAVQ/pLQR8zXDUyQ/s1600/_DSC8993.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://3.bp.blogspot.com/-iNFR4pqInq4/T5KsO4vs3dI/AAAAAAAAAVQ/pLQR8zXDUyQ/s320/_DSC8993.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;"><em style="font-size: medium; text-align: -webkit-auto;">Stâna de Vale</em>
</td></tr>
</tbody></table>
Gdy w trzygwiazdkowym <em>Hotelu Iadolina </em>w <em>Stâna de Vale</em> dowiaduję się, że papierosy, o których zapomniałem można kupić najbliżej w <em>Beiuș</em>, z którego tyle co przyjechałem po zapierających dech w piersiach, zasypanych staczającymi się ze stromych zboczy kamieniami i ciągnących się kilkanaście kilometrów serpentynach - oddycham z ulgą i uznaję, że mój limit pecha został wyczerpany. Dwa dni bez palenia jeszcze nikomu nie zaszkodziły.<br />
<br />
<a href="http://4.bp.blogspot.com/-2-GR2Bs0yMk/T5KsmqQ5RII/AAAAAAAAAWA/0b-sb76V3bg/s1600/_DSC9001.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="320" src="http://4.bp.blogspot.com/-2-GR2Bs0yMk/T5KsmqQ5RII/AAAAAAAAAWA/0b-sb76V3bg/s320/_DSC9001.JPG" width="214" /></a>Sama <em>Stâna</em> robi wrażenie przykre (to zresztą chyba typowe dla rumuńskich miejscowości wypoczynkowych). Szczególnie przed sezonem - bo jak się okazuje <em>Paștele Ortodox</em> - czyli Święta Wielkanocne - to w Rumunii, żaden sezon. Hotele, pensjonaty i ośrodki wypczynkowe, a tych w niewielkiej a położonej ponad 1000 m n.p.m Stânie nie brakuje - stoją puste. Stoją puste tuż obok niedokończonych od wielu lat inwestycji straszących sterczącymi prętami zbrojeniowymi i liszajami rdzawych zacieków na nie otynkowanych betonowych, czy ceglanych ścianach. Wszystko w ciszy i majestacie gór, wznoszących się w okolicy na ponad 1800 metrów.<br />
<br />
Timișora, 15 kwietnia kwitnie już bzami, żółtą forsycją i mleczem, różowawą magnolią i pachnie rozgrzanym asfaltem. Stâna de Vale pozbywa się dopiero czap śniegu i tonie w spływającej z gór wody.<br />
<br />
W Wielką Niedzielę wychodzę z hotelu o 9 rano. Trasa, którą sobie obmyśliłem ma mnie zaprowadzić do <em>Padiș</em> - niewielkiego przysiółka na przełęczy tej samej nazwy do którego powinienem dotrzeć w zależności od wybranej marszruty w pięć do dziewięciu godzin. Wybieram trasę dłuższą idąc za znakami <em>Cruc Albastru </em>i<em> Banda Galben</em> i planuję wrócić do samochodu nazajutrz trasą krótszą - <em>Banda Roșu .</em><br />
<a href="http://2.bp.blogspot.com/-wEXYm09oxf8/T5Kstj0XbeI/AAAAAAAAAWI/yLSo5dnvEfk/s1600/_DSC9020.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="http://2.bp.blogspot.com/-wEXYm09oxf8/T5Kstj0XbeI/AAAAAAAAAWI/yLSo5dnvEfk/s320/_DSC9020.JPG" width="214" /></a><em><br /></em><br />
Ledwie wchodzę do lasu, a już przyplątuje się jakiś Azorel - nieodłączny element rumuńskich wycieczek występujący pod różnymi postaciami w zależności od miejscowości kundel, który cieszy się na długi spacer i liczy po cichu na resztki prowiantu - którego zresztą mam pod dostatkiem. Jest mały, szorstkowłosy o maści dziczo - płowej. Młody chyba sądząc po białych ząbkach, którymi rozrywa na strzępy kiełbasę, pisankę i świąteczne ciasto, którymi się z nim dzielę gdy robię sobie przerwy w marszu.<em><br /></em><br />
<br />
Idziemy więc razem, najpierw przez las, a później przez fioletowe od krokusów hale pod niebem ołowianym od chmur gubiąc raz po raz wyznaczony byle jak szlak. Nie przejmujemy się tym. Azorel pewnie nie wie nawet co to znaczy się zgubić, a ja mam dwa kompasy i mapę - niedokładną i bez naniesionych punktów charakterystycznych - ale odzwierciedlającą, jako tako, ukształtowanie terenu <em>Zona Padiș din Munţii Bihor. </em><br />
<em><br /></em><br />
Schodzimy z wysokiego na 1400 metrów szczytu do doliny rwącej górskiej rzeki i idąc szlakiem równoległym do wąwozu kryjącego wodospad Moara Dracului pniemy się w kierunku<em> Poiana Sotișoara </em>- ogromnej i długiej na kilka kilometrów ni to hali ni połoniny.<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: left; margin-right: 1em; text-align: left;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-kZEofeQMzEA/T5Ks12OsDlI/AAAAAAAAAWQ/u9HfrVB0rUc/s1600/_DSC9003.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="189" src="http://1.bp.blogspot.com/-kZEofeQMzEA/T5Ks12OsDlI/AAAAAAAAAWQ/u9HfrVB0rUc/s320/_DSC9003.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Tutorial: jak poradzić sobie po ukąszeniu żmii. Metody z Winnetou.</td></tr>
</tbody></table>
Pogoda siada do rzeszty. Na Poianie widoczność wynosi jakieś pięćdziesiąt metrów, tak że idę z kompasem przy nosie kierując się na południowy zachód, gdzie według mapy powinienem gdzieś znaleźć szlak. Kompletenie niewidoczny w tym momencie, bo Poiana pokryta jest metrową warstwą śniegu, w którą nie zapadam się wyłącznie dzięki rakietom przytwierdzonym do obuwia, a żeby poustawiać tyczki wskazujące właściwy kierunek - nikt się nie pofatygował. Azorel orbituje gdzieś na zasięgu widzialności, że momentami wzrok płata mi figle i gdy pies wynurza się z mgły zdaje się jakby biegł po niebie - bo horyzontu po prostu nie ma. Jest biała jak mleko ziemia i podobnie białe niebo. Kiedy indziej zdaje mi się, że nadbiega dzik, lub jakaś inna pokaźnych gabarytów zwierzyna, a to tylko Azorel, któremu niezwykłe warunki atmosferyczne dodały w moich oczach kilkaset kilo masy.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://3.bp.blogspot.com/-iny6RtvCPRg/T5KtHg0xVlI/AAAAAAAAAWY/YoVQPzUcn00/s1600/_DSC9018.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="320" src="http://3.bp.blogspot.com/-iny6RtvCPRg/T5KtHg0xVlI/AAAAAAAAAWY/YoVQPzUcn00/s320/_DSC9018.JPG" width="214" /></a></div>
Ostatecznie, nie wiedząc jak daleko Poianą zaszedłem decyduję się ją opuścić i pójść wprost na południe, gdzie powinienem znaleźć szlak, który zawiedzie mnie do <em>Padiș </em>. Zjeżdżam ze stromego wzniesienia na rakietach śnieżnych niczym na nartach wywracając się co kilkadziesiąt metrów. Pół godziny później idąc brzegiem rwącego strumienia znajduję szlak. Gorzej bo w tym samym momencie obrywa się chmura, z której tyle co wyszedłem. Hektolitry wody spadają prosto jak od linijki, leją mi się za kołnierz i przemaczają plecak. Na domiar złego, szlak przecina wkrótce dość pokaźny strumień, do którego szukam dogodnego zejścia przez dobry kwardans, a następnie szeroką i głęboką na jakieś trzydzieści centymetrów rzeczkę. Kamieni po których możnaby przeskoczyć - brak. Włażę więc do lodowatej wody i gdy uchodzę jakieś dwieście metrów w chlupoczących butach słyszę rozpaczliwe ujadanie Azorela. Widzę go jak przymierza się do pokonania rzeki, wącha, moczy łapę to jedną to drugą, ale najwyraźniej boi się do niej wejść. Mruczę pod nosem, że nie prosiłem się żeby ze mną szedł, więc niech się teraz martwi sam, ale gdy psisko szczeka jeszcze bardziej przeraźliwie - wracam i przenoszę go przez wodę.<br />
Chwilę później tracę mapę - nasiąkła wodą do tego stopnia, że gdy próbuję ją przełożyć - częściowo rozpada mi się w rękach, a częściowo zmienia w bezkszałtne <em>papier mache.</em><br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-Jgfc3OE354E/T5KtO5R7E-I/AAAAAAAAAWg/G1Bf46RTi1Y/s1600/_DSC9024.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="320" src="http://1.bp.blogspot.com/-Jgfc3OE354E/T5KtO5R7E-I/AAAAAAAAAWg/G1Bf46RTi1Y/s320/_DSC9024.JPG" width="214" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Widoczność siada...</td></tr>
</tbody></table>
W <em>Padiș </em>- niemiła niespodzianka. Ani jedno z trzech zaznaczonych na mapie schronisk górskich - nie jest otwarte. Cały przysiółek sprawia wrażenie kompletenie wymarłego. Deszcz leje dalej jak z cebra, a na domiar złego zostaję otoczony przez sześć białych psów rozmiarów owczarka niemieckiego. Psy, osaczają mnie jakby nauczyły się tego z jakiegoś podręcznika: szczekają wcale nie przyjaźnie i gdy próbuję się ruszyć - szarpią nogawki moich spodni i paski od plecaka. Innej krzywdy mi nie robią - ale to wystarczy, bo marznę coraz bardziej, a pomysłu żadnego na wyjście z idiotycznej sytuacji nie mam. Krzyki o pomoc w nadziei, że może w którymś z domostw ktoś jest - pozostają bez odezwu. Dzwonię do koleżanki, która jak przypuszczam siedzi przy komputerze i proszę ją o skontaktowanie się z właścicielami schroniska, na którego stronie internetowej wyczytałem, że otwarte jest non - stop. Cristina oddzwania mówiąc, że gospodarzy nie ma i nie będzie. Proszę, żeby zadzwoniła w takim razie do hotelu z którego wyszedłem i spróbowała zorganizować jakiś transport - po chwili dowiaduję się, że nikomu z hotelu jechać się nie chce - święta, noc i za daleko.
<br />
Pozostaje mi chyba tylko Salvamont - ale niby pod jakim pozorem ich alarmować? Póki co jestem w dobrym stanie fizycznym, nie zgubiłem drogi, znam swoją pozycję, a że nie mam gdzie spać? Kogo to interesuje?<br />
Robi się ciemno, psy jakby się znudziły, telefon rozładował - więc problem załatwiania pomocy zdalnie też się rozwiązał. Skręcam w lewo i zbiegam z przełęczy w ciemną noc, trzymając się brukowanej otoczakami drogi. Idę w atramentową noc, mlaskając przemoczonymi butami i dygocząc z zimna - bez jedzenia, bez mapy - ku niezanemu ufając, że droga dokądś mnie doprowadzi...<br />
<br />
CDNBartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-5214813263693760392012-03-18T19:50:00.000+02:002012-03-18T19:50:57.742+02:00Skomplikowane życie Rumuna<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"></div><table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: left; margin-right: 1em; text-align: left;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-r1XjSXCMPxE/T2YZovTjnqI/AAAAAAAAAT8/GISu9VhYK30/s1600/_DSC8564.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="133" src="http://2.bp.blogspot.com/-r1XjSXCMPxE/T2YZovTjnqI/AAAAAAAAAT8/GISu9VhYK30/s200/_DSC8564.JPG" width="200" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Arad - okolice centrum</td></tr>
</tbody></table><strong>Rumuni uwielbiają komplikować rzeczy bardzo proste. I niestety nie tylko sobie, ale i obcokrajowcom zamieszkałym w ich pięknym kraju. Nim się kto oburzy za tak niemiły policzek, który wymierzam gospodarzom, niech przeczyta jak wygląda, dla przykładu, tak prosta czynność jak opłacenie mieszkania.</strong><br />
<br />
Zapłacenie wszystkich moich polskich zobowiązań zajmuje mi średnio dziesięć minut miesięcznie, bez ruszania się nawet z łóżka - zlecenia internetowe, sms z kodem i miesiąc spokoju - wszystko tego samego dnia.<br />
W Rumunii sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Począwszy od tego, że każda płatność przypada na inny dzień miesiąca i wykonuje się je nie w lejach rumuńskich (będących oficjalnym środkiem płatniczym) - co byłoby rozwiązaniem prostym i logicznym - a w lejach i w euro.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"></div><table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: left; text-align: left;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-w8eBPitwgWY/T2YZkoT7o-I/AAAAAAAAAT0/nWtLalqpQUw/s1600/_DSC8553.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="133" src="http://3.bp.blogspot.com/-w8eBPitwgWY/T2YZkoT7o-I/AAAAAAAAAT0/nWtLalqpQUw/s200/_DSC8553.JPG" width="200" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: left;">Arad</td></tr>
</tbody></table>Euro jest w Rumunii walutą rozpowszechnioną do tego stopnia, że mieszkania za ustaloną w lejach cenę wynająć się po prostu nie da. Wszyscy są zadłużeni w euro i choć na przykład w Polsce mało kogo obchodzi czy wynajmujący płaci kredyt we frankach, funtach czy dinarach - cenę ustala się w złotówkach - w Rumunii ryzyko kursowe zgrabnie przerzucono na najemcę.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"></div><table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: left; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/--ZBPNT-45fQ/T2YZ6XP59SI/AAAAAAAAAU0/nErGjP3sSy0/s1600/_DSC8856.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://2.bp.blogspot.com/--ZBPNT-45fQ/T2YZ6XP59SI/AAAAAAAAAU0/nErGjP3sSy0/s320/_DSC8856.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Kwit opłaty za odstępne</td></tr>
</tbody></table>Za wynajem mieszkania w centrum Timisoary płacę więc dwieście euro miesięcznie odstępnego i jak uzgodniłem z właścicielką mam tą kwotę przelewać do dziesiątego każdego miesiąca. Nie miałbym z tym problemu, bo posiadam konto walutowe, gdyby nie prowizja w wysokości euro osiemnastu, którą sobie <em>Banca Transilvania</em> w takich przypadkach życzy. Żeby więc nie nabijać kabzy bankowcom, dziesiątego każdego miesiąca odbywam spacer do najbliższej <em>schimba valuta</em>r (kantor), gdzie za leje wypłacone w bankomacie kupuję euro. Następnie idę do ING - i to nie byle jakiego, pierwszego lepszego - w Timisoarze mimo rozpowszechnienia euro jako środka płatniczego, jedyny obsługujący transakcje gotówkowe w europejskiej walucie mieści się przy ulicy <em>Take Ionescu</em> - w żadnym innym gotówki, choćby składać w ofierze wszystkie skarby świata, nie przyjmą. Wypełniam zlecenie wpłaty - co również nie jest takie proste. Pomylić się nie można. Skreslić, pogrubić, czy poprawić choćby błąd ortograficzny jaki się popełniło pisząc <em>doue sute de euro </em>równa się odesłaniu przez urzędnika bankowego na koniec kolejki. To nie koniec - na kwicie przekazu należy zeznać jak się w posiadanie środków pieniężnych weszło: wpisuję więc co mi ślina na pióro przyniesie i jaką tam mam fantazję - pojawia się więc sprzedaż samochodu, znalezienie pieniędzy na ulicy itp. (następnym razem będzie: "kupiłem za leje w kantorze") Jakby tego było mało: urzędnik bankowy kseruje dowód tożsamości, a kopię każe uwierzytelnić podpisem. Być może i w Polsce przepisy tego wymagają, ale od lat przynajmniej siedmiu nie miałem potrzeby płacenia za cokolwiek w bankowej kasie.<br />
<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-jVJMj4ohK80/T2YZ3-MG3dI/AAAAAAAAAUs/kGWZiQUkaPA/s1600/_DSC8855.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://3.bp.blogspot.com/-jVJMj4ohK80/T2YZ3-MG3dI/AAAAAAAAAUs/kGWZiQUkaPA/s320/_DSC8855.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Dokument niżej należy wypełnić - zgodnie ze wskazaniami<br />
liczników. Dokument powyżej dostaje się po opłaceniu<br />
należności.</td></tr>
</tbody></table>O ile wpłacanie euro to poważna sprawa, o tyle lejami nikt sobie już głowy nie zawraca i traktują je tu wszyscy nad wyraz niefrasobliwie. Płacę w lejach za prąd, internet i wszystkie koszty mieszkania - poza odstępnym. Każdego miesiąca, do piętnastego, muszę wypełnić tabelkę wydrukowaną na skrawku papieru. Wpisuję w nią stan liczników: woda zimna, woda ciepła; kuchnia, łazienka.Wypełnioną karteczkę wrzucam do jasnobrązowej skrzynki z napisem <em>Administratie </em>wiszącej sobie na ścianie przy wejściu do budynku. Kilka dni później, w oszklonej gablocie tuż obok skrzyneczki pojawia się wykaz należności dla każdego mieszkania w bloku. Sprawdzam więc wiersz odpowiadający mojemu mieszkaniu i idę na polowanie. Na administratora.<br />
<br />
Jest nim starszy pan - z siódmym krzyżykiem na karku - mówiący po rumuńsku i węgiersku, a traktujący mnie jak upośledzonego umysłowo kretyna - bo mimo, że po rumuńsku jako - tako się dogaduję (umiem powiedzieć: <em>Aș dori să platesc pentru apartament șaptezeci și noue</em> - co w zupełności powinno starczyć) uznaje za stosowne wszystko tłumaczyć mi na migi.<br />
Poluję na niego, bo numeru konta na który możnaby pieniążki wpłacić - nie ma. Starszy pan z małżonką dyżurują więc od czasu do czasu, bez jakiegokolwiek wzorca umożliwiającego ustalenie prawdopodobieństwa kiedy możnaby ich spotkać, w korytarzyku, przy plastikowym stole, kurząc jednego za drugim Marlboro. Kasę się im wręcza i banknoty lądują w metalowym, kolorowym pudełku po ciastkach. A gdy nie ma się szczęścia i nie natrafi na dyżur? Wonczas należy administratora znaleźć - zazwyczaj nie przebywa w swoim mieszkaniu pod numerem 68, co powoduje, że odbywam miesięcznie kilka wycieczek po wszystkich piętrach poszukując plączącego się tu i tam gospodarza.<br />
<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-HV1MAz1tCMw/T2YZuxPQ1WI/AAAAAAAAAUU/Ib2-P4gI1nk/s1600/_DSC8630.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="226" src="http://2.bp.blogspot.com/-HV1MAz1tCMw/T2YZuxPQ1WI/AAAAAAAAAUU/Ib2-P4gI1nk/s320/_DSC8630.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Arad</td></tr>
</tbody></table>Z lektury należności wywieszonej przy wejściu dowiaduję się, że średnia opłata za mieszkanie to jakieś 350 lei. Mieszkań jest w bloku dziewięćdziesiąt, co oznacza, że w puszce po ciastkach miesiąc w miesiąc ląduje nieco ponad trzydzieści tysięcy. Wyobrażam sobie, że starszy pan idzie później z tą całą kasą na pocztę, czy do banku i za jednym zamachem opłaca należności całego bloku. Wyobrażam tak sobie, bo konwojentów nigdy w pobliżu budynku nie widziałem. Musi być ów starszy człowiek nielichym miłośnikiem adrenaliny skoro nie boi się po ulicach łazić z taką gotówką w kieszeni.<br />
<br />
Rumuni komplikują sobie również życie jeśli idzie o organizację przestrzeni. W Iulius Mall schody ruchome potrafią na przykład zmienić kierunek jazdy - i to z godziny na godzinę. Jest to o tyle frustrujące, że schody rozmieszczone są po przeciwległych krawędziach ogromnego quasi - patio i jeśli się pamiętając o tym które jeżdżą w górę, chce z nich skorzystać - nagle okazuje się, że tym razem jeżdżą jednak w dół - trzeba zgrzytając zębami obchodzić całe atrium dookoła - bo umieszczenie schodów jednych obok drugich byłoby nazbyt proste.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-Fqps4TAcPsk/T2YZr9pRo5I/AAAAAAAAAUE/t78rTs-keIQ/s1600/_DSC8610.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://2.bp.blogspot.com/-Fqps4TAcPsk/T2YZr9pRo5I/AAAAAAAAAUE/t78rTs-keIQ/s320/_DSC8610.JPG" width="320" /></a></div>Do kategorii bezinteresownego utrudniania życia wszystkim zaliczyłbym też parkujące gdzie popadnie samochody - i nie mówię tu o skwerach, czy chodnikach - bo miejsca parkingowe w Timisoarze to dramat w pięciu aktach, a auto gdzieś postawić trzeba. Specjalnością rumuńską jest parkowanie pojazdów dosłownie na środku drogi, z załączonymi światłami awaryjnymi - i wycieczka w celu załatwienia swoich spraw. Z tego powodu jazda po Timisoarze wymaga stałego lawirowania z jednego na drugi pas ruchu. Nauczyłem się już, że w drodze na lotnisko, zaraz po przejechaniu <em>Piaţa General Virgil Economu</em> muszę uciec na pas prawy, bo jak nie to utknę za skręcającymi w lewo na najbliższym skrzyżowaniu samochodami (żeby ktoś wpuścił nie ma mowy), ale: błyskawicznie wrócić muszę na pas lewy - bo za najbliższym zakrętem jest niewielki sklep spożywczy na wprost którego wszyscy klienci dość beztrosko parkują swoje <em>mașini. </em><br />
<br />
Najciekawsze jest, gdy pytany przez tubylców co sądzę na temat ich kraju, opowiadam o tych małych, irytujących rzeczach. W reakcji najczęściej wzruszają ramionami i z jakimś głębokim, niepojętym dla mnie fatalizmem, wynikającym nie wiedzieć z czego mówią: <em>Asta e România</em>. Dodając, od czasu do czasu: <em>I hate this fucking country. </em>Skąd w rumuńskiej duszy tak ogromna niechęć do rzeczywistości, a i przy okazji kompletny brak woli jej zmiany? Jak na razie jest to dla mnie największa zagadka tego kraju. Niezidentyfikowany i niewidoczny - ale jednak obecny - ciężki, paraliżujący i wysysający siły życiowe oraz naturalną chęć poprawy bytu duch <em>România</em> trzyma biednych Rumunów pod butem i pozwala im jedynie na spokojną akceptację świata takim jaki jest.<br />
<em><br />
</em><br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-GjT4Q9rFATU/T2YZxHJ1eOI/AAAAAAAAAUc/RonTiqAWErY/s1600/_DSC8672.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://4.bp.blogspot.com/-GjT4Q9rFATU/T2YZxHJ1eOI/AAAAAAAAAUc/RonTiqAWErY/s320/_DSC8672.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Autostrada Arad - Timisoara</td></tr>
</tbody></table>Dorzucam kilka fotek z Arad - 170 tysięcznego miasta położonego jakieś pięćdziesiąt kilometrów na północ od Timisoary. Miasto raczej nudne - dość niską zabudowę w samym centrum przytłaczają gigantyczne gmaszyska użyteczności publicznej z przełomu XIX i XX wieku pobudowane jeszcze chyba przez Węgrów, a które pasowałyby raczej do miasta dwu-, trzykrotnie większego.<em><br />
</em><br />
Obecnie Arad się modernizuje i jazda po ulicach wiodących od Timisoary w kierunku centrum jest ciężkim sprawdzianem dla zawieszenia samochodu. W sobotę, gdy mnie tam zawiało - miasto praktycznie bezludne.<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: left; margin-right: 1em; text-align: left;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-gbpLzqVpGXk/T2YZtQiZHXI/AAAAAAAAAUM/lQ_B_gBHp-A/s1600/_DSC8622.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="192" src="http://3.bp.blogspot.com/-gbpLzqVpGXk/T2YZtQiZHXI/AAAAAAAAAUM/lQ_B_gBHp-A/s320/_DSC8622.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Arad - ratusz</td></tr>
</tbody></table>Arad i Timisoarę łączy nowo wybudowana autostrada, przy czym tylko słówko "nowa" nie jest na wyrost. Zapomniałem wziąć ze sobą GPS i próżnom szukał oznakowania wiodącego na nią z centrum miasta. Autostrada tylko z nazwy łączy te dwa miasta - jedyny czynny zjazd w pobliżu Timisoary mieści się jakieś 16 kilometrów od miasta. Droga tylko częściowo ogrodzona jest płotami, więc w przypadku wtargnięcia na nią w nocy zwierzyny - może być różnie, za to obowiązuje na niej zakaz wyprzedzania przez ciężarówki - co pochwalam w pełnej rozciągłości.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-Qr-dOU171kM/T2YZ0c-fa_I/AAAAAAAAAUk/bc0SSCys0eQ/s1600/_DSC8693.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="133" src="http://4.bp.blogspot.com/-Qr-dOU171kM/T2YZ0c-fa_I/AAAAAAAAAUk/bc0SSCys0eQ/s200/_DSC8693.JPG" width="200" /></a></div>A tu skromna cygańska (jak sądzę) chałupka, którą znalazłem niedawno w Timisoarze. Dodam, że jest wysokości mniej więcej czteropiętrowego bloku.Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-44853347796553152412012-03-11T19:51:00.002+02:002012-03-11T20:18:34.922+02:00Na deser muzyczka cz.2<b>Idąc za ciosem (spóźnionym nieco), dorzucam porcję rumuńskiej muzyki, przy której współczesna młodzież się już raczej nie bawi, ale na pewno bawiła ich rodziców i sądząc po ilości wejść na You Tube - nie traci na popularności.</b><br />
<b>Przy pomocy znajomego i mojej researcherki (która ostatnio z jakiegoś powodu strajkuje) wybrałem pięć utworów, które mają być najbardziej reprezentatywne (i popularne) dla okresu </b><i><b>Republica Populară Româna </b></i><b>(1947 - 1965)</b><i><b>, Republica Socialistă de România </b></i><b>(1965 - 1989) i początku </b><i><b>România</b></i><b> czyli po 1989 roku.</b><br />
<br />
1. <b>Dan Spataru</b>, rekordzista świata w czasie trwania owacji. W 1967 roku, gdy koncertował na Kubie bito mu brawo przez 16 minut i 19 sekund. Piosenkarz uwielbiany przez wszystkich Rumunów do tego stopnia, że od sześciu lat w mieście Medgida odbywa się Międzynarodowy Festiwal Piosenki Rumuńskiej (w zasadzie: Festiwal Łatwej Piosenki Rumuńskiej - jeśliby tłumaczyć dosłownie: <a href="http://www.emedgidia.ro/ro/anunturi/festivalul-international-de-muzica-usoara-romaneasca-dan-spataru-2011.html" target="_blank">Festivalul Internaţional de Muzică Uşoară Românească "Dan Spătaru"</a>).<br />
<br />
<div style="text-align: center;"><b>Dan Spataru - Drumurile noastre</b></div><br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/s387PpVjeW4?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div><br />
Tytuł piosenki to: "Nasze Drogi" - tekst można znaleźć <a href="http://www.versuri.ro/versuri/mkgmm_dan+spataru+drumurile+noastre.html" target="_blank">tutaj</a> - zakładając, że kogokolwiek zainteresuje bo google translate przy nim wymiękł. Ogólnie, jak chyba większość szlagierów mówi o utraconej miłości, zawodzie, oczekiwaniu, że nasze drogi się kiedyś jednak przetną.<br />
<br />
2. <b>Luigi Ionescu</b> - mój ulubiony, z powodu piosenki, którą zamieszczam poniżej. Śpiewać zaczął już w szkole średniej. Poza tym był profesjonalnym piłkarzem: grał w zakładowej drużynie piłkarskiej Letea Bacău (funkcjonująca do dziś fabryka papieru) - na pozycji bramkarza. Przyjaciele określali go jako człowieka bardzo skromnego. "<i>Lalele</i>" - to po polsku tulipany, największy szlagier Ionescu napisany przez Temistoclesa Popę.<br />
<br />
<div style="text-align: center;"><b>Luigi Ionescu - Lalele</b></div><div style="text-align: center;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/LnP7jcl6SNc?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div><div style="text-align: center;"><br />
</div><div style="text-align: left;">3. <b>Gil Dobrica</b>. Wzorował się na Ray'u Charles - którego poznał zresztą osobiście w 1996. Najmłodszy z rodzeństwa, pochodzący z Craiova - dzieciństwo upłynęło mu na ganianiu po łąkach kóz i krów, łapaniu ryb i śpiewaniu - miał zacząć w wieku pięciu lat. Do 1970 roku równocześnie śpiewał po nocnych klubach Bukaresztu i pracował jako tokarz. Życie wiódł bardzo artystyczne: za dużo pił, za dużo palił i nigdy się nie ożenił. Stał się za to prekursorem nowej fali w rumuńskiej muzyce - zaczął śpiewać piosenki z pogranicza rhytm and blues oraz country w czasach gdy rumuńskie gusta były aż nadto konserwatywne. W latach 90 kres jego karierze położyła choroba - podagra. Zmarł w biedzie w 2007 roku.<br />
<br />
<div style="text-align: center;"><b>Gil Dobrica - Hai acasa</b> (Chodźmy do domu)</div><div style="text-align: center;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/SwzOMd78r4w?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div><br />
4.<b> Laura Stoica</b> - artystka "przełomu" - wypłynęła gdzieś w okolicach 1986 roku, ale szczyt jej kariery przypadł na lata zaraz po rewolucji (w 1990 utwór który prezentuję poniżej został uznany wydarzeniem muzycznym roku). Za życia wydała w sumie sześć albumów. Po jej tragicznej śmierci w 2006 roku (zginęła ciężarna, wraz z narzeczonym, w wypadku samochodowym) wydano jeszcze trzy.<br />
W pierwszej połowie lat 90 obsypywana różnorakimi nagrodami, w tym tak oryginalnymi jak na przykład: "Najseksowniejsza rumuńska piosenkarka" (1994).<br />
Od 2007 roku funkcjonuje fundacja jej imienia, która zajmuje się wyszukiwaniem młodych talentów.<br />
Warto posłuchać - moim zdaniem, bardzo ładny głos.<br />
<a href="http://www.laurastoica.ro/" target="_blank">Oficjalna strona piosenkarki</a>.<br />
<br />
<div style="text-align: center;"><b>Laura Stoica - Actor Grabit</b> </div><div style="text-align: center;">(przetłumaczyć nie potrafię, żeby miało jakikolwiek sens)</div><div style="text-align: center;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/W-av2qVhkyM?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div><div style="text-align: center;"><br />
</div>5. Gica Petrescu - aktywny zawodowo przez 70 lat (!) w czasie których skomponował i wykonał ponad 1500 utworów. Debiutował w 1937 roku. Jako jeden z niewielu artystów nagrywał w ciągu swojego życia na wszystkich istniejących nośnikach (płyty szelakowe, winylowe, kasety magnetofonowe, dyski CD). Żonaty przez 34 lata z Cezariną Moldoveanu - kochany przez kilka pokoleń Rumunów, komponował muzykę, którą można chyba określić mianem "biesiadnej" (zresztą tytuł albumu: "Cintece de pahar" - Śpiew szklanki (?) - mówi sam za siebie).<br />
Próbka poniżej.<br />
<br />
<div style="text-align: center;"><b>Gică Petrescu-Căsuța noastră (Nasz Domek)</b></div><div style="text-align: center;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/grxOwyZDDOQ?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div><div style="text-align: center;"><br />
</div><br />
Miłego słuchania!<br />
Dziękuję za pomoc w zebraniu materiału Roxanie Dâscă i Andreiowi Apostol.</div>Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-10569576171866710622012-02-19T22:44:00.001+02:002012-02-19T22:49:53.562+02:00Na deser - muzyczka<b>To co słychać w rumuńskich klubach rzadko odbiega od standardu radosnej, pozytywnej i wesołej potupajki (jak wszędzie). Bardzo często są to też utwory, które można usłyszeć niezależnie od długości i szerokości geograficznej na jakiej się dyskoteka znajduje - bo globalizacja zbiera przecież żniwa.</b><br />
Pewne regionalizmy się jednak zachowują. Zamieszczam poniżej trzy pierwsze miejsca z listy przebojów radia Pro FM, z dzisiaj - które śmiało chyba można określić mianem top hitów zimy 2011/2012. Lecą też na okrągło w rumuńskich klubach, mogą więc dawać wyobrażenie przy czym się tutejsza, młodsza i starsza, młodzież bawi. Ze względów czysto poznawczych (a może i estetycznych w zależności od gustu) warto posłuchać.<br />
<br />
<div style="text-align: center;">Miejsce trzecie:</div><div style="text-align: center;"><a href="http://www.youtube.com/watch?v=PGCt6JiWObw" target="_blank">Versuri Vunk & Antonia - Pleacă</a> </div><div style="text-align: center;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/PGCt6JiWObw?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div><br />
<div style="text-align: center;"><br />
</div><div style="text-align: left;">Z którym to mam zresztą osobiste wspomnienia - Corina uczyła mnie na tym rozumienia za słuchu języka rumuńskiego. Jak się okaże na przykładzie miejsca drugiego przyniosło, póki co, mierne skutki.</div><div style="text-align: left;"><br />
</div><div style="text-align: center;">Miejsce drugie:</div><div style="text-align: center;"><a href="http://www.youtube.com/watch?v=hcm55lU9knw" target="_blank">Michel Teló - Ai Se Eu Te Pego - Oficial (Assim você me mata)</a> </div><div style="text-align: left;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/hcm55lU9knw?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div><div style="text-align: center;"><br />
</div><div style="text-align: center;"><br />
</div><div style="text-align: left;">To ponoć Brazylijczyk, co do którego miałbym dziwne podejrzenia, że wszystkie piszczące na teledysku ślicznotki piszczą raczej z powodu jego ujmującej powierzchowności niż piosenki, gdyby nie fakt, że mi samemu utwór się jakoś dziwnie podoba. Skompromitowałem się zresztą na całej linii przy tej piosence sądząc, że słowa refrenu to<i> frumoasa, frumoasa </i>(piękna, piękna) - co jak się okazało nie było w ani jednej sylabie prawdą.</div><div style="text-align: left;"><br />
</div><div style="text-align: center;">No i miejsce pierwsze:</div><div style="text-align: left;"><br />
</div><div style="text-align: center;"><a href="http://www.youtube.com/watch?v=epHymL5MQOg" target="_blank">CRBL feat Helen - K-boom Official Video HD</a></div><div style="text-align: left;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/epHymL5MQOg?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div><div style="text-align: left;"><br />
</div><div style="text-align: left;">O którym nie umiem nic więcej powiedzieć ponadto, że jest chyba wpadającym w ucho hip - hopem i leci w radio zawsze gdy jadę rano do pracy.</div><div style="text-align: left;"><br />
</div><div style="text-align: left;">Jest jeszcze jeden hicior, który chyba się już za bardzo osłuchał, bo na liście był szósty, ale nadal w klubach gdy go puszczają wszyscy wrzeszczą jakby ktoś rozlał kilkaset litrów wody i wrzucił do niej załączoną suszarkę - takich emocji pominąć nie można toteż linkuję niniejszym poniżej.</div><div style="text-align: left;"><br />
</div><div style="text-align: center;"><a href="http://www.youtube.com/watch?v=oS6wfWu0JvA" target="_blank">Lykke Li - I Follow Rivers (The Magician Remix)</a></div><div style="text-align: left;"><br />
</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/oS6wfWu0JvA?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div><div style="text-align: left;"><br />
These are three top records from best of the best list aired today on Pro FM radio. They may give some impression what's the music played in Romanian clubs during winter 2011/2012. I added as well Lykki Li which apparently makes all Romanian Youths absolutely crazy (judging by their behaviour).</div><div style="text-align: left;"><br />
</div>Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-3255546957915459132012-02-18T21:37:00.003+02:002012-02-19T00:01:08.689+02:00Gorące kąpiele, zăpadă i trele moreleI<br />
<b>Rum.: <i>zăpadă</i> pol.: śnieg. A powinno być na odwrót. Boć przecie <i>zăpadă</i> z nieba spada, a gdy zbyt wiele jej napada to wszystko, a komunikacja w szczególności - pada. W minionym tygodniu to słówko wypowiadano w rumuńskiej telewizji z częstotliwością jednego raza na dwie minuty.</b><br />
<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-Q6tViltahh4/Tz_wvUDRLMI/AAAAAAAAAR8/fmz8dDAiBGY/s1600/_DSC8341.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="320" src="http://3.bp.blogspot.com/-Q6tViltahh4/Tz_wvUDRLMI/AAAAAAAAAR8/fmz8dDAiBGY/s320/_DSC8341.JPG" width="214" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Nec Hercules contra <b> </b><i>zăpadă mare</i><b> </b> </td></tr>
</tbody></table>Sypnęło<i> zăpadą</i> bardzo obficie - na wschodzie kraju miejscami do dwóch metrów. W Walentynki telewizja podawała: 145 miejscowości odciętych od świata, 8000 szkół zamkniętych, 413 odwołanych pociągów, 25 nieprzejezdnych dróg krajowych, 80 śmiertelnych ofiar zimy. I pokazywała: domy zasypane po dach (!), domy z wybitymi przez naciskające tony śniegu oknami, z zasypanymi salonami, kuchniami. Starszych ludzi, do których, czy to SMURD czy Straż Pożarna musiały się dokopywać, bo nie byli w stanie opuścić domostw przez prawie tydzień. Kilometrowe korki na zasypanych śniegiem przełęczach, traktory, ciągniki i inny ciężki sprzęt, który grzązł w gigantycznych zaspach - odkopywany ręcznie, by mógł służyć dalej i przecierać szlaki komunikacyjne do odciętych miejscowości. Zapłakanych ludzi, trumny ciągnięte po śniegu niczym jakieś upiorne sanie, zatroskanych meterologów prognozujących 12 stopni powyżej zera w przyszłym tygodniu i wieszczących, że nizinne części Rumunii na jakiś czas mogą stać się jedną z zatok Morza Czarnego.<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: left; margin-right: 1em; text-align: left;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-w-aivXmRn6o/Tz_wr6olJTI/AAAAAAAAAR0/TPh_83qJRF8/s1600/_DSC8304.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="320" src="http://2.bp.blogspot.com/-w-aivXmRn6o/Tz_wr6olJTI/AAAAAAAAAR0/TPh_83qJRF8/s320/_DSC8304.JPG" width="214" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Rezydent angielski</td></tr>
</tbody></table>Któraś ze stacji robi "setkę": z jednej strony wszystkie powyższe obrazki okraszone ciężką, poważną budującą napięcie muzyką rodem z filmów katastroficznych, przeplatane zdjęciami prezydenta - zadowolonego, uśmiechniętego, całującego panią minister - z lekką i szybką muzyczką, przywodzącą na myśl cyrkowe budy. Żeby nie było żadnych nieporozumień, autor klipu wieńczy go grafiką dwóch masek: Melpomeny i Talii. Przy pierwszej jest napisane: "Twój świat", przy drugiej "Ich świat".<br />
W samym środku tego białego piekła ląduje dwóch polskich turystów, obaj emigranci: jeden - rezydent Rumunii, drugi - rezydent Wielkiej Brytanii.<br />
II<br />
Reşiţa skryła się już dawno w mroku i pod <i>zăpadą</i>. Do miasteczka, będącego w zasadzie jednym wielkim blokowiskiem, ale i stolicą okręgu Caraş-Severin, po trwającej kilka godzin podróży z Timisoary przyjeżdża pociąg. Ludzie wysypują się z niego i skrzypiąc butami po śniegu zalegającym ulice, przez mostek drepczą w kierunku centrum. Wśród nich dwóch, przyciągających spojrzenia, turystów: plecaki, przytroczone do nich kije i rakiety śnieżne i dziwna mowa którą się posługują. Latem zginęliby w tłumie zmierzających na wypoczynek Serbów i Węgrów, ale zimą i to przy takiej pogodzie...<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-xt2mE2VFrs0/Tz_xZ3FE-xI/AAAAAAAAAS8/3HeEePBwNQ4/s1600/_DSC8473.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="320" src="http://4.bp.blogspot.com/-xt2mE2VFrs0/Tz_xZ3FE-xI/AAAAAAAAAS8/3HeEePBwNQ4/s320/_DSC8473.JPG" width="214" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Rzeka Cerna</td></tr>
</tbody></table>Szybko znajdują hotel. Plan mają następujący: przeczekać noc i z rana udać się do Semenic - małej wioski leżącej na południu, a przy okazji resortu narciarskiego i ważnego punktu łączącego szlaki zapuszczające się głęboko w Park Narodowy o tej samej co wioska i całe pasmo górskie nazwie.<br />
Wiedzą, że bus odjeżdża o 8.30 rano <i>lângă </i>Kaufland i to wszystko. Mapy nie mają, podobnie jak zielonego pojęcia co można zobaczyć i co w Semenic zrobić.<br />
Wszystko za sprawą spontanicznej decyzji, w nocy postanowili, by układane od miesiąca plany odłożyć na bok i "wsiąść do pociągu byle jakiego". Byle jaki pociąg jechał akurat z Timisoara Gara Nord do Reşiţy.<br />
Człowiek, zwłaszcza w podróży, nie jest taki, żeby sobie nie zjadł: znajdują więc otwartą pizzerię, gdzie rezydent rumuński musi się wysilić, by ze znajomości czasu teraźniejszego i jakiejś setki słów przeprowadzić konwersację - bo chudy jak wiór kelner z nosem kształtu idealnego wręcz trójkąta prostokątnego stanowczo odmawia kontaktowania się w jakimkolwiek innym języku.<br />
- Nie ma kucharza... - informuje głodnych już nie na żarty turystów<br />
- A jakaś inna restauracja? Pizzeria?<br />
- <i>Nu ştiu...</i> - dziwna to trochę odpowiedź, bo ileż może być restauracji w 85 tysięcznym mieście, żeby kelner jednej nie wiedział o żadnej innej, która byłaby otwarta? - Ale mogę zadzwonić do kucharza. Może piwko tymczasem?<br />
A że człowiek w podróży nie jest i taki, żeby się piwka nie napił - na stole pojawiają się szybko dwa Ursusy.<br />
Kelner moment później podchodzi i mówi:<br />
- Przykro mi, ale nie odbiera telefonu...<br />
- A jakaś inna restauracja?<br />
- Tak... <i>Peste strada. - </i>pokazuje palcem na inną pizzerię po drugiej stronie ulicy <i>vis - a - vis</i> miejsca w którym turyści sobie beztrosko siedzą. Zyskał chłopak w ich oczach: odobinę niechęci i sporo respektu. Niechęci - bo się dali naciągnąć na piwo, a respektu za <i>selling skills </i>- no bo nie ma, żeby klient nic nie kupił, choćby i restauracja nie działała.<br />
Wychodząc, rezydent rumuński rzuca na pożegnanie:<br />
- <i>La revedere</i><br />
A angielski dokłada od siebie:<i><br />
</i><br />
- Trele morele - bo tak mu się jakoś rumuńskie pożeganie kojarzy. Kelner chyba się nie orientuje - a nawet jeśli, nie daje po sobie znać.<br />
Nałazili się już dziś, a do najbliższego przejścia dla pieszych ze sto metrów. Idą więc na skróty przez pas białości i barierkę dzielącą dwupasmową drogę. Ruchu prawie żadnego, ale jak ktoś ma pecha to przechodząc w miejscu niedozwolonym i tak trafi na policję. Tak się dzieje i tym razem. Funkcjonariusz macha ręką i zaprasza do radiowozu, gdy jednak słyszy <i>buna ziua</i> powiedziane po 20.00 gdzie według wszelkich zasad powinien usłyszeć <i>bună seara - m</i>acha ręką raz jeszcze - tym razem odprawiając obcokrajowców. Komu by się tam chciało użerać - żeby dać mandat, którego nie da się wyegzekwować.<br />
III<br />
Zăpadă dalej pada.<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-qMQEfLVoAVQ/Tz_w_X7D1PI/AAAAAAAAASU/JGkDZ7qTkNM/s1600/DSC_0201.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="320" src="http://4.bp.blogspot.com/-qMQEfLVoAVQ/Tz_w_X7D1PI/AAAAAAAAASU/JGkDZ7qTkNM/s320/DSC_0201.JPG" width="212" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Fot. Michał Pawłowicz</td></tr>
</tbody></table>Ludzie pytani koło Kauflandu o busik do Semenic patrzą na turystów jak na wariatów i mówią, jakby się zacięli:<i> zăpadă este mare. </i>W końcu młody taksówkarz w szarym dresie i z kolczykiem w lewym uchu, zasięga języka na CB radio i informuje:<br />
- <i>Drumuri este blocat. -</i> no to jak droga zamknięta, trzeba planu alternatywnego. Tylko skąd go wziąć, skoro przewodnik przypadkiem został w Timisoarze? Szczęśliwie rumuńskiemu rezydentowi przypomina się nazwa Băile Herculane - miejscowość z gorącymi źródłami w której internowane były w trakcie drugiej wojny światowej rodziny polskiego rządu. Niedaleko - 120 kilometrów.<br />
Tylko jak tam dotrzeć? Pociągi ze stacji Reşiţa odjeżdżają bardzo rzadko - najbliższy za pięć godzin i to tylko do oddalonego o jakieś pięćdziesiąt kilometrów Caransebeş. Bus, który nie bardzo wiadomo czemu ma swój przystanek przy sklepiku z dewocjonaliami - odjeżdża jeszcze później. Sprzedający w sklepie bezzębny dziadek radzi:<br />
-<i> Ocazii - </i>czyli, że autostopem. Rumuński rezydent postanawia z głupia frant zapytać kierowcę pobliskiej taksówki ile kosztowałby przejazd do Caransebeş, które, jak wynika z zakupionego w księgarni na przystanku autobusowym <i>Atlas turistic şi rutier </i>w skali 1:550 000 mimo, że mniejsze to powinno być lepiej skomunikowane. Łysiejący kierowca najpierw robi wielkie oczy, później taksuje obu obcokrajowców uważnie, kalkuluje coś w głowie i wyrokuje:<br />
<i>- Un milion de lei - </i>czyli sto lei, tylko cena powiedziana jakby w Rumunii siedem lat wcześniej nie dokonała się denominacja 10000:1.<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-9PrHPW0O8F8/Tz_xDlREF6I/AAAAAAAAASc/JX-_GAvKrec/s1600/DSC_0207.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="320" src="http://2.bp.blogspot.com/-9PrHPW0O8F8/Tz_xDlREF6I/AAAAAAAAASc/JX-_GAvKrec/s320/DSC_0207.JPG" width="212" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Fot. Michał Pawłowicz </td></tr>
</tbody></table>I zaczyna się <a href="http://www.youtube.com/watch?v=hMLsNS_yvQ8" target="_blank">jazda</a>. Panu szoferowi warunki chyba nie obce, bo wycieraczek nie używa prawie w ogóle, a i zdrapaniem lodu z szyby też nie zawraca sobie głowy. Sunie po kompletnie zasypanej sniegiem drodze, przez górską przełęcz nawet 60 kilometrów na godzinę. Co w tych warunkach jest prędkością niemal szaloną.<br />
IV<br />
Azorel siedzi sobie w starej części uzdrowiska Băile Herculane i obserwuje niewielki placyk z pomnikiem Herkulesa pośrodku. Trzygwiazdkowy Hotel Ferdinand umieszczony na północnej pierzei placu pasuje tu jak kwiatek do kożucha lub jak kto woli pięść do oka. Otaczają go dziewiętnastowieczene, opuszczone i wpół zrujnowane budynki zdrojowe i hotele. Miejsce już prawie dwa tysiące lat temu było rzymskim uzdrowiskiem - ale śladów po Rzymianach ciężko się tu doszukać. Azorela zresztą mało to interesuje bo jest bezdomnym psem. Głodnym bezdomnym psem. Zima jest ciężka dla takich jak on.<br />
I nie tylko. Gigantyczne, czternastopiętrowe, postkomunistyczne hotele w nowym centrum miasta, położonym kilometr w dół rzeki pustoszały w listopadzie by zacząć z wolna zapełniać się na początku maja - całą zimę strasząc ciemnymi oknami. Większość pensjonatów, hoteli i hotelików pozamykało podwoje i tylko nieliczne otwarte były cały rok, a i z tych tylko mała część mogła pochwalić się jakimikolwiek gośćmi.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-V3IY97Nl5BM/Tz_xQvR59MI/AAAAAAAAASs/VRuExgue2KA/s1600/_DSC8321.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://3.bp.blogspot.com/-V3IY97Nl5BM/Tz_xQvR59MI/AAAAAAAAASs/VRuExgue2KA/s320/_DSC8321.JPG" width="320" /></a></div>Bywało bardzo głodno. Przy śmietnikach spora konkurencja, a w okolicy pizzerii w nowym centrum, gdzie młoda i śliczna menadżerka dzieliła się tym czego nie dojedli klienci grasowała banda: jednookiego Rexa, czarnego Patrocla i parchatego Labusa. A z nimi lepiej było nie zadzierać.<br />
W sezonie Azorel w ramach jednopsioosobowej firmy oferował usługi towarzyskie. Biznesplan był prosty:opierał się na założeniu, że każdy wybierajcy się na spacer turysta na pewno chciałby pospacerować z pieskiem - bo pies - najlepszy przyjaciel, przyłączał się i z odległości dwóch - trzech metrów: towarzyszył. Ludzie chyba zwykle zadowoleni byli z jego usług, bo zawsze się coś w plecaku, czy torbie dla niego znalazło - kanapka, czasem konserwa.<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-fz5EJYdS9KI/Tz_xVDJGOQI/AAAAAAAAAS0/wgFH6GRkRnI/s1600/_DSC8406.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="320" src="http://4.bp.blogspot.com/-fz5EJYdS9KI/Tz_xVDJGOQI/AAAAAAAAAS0/wgFH6GRkRnI/s320/_DSC8406.JPG" width="214" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Azorel - escort service<br />
dla turystów</td></tr>
</tbody></table>W środku lutego nawet nie liczył na to, że się ktoś przytrafi. Nagle do jego nozdrzy, przebijając się przez smród siarki spowijający całą dolinę dobiegł nieznajomy zapach. Zapachy wszystkich sześciu tysięcy mieszkańców miasteczka rozróżniał bezbłędnie zatem wiedział, że te dwa zapachy nie należą do nikogo z nich. Jeden przypominał trochę Mirceę - wioskowego głupka, a drugi Ionuta - małomiasteczkowego playboya, ale to nie był żaden z nich. W obydwu przypadkach jakby bardziej skoncentrowany i intensywniejszy. Poruszył się, otrząsnął, powietrzył jeszcze chwilę i dojrzał: dwóch mężczyzn z plecakami zmierza w górę rzeki Cerna, uliczką Izvorolui obłożoną pstrokatymi domkami na przemian z niedokończonymi inwestycjami z których sterczą pręty zbrojeniowe. Na placu Herkulesa skręcili w prawo, jakby chcieli iść do szlaku na Cruc Alba. Szansa jedna na milion. Dobiega więc ich i zgodnie z ćwiczoną już wiele razy elegancją towarzyszy. Cały czas psim móżdżkiem myśli: dokąd idą. No przecież nie w góry w tym śniegu.<br />
Zatrzymali się przy wejściu na szlak z niebieskim krzyżem. Przebrali kurtki, poprawili plecaki... No powariowali? Stoją, gadają, patrzą na te znaki, jeden coś dziwnego do stóp przypina, czerwone płozy takie.<br />
Trzeba pokazać, że lesie śniegu dużo, że nie ma co... Wbiega więc między drzewa, brnie i brnie w białym pyle zanurzony aż po szyję - kilkanaście metrów. Nic, stoją śmieją się, coś do niego mówią, ale mową jakąś dziwną, ludzką a nie - ludzką dźwięków szeleszczących pełną. A jak takie głupki z nich, to niech lezą. Jak ich diabli w górach wezmą, to może coś się zdąży poobgryzać zanim zamarzną. Ludziny wprawdzie nie lubi od czasu jak z kolegami jednego pijanego Cygana zjedli, ale co tam. Z braku laku...<br />
Krąży więc Azorel za nimi w odległości kilkunastu metrów po ścieżce, którą wydeptują w pocie czoła zatrzymując się co chwila. Ten z płozami zapada się do kolan, ten bez płóz w to udeptane jeszcze do kolan. A wloką się... Stare baby na Cruc Alba w klapkach włażą w godzinę, latem wprawdzie, ale oni już drugą idą i dopiero w połowie drogi są.<br />
Gdy <i>zăpada</i> sięga im pasa, zatrzymują się, naradzają i zaczynają schodzić w dół. Czyli i z ludziny nici, bo nie podzielili się niczym.<br />
Postanawia być profesjonalistą, a co, niech sobie nie myślą, że rumuński pies to taki interesowny, za darmo też odprowadzi. Koło małego sklepiku, skąd go zawsze brodaty sprzedawca przegania, czeka go niespodzianka. Ten co z płozami szedł kupuje dwa <i>crenwursti </i>i uśmiechając się daje je Azorelowi. Dobrze zarobione.<br />
V<br />
Dwaj turyści mieszkają w Casa Maria, pensjonacie z 19 miejscami noclegowymi i własnym basenikiem z wodą termalną.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-8oZahdt472Q/Tz_w1ZbDCLI/AAAAAAAAASE/F8VIl-LmRrs/s1600/_DSC8397.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://4.bp.blogspot.com/-8oZahdt472Q/Tz_w1ZbDCLI/AAAAAAAAASE/F8VIl-LmRrs/s320/_DSC8397.JPG" width="320" /></a></div>Woda śmierdzi zgniłymi jajami, jest lekko mętna i strasznie słona. I gorąca (około 40 st. Celsjusza), które to wrażenie potęguje temperatura na zewnątrz: dziesięć kresek pod zerem. Najpierw trzeba rozebrać się do kąpielówek i na mrozie wejść do wody - to najtrudniejsza część, bo po jakimś czasie, wychodzi się z niej bez oporów na mróz i w ramach hartowania kładzie się na przykład na kupie śniegu, by po chwili wejść ponownie do basenu. Może i brzmi ekstremalnie - ale warto spróbować.<br />
VI<br />
W nowym centrum miasteczka, na wprost straszliwych rozmiarów hoteli budowanych za czasów komuny, lekko schowany między miniaturowym centrum handlowym, a pizzerią mieści się cafeteria - night club "Lucky". Nazwa w perspektywie wydarzeń jakie spotkały tam naszych bohaterów dobrana raczej niefortunnie.<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-JF1uF--4mSc/Tz_xLDTRvHI/AAAAAAAAASk/A3GBpAVbQa8/s1600/DSC_0209.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="320" src="http://3.bp.blogspot.com/-JF1uF--4mSc/Tz_xLDTRvHI/AAAAAAAAASk/A3GBpAVbQa8/s320/DSC_0209.JPG" width="212" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Fot. Michał Pawłowicz </td></tr>
</tbody></table>"Lucky" z zewnątrz wygląda naprawdę zachęcająco. W lutym jest bodaj jedynym budynkiem w centrum miasta na którym świecą się kolorowe neony zachęcające do wstąpienia do środka. A w środku poza tym, że półmrok, telewizor nastawiony na stację AKTA, która w czasie teoretycznie najwyższej oglądalności emituje ogłoszenia o sprzedaży auta za 1,5 tys euro, to temperatura jakieś minus trzy poniżej zera, czerwone ściany, zamarznięta na kamień woda w obskurnych toaletach i żarząca się w kącie koza wokół której zasiadło stadko hien i sępów. Chwilowo jeszcze pod postacią ludzi.<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: left; margin-right: 1em; text-align: left;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-WOgGIQu_p5o/Tz_-ugjiPAI/AAAAAAAAATc/iV_6kO3I4kY/s1600/_DSC8526.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="320" src="http://3.bp.blogspot.com/-WOgGIQu_p5o/Tz_-ugjiPAI/AAAAAAAAATc/iV_6kO3I4kY/s320/_DSC8526.JPG" width="214" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Rachunek z "Lucky"</td></tr>
</tbody></table>Gdy turyści zasiedli sobie w jednej z podobnie do ścian czerwonych lóż i wypili po piwie dosiadły się do nich dwie miejscowe dziewoje. Jedna bardzo przeciętna, druga bardzo ładna: blondynka o pełnych ustach, regularnych rysach twarzy i delikatnym uśmiechu. A że człowiek, który od kilku dni przebywa w towarzystwie tylko drugiego człowieka - nie jest taki, żeby sobie z jakimiś przypadkowymi dziewczętami nie porozmawiał: proponuje się więc drinka. Dziewczęta rzecz jasna nie prostestują i dzielnie próbują nawiązać jakąś konwersację.<br />
Mniej atrakcyjna twierdzi wprawdzie, że doskonale rozumie po angielsku, co w zderzeniu z birminghamską wymową rezydenta angielskiego, okazuje sie niestety nieprawdą. Bardziej atrakcyjna, którą pamięć zachowuje jako Anę - nie mówi nic. Siedzi i się uśmiecha. Siłą rzeczy, utrzymywanie konwersacji spada na rezydenta rumuńskiego, którego liczba znanych słów rumuńskich wzrosła do jakich 120. Z tym drobnym zastrzeżeniem, że lekcji o koniugacji nie powtórzył, a o deklinacji, jeszcze nie miał.<br />
Zapada więc co chwila niezręczne dość milczenie i rezydent rumuński rzuca od niechcenia do Any:<br />
-<i> Ciudată situaţia</i> (dziwna sytuacja) - co przynosi dziwny efekt: dziewczyna wstaje i nie mówiąc ani słowa wychodzi z lokalu. Porozumiawszy się po polsku, bohaterowie postanawiają pójść w jej ślady i opuścić knajpkę.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-JNEuS_4BIfg/Tz_xm_PeTtI/AAAAAAAAATM/RlEcVtqsiIc/s1600/_DSC8482.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="http://4.bp.blogspot.com/-JNEuS_4BIfg/Tz_xm_PeTtI/AAAAAAAAATM/RlEcVtqsiIc/s320/_DSC8482.JPG" width="248" /></a></div>Tymczasem druga z dziewczyn, widząc, że jedyni chyba od listopada goście tej mordowni chcą jej uciec kładzie karty na stół i przyznaje się do wykonywanej profesji: <i>sex for money</i>. Raczej z ciekawości, bo jej powierzchowność wskazuje raczej na to, że to ona powinna płacić za figle, a nie na odwrót, angielski rezydent pyta:<br />
<i>- How much?</i><br />
<i>- Trei zeici de lei (</i>trzydzieści lei) - gdy sobie angielski rezydent przelicza, że chodzi o równowartość jakich sześciu funtów szterlingów, z trudem powstrzymuje wybuch śmiechu i dopytuje o szczegóły. Hotelik czy pokoik? W tym samym czasie rezydent rumuński idzie zapłacić za napoje bardzo chłodzące, bo i bez lodówki prawie zamarznięte na kamień. I tu już nie jest tak wesoło: kelnerka życzy sobie 146 lei. Rumuńskiego rezydenta prawie zatyka, bo jeszcze nigdy od kiedy jest rumuńskim rezydentem nie zapłacił takiego rachunku w pięćdziesiąt razy większej Timisoarze. Prosi więc grzecznie o <i>nota de plata </i>i otrzymuje coś, co powinno bardzo zainteresować rumuński Urząd Skarbowy. Wydartą z zeszytu kartkę, na której znalazły się na przykład takie pozycje jak: 2x Ciuc 8 RON, a chwilę dalej 1xCiuc 8 RON.<i><br />
</i><br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-eVPwMFa-g4U/Tz_xiqntLAI/AAAAAAAAATE/SKDqe4YoBjI/s1600/_DSC8490.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="http://4.bp.blogspot.com/-eVPwMFa-g4U/Tz_xiqntLAI/AAAAAAAAATE/SKDqe4YoBjI/s320/_DSC8490.JPG" width="223" /></a></div>Zastanawia się, czy warto się kłócić - bo jego zachowanie już wzbudza zainteresowanie siedzących przy kozie osiłków. Ręka uszkodzona w nierównej walce z oblodzonymi schodami wisi na temblaku, a domniemany nieprzyjaciel ma znaczącą przewagę tak jakościową jak i liczebną. W związku z powyższym - turyści wspaniałomyślnie rezygnują z dochodzenia praw konsumenckich i przepłacając jakieś 60 RON uchodzą - niosąc ze sobą tą historię i memento dla wszystkich, którzy kiedykolwiek zdecydują się odwiedzić Băile Herculane: nie wchodźcie do "Lucky" pod żadnym pozorem.<br />
<br />
Part one: winter in Romania seen in person and on the TV. Part two: resita, being stopped by police when passing the street in disallowed place, Part three: change of plans due to closure of the road to Semenic and trip by taxi to Caransebes and further to Baile Herculane. Part four: attempt of climbing the mountains - failure as well due: to snow reaching waist and more escorted by the homeless dog. Part five: thermal waters. Part six: adventure in Lucky club in Baile where water was frozen in the toilet and when we received hand written receipt and had been offered sex for 30 lei.Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-18297390153302446882012-02-06T16:45:00.000+02:002012-02-06T16:45:20.602+02:00Co w Rumunii piszczy cz.3 Boc odchodziDzis rano - premier Boc oglosil natychmiastowa rezygnacje z piasotwanego urzedu. Pociaga to za soba dymisje calego gabinetu.<br />
<br />
Oficjalna przyczyna jest utrata wsparcia wlasnego zaplecza politycznego i proba ratowania wizerunku macierzystej partii przed wyborami.<br />
<br />
Od poczatku stycznia w calej Rumunii trwaja demonstracje wymierzone przeciwko Rzadowi jak i urzedujacemu Prezydentowi - Trajanowi Basescu.<br />
<br />
Przepraszam za brak polskich znakow - poprawie wieczorem.Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-80272443128793634462012-02-05T16:06:00.064+02:002012-02-05T16:45:41.426+02:00Nieudany przekręt Aliny<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-vo7E1DJS1ps/Ty6Pu5ooj-I/AAAAAAAAARk/3O1Ddunltxo/s1600/_DSC8252-1.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://3.bp.blogspot.com/-vo7E1DJS1ps/Ty6Pu5ooj-I/AAAAAAAAARk/3O1Ddunltxo/s320/_DSC8252-1.JPG" width="320" /></a></div><b>Timisoarę zasypuje śnieg. I to nie na raty, nie po trochu, tylko od razu z przytupem - pół metra w ciągu dwudziestu czterech godzin.</b><br />
Rumuni szczęśliwie nie cierpią na angielską przypadłość, polegającą na ryglowaniu się w domu w przypadku jakiegokolwiek innego niż deszcz opadu atmosferycznego. Życie toczy się w miarę normalnie. W miarę bo służby miejskie nie nadążają z usuwaniem śniegu i ulice są białe. Kierowcy sobie radzą - pozakładali łańcuchy na opony i jeżdżą dalej klekocząc hałaśliwie.<br />
Jedyne co odbiega od standardu to parking przy Iulius Mall - zwykle zapchany pojazdami tak, że nie ma gdzie ostrza noża wetknąć - teraz mimo weekendu pusty.<br />
Dziś temperatura w okolicach zera. Niech no tylko te tony białego puchu zaczną topnieć... Trzeba będzie pożyczyć kajak.<br />
<div style="text-align: center;">***</div><div style="text-align: left;"><b>Rumuni nie są agresywni. W przeciwieństwie do choćby Polaków. Nie zdarzyło mi się, żeby ktokolwiek próbował nawiązać ze mną znajomość w sposób typowy dla mieszkańca polskiego blokowiska - rumuńskim odpowiednikiem starosłowiańskiego: "co się kurwa patrzysz?!".</b> <br />
Timisoara nocą wydaje się zresztą bezpieczniejsza niż większość polskich miast. Co interesujące, policji w ogóle nie widać.</div><div style="text-align: left;">Wczorajszej nocy dowiaduję się gdzie gliny się podziewają gdy ich nie ma.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-ZQrD_1SX6VU/Ty6HArSk0JI/AAAAAAAAAQk/1aUcjnHJkNQ/s1600/2012-02-05_02-49-00_190.jpg" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="320" src="http://3.bp.blogspot.com/-ZQrD_1SX6VU/Ty6HArSk0JI/AAAAAAAAAQk/1aUcjnHJkNQ/s320/2012-02-05_02-49-00_190.jpg" width="179" /></a></div><div style="text-align: left;">Otóż <i>Poliţia Locala </i>eskortuje urzędników zajmujących się sprawdzaniem dokumentacji, licencji i innych papierów w klubach i dyskotekach.</div><div style="text-align: left;">Robią to o porze dość nietypowej. Do "<b>El Che</b>", gdzie ucinam sobie pogawędkę z Andreiem, będącym z wykształcenia inżynierem instalacji, a pracującym tam jako manager (i mającym wyjątkowo interesujący zakres obowiązków - o czym kiedy indziej) wchodzą o wpół do trzeciej rano. Trzech chłopa, wyrośniętych, jakby od kołyski karmieni byli odżywkami proteinowymi, w workowatych battle dressach. Towarzyszy im wymoczkowaty osobnik w czarnym płaszczu. Robi się dziwnie, bo ani nie pokazuje legitymacji, ani nie podaje nazwiska, tylko zdejmuje z korkowej tablicy papiery, ogląda je, przesłuchuje barmana i zostawia <i>Invitaţie </i>- zaproszenie do odwiedzenia odpowiedniego urzędu w celu wyspowiadania się z popełnionych i domniemanych grzechów.</div><div style="text-align: left;">Andrei podejrzewa, że przysłała ich konkurencja. Jeśli tak - to odniosła sukces, bo nieliczni goście czmychają ukradkiem i po wizycie władzy - impreza się kończy.</div><div style="text-align: left;">***</div><div style="text-align: left;"><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-zv9HdD3Kc88/Ty6PsOm9e6I/AAAAAAAAARc/12aCGb-QLrg/s1600/_DSC8263-1.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="320" src="http://2.bp.blogspot.com/-zv9HdD3Kc88/Ty6PsOm9e6I/AAAAAAAAARc/12aCGb-QLrg/s320/_DSC8263-1.JPG" width="318" /></a></div>Dowcipy rumuńskie na których Corina tłumaczy mi zawiłości języka rumuńskiego są bardzo podobne do polskich. Poczucie humoru w tej części Europy jest jak widać uniwersalne:</div><div style="text-align: left;"><br />
</div><div style="text-align: left;"><i>Jedna dziewczyna opowiada drugiej:</i></div><div style="text-align: left;"><i>- W niedzielę byłam na basenie. Wyobraź sobie, wszyscy się na mnie gapili ze względu na to jak nosiłam kostium kąpielowy...</i></div><div style="text-align: left;"><i>- Tak? A jak go nosiłaś?</i></div><div style="text-align: left;"><i>- W ręce...</i></div><div style="text-align: left;"><br />
</div><div style="text-align: left;">Przy tym kawale jestem zresztą z siebie dumny bo wypatruję na wydruku BŁĄD ortograficzny, który Corina przeoczyła. W środku wyrazu "mână" znajduję literę î...<br />
<i>- You are a very good student</i> - chwali mnie.</div><div style="text-align: center;">***</div><div style="text-align: left;">Alina ma dziewiętnaście lat, długie nogi, zgrabną kibić, jeszcze zgrabniejszą pupę, włosy pokręcone jak uzwojenie silnika elektrycznego i piękną twarz. A poza tym jest czarownicą.</div><div style="text-align: left;">Czaruje gości baru - restauracji <b>"Pret - a - manger"</b> w Kompleksie Studenckim, do którego wpadam czasami na herbatę, albo obiad.</div><div style="text-align: left;">Przyznaję bez bicia - Alina jest ozdobą lokalu, ale w chwili gdy odprawiając swoje abrakadabra komplementując mój rumuński i uśmiechając się słodko - bezwzględnie nabija mnie w butelkę na jakieś pięć lei - jakoś tracę do niej sympatię.</div><div style="text-align: left;">Zbajerowany pięknymi oczami i głębokim dekoltem, cały w skowronkach orientuję się w drodze do domu, że zapłaciłem 12,70 RON (plus napiwek!) za dwie herbaty. I to w miejscu gdzie obiad kosztuje nędzne 8,60.</div><div style="text-align: left;">Rumuni mają na kogoś takiego jak ja określenie, którego tłumaczyć nie trzeba: <i>fraier.</i> A Alina <i>m-a fraierit </i>.</div><div style="text-align: left;">Klocki w głowie wskakują na swoje miejsca, gdy już w zasadzie jestem w domu: dziewczyna nie podała mi rachunku do ręki, tylko trzymając go złożony w pół pokazała mi palcem całkowitą kwotę. Pięć lei niby niedużo, ale frajerem (choćby i przez krótkie "i") nikt być nie lubi. Wsiadam więc w auto, wracam do kompleksu i zamawiam dokładnie to samo co poprzednio: <i>Ceai de fructe și ceai negru </i>i <i>nota imediat!</i><i><br />
</i></div><div style="text-align: left;"><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-uFEheYLKG1g/Ty6PwYbR_jI/AAAAAAAAARs/nKPM2B3JBGA/s1600/_DSC8257-1.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://2.bp.blogspot.com/-uFEheYLKG1g/Ty6PwYbR_jI/AAAAAAAAARs/nKPM2B3JBGA/s320/_DSC8257-1.JPG" width="320" /></a></div>Rachunek opiewa tym razem na 10,80 - co zresztą i tak przekracza kwotę z jadłospisu. Pytam więc Aliny, skąd u cholery poprzednim razem 12,70. Dziewczyna tłumaczy:<i><br />
</i></div><div style="text-align: left;">- <i>Two teas and two honeys...</i></div><div style="text-align: left;"><i>- Sorry honey, I didn't get any honey last time...</i></div><div style="text-align: left;"><i>- Oh I'm so much sorry I forgot about it...</i></div><div style="text-align: left;">I znowu się cholera daję poczarować długim rzęsom. Przyjmuję wyjaśnienie i jeszcze przepraszam dziewczynę, że posądziłem ją o oszustwo. Osiągam tym samym poziom frajera do kwadratu. I gdy tak z zupełnie zbędnego, jak się ma okazać, wstydu palę raka - moją uwagę przykuwa drugi rachunek.</div><div style="text-align: left;"><i>- Alina, please come here</i> - imię już znam, bo wydrukowane na rachunku - co oznacza pozycja<i> 3 x miere?</i></div><div style="text-align: left;">- To miód...<i><br />
</i></div><div style="text-align: left;">- No dobrze, ale czemu trzy, skoro przyniosłaś mi dwa?</div><div style="text-align: left;">Odpowiedź dziewczyny brzmi:</div><div style="text-align: left;">- <i>Fuck</i> - i pewnie by i wystarczyło, ale dziewczyna zaczyna tłumaczyś się w conajmniej dziwny sposób - Ale to nic... To tylko jeden leu... To jest nic, no bo co można kupić za jeden leu? Chleb? Nawet nie.</div><div style="text-align: left;">- W zasadzie to pół chleba... - odpowiadam - Wiesz co jestem bardzo zawiedziony: piszę o Waszym kraju i wygląda na to, że będziesz pierwszym czarnym charakterem.</div><div style="text-align: left;">- Oooo jesteś pisarzem - Brązowe oczy się otwierają i patrzą na mnie ze szczerym podziwem. To już nie abrakadabra. To już hokus pokus wysokich lotów i zarazem najprostszy trick jakim można zmanipulować mężczyznę - okazać mu podziw. Oczywiście łapię się na haczyk i tłumaczenia, że to ze zmęczenia, tak ten jak i poprzedni rachunek - Mam dziewiętnaście lat, pracuję tu od 8 rano do 3 w nocy... To o tym powinieneś napisać. Za marne 700 lei... A na tamtym musiałam niechcący nabić jedną herbatę więcej.</div><div style="text-align: left;">Skołowany do szczętu daję jej mój numer telefonu, a ona mi swój. Mamy się umówić za kilka dni i ma poopowiadać mi o swojej pracy i życiu - żebym miał o czym na blogu pisać.</div><div style="text-align: left;">Kończę nadliczbową herbatę, patrzę na numer telefonu i myślę, że gdybym dostał go dwie godziny wcześniej pewnie skakałbym z radości. I nagle dociera do mnie wszystko co napisałem powyżej - jak bardzo żałośnie się w gruncie rzeczy zachowuję, zamiast wezwać policję, kierownika lokalu, czy po prostu zwymyślać pannę, jeszcze się z nią umawiam. To już nawet nie frajerstwo do kwadratu. Wykładnik zmienia się z dwójki na trójkę - staję się frajerem do sześcianu.</div><div style="text-align: left;">Na chusteczce piszę: <i>sometimes good reputation is more worth than just a few RON.</i> I wraz z otrzymanym numerem telefonu zostawiam na stoliku.</div><div style="text-align: left;">Jadę do domu ożłopany trzema wypitymi herbatami.</div><div style="text-align: left;">Ale w "Pret - a - manger" moja noga na pewno już nie postanie. <i>Suta la suta.</i><br />
<br />
ABSTRACT:<br />
Part one is about snow that covered Timisoara within 24 hrs with a layer of approx. 0,5 m and how are people dealing with it.<br />
Part two: about weird way of making inspections in clubs in Timisoara, Police coming in at 2:30 AM on Sunday<br />
Part three: How I found an spelling error in one of the jokes - plus translation of it.<br />
Part four: How I've been scamed in one of the restaurants in Complexul Studencesc by the most innocent (judging by appearance) waitress, and how I made complete idiot of myself whlist trying to give her a lesson. Which actually proves that male's brain migrates from time to time below the belt.</div><div style="text-align: left;"><br />
</div>Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-12365995823348755112012-01-28T18:21:00.003+02:002012-01-28T18:38:02.467+02:00Vorbesc în limba română<b>Zaczynam się uczyć rumuńskiego. I "wiśta - wio łatwo powiedzieć" - chciałoby się dodać na tym samym wydechu.</b><br />
<b><br />
</b><br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-YQnqM8Qwi5Q/TyQgv6rNEyI/AAAAAAAAAQc/6bvIhjlXxtE/s1600/_DSC8247.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://1.bp.blogspot.com/-YQnqM8Qwi5Q/TyQgv6rNEyI/AAAAAAAAAQc/6bvIhjlXxtE/s320/_DSC8247.JPG" width="320" /></a></div>Przez meandry gramatyczno - leksykalne języka, który ma podobno być najmniej zanieczyszczoną łaciną z nowożytnych języków romańskich prowadzi studenta Corina. Rocznik 1986, zaobrączkowana, a z wykształcenia nauczyciel francuskiego. Często purpurowieje aż po końcówki smolistoczarnych włosów, szczególnie gdy student próbuje wypowiedzieć jakieś słowo - w założeniu niewinne - które na skutek subtelnych różnic w ułożeniu języka, podniebienia miękkiego, tchawicy, warg i zębów zmienia się podstępnie w jakieś inne. Czasem zabawne, czasem nieprzyzwoite, a kiedy indziej plugawe. <br />
<br />
Takie, dajmy na to, neutralne znaczeniowo <i>lămâie </i>(lamyje - cytryna) wypowiedziane błędnie, dryfuje niebezpiecznie w kierunku "(la) <i>muie" </i>(la muje), którego neutralnym nazwać - niepodobna. Jest bowiem dość wulgarnym określeniem pewnej łóżkowej zabawy dorosłych - <i>fellatio</i><i>.</i> Corina, na krawędzi paniki i załamania nerwowego, z pulsującą krwią twarzą, wyjaśnia te niby drobne, a wcale znaczące szczególiki. I zrazu jasny staje się dziwny grymas kelnerki z sushi baru gdzie kilka dni wcześniej zamówiło się wodę z <i>lamuie.</i><br />
<i><br />
</i><br />
Rumuni sami nie do końca jeszcze ogarnęli zawiłości swojej pisowni. Nie dziwi to zresztą, jeśli zważyć, że reformy języka dokonywały się w tym kraju średnio raz na trzydzieści lat. Z <a href="http://pl.wikipedia.org/wiki/Alfabet_rumu%C5%84ski" target="_blank">artykułu</a> na Wiki, wynika że ostatnia z nich, zamiast życie Rumunów uprościć - tylko je skomplikowała. Na jej mocy, w 1993 roku Akademia Rumuńska ekshumowała i reanimowała pogrzebaną czterdzieści lat wcześniej literkę Â, która służy zresztą do zapisu tego samego dźwięku co Î. Różnica polega na tym, że pierwszej używa się wewnątrz wyrazów, a drugiej wyłącznie na początku i końcu. Może się to wydawać mało znaczącym epizodem, więc żeby nie było zbyt różowo, okazuje się, że Mołdawianie zza rzeki Prut (posługujący się rumuńskim), reformy do wiadomości po prostu nie przyjęli i piszą po staremu. A że ich, podobnie jak ludzi, którzy zakończyli edukację przed 1993 jest w Rumunii sporo - trafiają się wyrazy pisane tak i tak. Początkujący w nauce rumuńskiego <i>Polonez </i>nawet czytając druk<i> </i>ma niejednokrotnie twardy orzech do zgryzienia. Takie <i>îngheţată </i>(lody) - będące <i>creme - de - la creme</i> rumuńskiego systemu zapisywania dźwięków (pojawia się w nim prawie każda sprawiająca kłopoty litera) niech zostanie wydrukowane bez podpowiadających "daszków, ptaszków i ogonków" i katastrofa komunikacyjna gotowa. A dzieje się tak często gdyż jak u Mołdawian w 1993 "Â", tak u Rumunów w komputeropisaniu umieszczanie znaków diakrytycznych jakoś się nie upowszechniło (pewnie za sprawą kompletnie nielogicznego układu klawiatury).<i><br />
</i><br />
<br />
Najzdradliwszą literką jest "ă". O ile "î", "â", "ţ", "ș",<i> - </i>Polakowi nie sprawią problemu bo czyta się je odpowiednio: "y" (nieistniejące zresztą w ichnim alfabecie, a przechodzące czasem w "i", dla dwóch pierwszych liter), "c" (c po rumuńsku czyta się jak nasze "cz") oraz "sz". "ă" jest samogłoską wstrętną i dla wszystkich obcokrajowców <i>infernal - </i>w pełnej rozciągłości znaczenia tego słowa.<i> </i>Dźwięk opisywany przez nią słyszy się każdorazowo inaczej - raz jako "a", kiedy indziej jako "y" albo "e" przechodzące w "y". W wykonaniu Rumunów brzmi to jak odgłos wydany przez kogoś walniętego z całej siły w splot słoneczny. Dobywają go, jak podejrzewa student, prosto z pęcherzyków płucnych - bo samą tchawicą wytworzyć się go chyba nie da.<br />
<br />
Corina, profesjonalna w każdym calu nauczycielka - ma plan. Plan wtłoczenia do pustego polskiego łba całego jej języka. Systematyczny, uporządkowany, gdzie kamienie milowe w podręczniku, znaczą żółte karteczki (tradycyjnie, po rumuńsku, nazywane: <i>post it</i>). Nigdy się to nie udaje. Student - osioł uparty - woli uczyć się po swojemu. Gdy mu się co przypomni - domaga się wyjaśnień i notuje użyteczne zwroty, wkuwa na pamięć, ale co je warunkuje - już nie wnika.<br />
<br />
Student ma też tendencję do zapamiętywania ciekawostek. Dowiaduje się, że Mołdawianie (z obydwu brzegów Pruta) jedzą najzdrowszą żywność w Rumunii. Bez żadnych "E". W ich wykonaniu<i> pâine, carne, lapte </i>(chleb, mięso, mleko) to: <i>pâini, carni, lapti. </i>Zapamiętuje więc, że Mołdawianie zmiękczają wypowiadane słowa i gdy słyszy w pracy koleżankę, która mówi doń <i>bună dimineaţa </i>z charakterystycznym miękkim zaśpiewem, bezczelnie stwierdza: <br />
- Mówisz, jakbyś była z Mołdawii! - biedne dziewczę spuszcza oczy i zawstydzone (bo bycie z Mołdawii nie jest w Rumunii, żadnym komplementem) odpowiada:<br />
- Wiem... W Bukareszcie wszyscy się mnie o to pytali. - zupełnie zapominając, że człowiek przed którym się właśnie usprawiedliwia z wymowy ojczystego języka poza owym "dzień dobry" niewiele więcej potrafi powiedzieć.<br />
<br />
<br />
Bardzo zabawny instruktaż, jak nauczyć się rumuńskiego można znaleźć <a href="http://doarluka.wordpress.com/2012/01/09/how-i-learned-romanian-in-37-easy-steps/" target="_blank">tutaj</a>.Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-70223315653050461002012-01-16T23:23:00.001+02:002012-01-18T08:05:49.539+02:00Rumunia się wkurza<b>Na Piata Victoriei, przy Opera Romana, drugi dzień z rzędu zbierają się ludzie i krzyczą: </b><i><b>Jos Basescu!</b></i><br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-_nmmd5Kt4Ng/TxSSDRz00_I/AAAAAAAAAPs/AEGSKFx6Tq8/s1600/_DSC8201.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="400" src="http://2.bp.blogspot.com/-_nmmd5Kt4Ng/TxSSDRz00_I/AAAAAAAAAPs/AEGSKFx6Tq8/s400/_DSC8201.JPG" width="267" /></a></div><b>Bardziej symbolicznego miejsca dla obywatelskiego sprzeciwu w Rumunii - nie ma. Słowo</b><i><b> decembrie</b></i><b> i data 1989 przewijają się w niemal każdym wystąpieniu demonstrantów</b>. <br />
To właśnie w tym miejscu, 23 lata temu, również zimą, wiecowało sto tysięcy ludzi i jak dziś, tak wtedy, krzyczeli <i>Jos</i> - tyle, że Ceaucescu.<br />
Najaktywniejsi, może sześciesięcioletni panowie, w których domyślam się byłych Rewolucjonistów wołają w pustawą przestrzeń placu, że cały kraj patrzy na Timisoarę, że gdy Timisoara się ruszy - ruszy się cała Rumunia. A wtedy do historii przejdzie rząd Emila Boca i eks marynarz, a obecny prezydent - Trajan Basescu - pożegna się ze stanowiskiem.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-PpS5mKGWUJc/TxSScYp_aKI/AAAAAAAAAP0/tAw7rFFWqgI/s1600/_DSC8204.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="267" src="http://2.bp.blogspot.com/-PpS5mKGWUJc/TxSScYp_aKI/AAAAAAAAAP0/tAw7rFFWqgI/s400/_DSC8204.JPG" width="400" /></a></div>Być może to i prawda. Bo na razie na poważnie rusza się Bukareszt i tylko Bukareszt. Reszty kraju jakoś za sobą nie ciągnie choć w stolicy demonstrowało wczoraj 8600 osób, choć był gaz łzawiący, kamienie, trzydziestu trzech rannych demonstrantów, poniszczone samochody, wybite szyby, zdemolowane bankomaty, pobici policjanci. Gdzie indziej - dzieje się, ale jakby mniej. Może kraj rzeczywiście czeka na Timisoarę? A może nie czuje, żeby sprawa była aż tak istotna?<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-K7GyFINuyJg/TxSTYU7_1XI/AAAAAAAAAP8/tzPtk6OBfNg/s1600/_DSC8180.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="267" src="http://4.bp.blogspot.com/-K7GyFINuyJg/TxSTYU7_1XI/AAAAAAAAAP8/tzPtk6OBfNg/s400/_DSC8180.JPG" width="400" /></a></div>Od jakiegoś pół roku prezydent Basescu z premierem Boc'iem walczą dzielnie z kryzysem. Walczą, stosując jedyną znaną współczesnym politykom metodę: windując daniny i tnąc wszystkie możliwe wydatki. Dla przykładu: wynagrodzenia budżetówki ścinają o jedną czwartą. Rumuni na ostre oszczędności - mają po prostu alergię. Pamiętają bowiem traumę lat osiemdziesiątych: głód, zimno i bezwzględne wyciskanie z gospodarki każdej ostatniej <i>bani</i> by spłacić zagraniczne długi. W społeczeństwie, które oszczędzać nie lubi - od kilku miesięcy wrze, a poparcie dla Prezydenta spada.<br />
Gdy rezygnuje podsekretarz stanu w Ministerstwie Zdrowia - dr Raed Arafat (z pochodzenia Palestyńczyk) - ludzie dostają furii. Dr Arafat, jak podają rumuńskie media, stał się niezmiernie popularny, gdy w 1990 roku stworzył, a później rozwinął i kierował SMURD-em (czymś będącym połączeniem Straży Pożarnej z Pogotowiem Ratunkowym - taki ER) najpierw w Tirgu Mures, a następnie - całym kraju. SMURD i jego twórca, cieszą się w kraju ogromnym szacunkiem. Organizacja jest uważana powszechnie za najbardziej godną zaufania, spośród służb państwowych.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-JoxL3rRXFl8/TxSUHyBpvnI/AAAAAAAAAQE/yFd4pTEh0P8/s1600/_DSC8172.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="267" src="http://1.bp.blogspot.com/-JoxL3rRXFl8/TxSUHyBpvnI/AAAAAAAAAQE/yFd4pTEh0P8/s400/_DSC8172.JPG" width="400" /></a></div>I tak Arafat, na wieść o tym, że Basescu ma w planach podzielenie i sprywatyzowanie (czy w zasadzie przerzucenie finansowania na samorządy) jego formacji - udziela publicznie dość nerwowej wypowiedzi, na którą Prezydent, reaguje jeszcze bardziej emocjonalnie, zarzucając doktorowi wywoływanie "publicznej histerii". Doktor unosi się honorem, rezygnuje, a ludzie wściekli na Prezydenta wychodzą na ulice i place: Bukaresztu, Suczawy, Cluj, Braszowa i Timisoary.<br />
Timisoara póki co jest wstrzemięźliwa. Wczoraj wprawdzie na moment zablokowano linię tramwajową, ale dziś pod Operą stoi może dwieście osób - więcej chyba dziennikarzy, turystów i gapiów niż demonstrantów. Przemawiają różne, czasem dość malownicze osoby. Jeśli im wierzyć: nie należy dawać zwieść się pozorom. W Rumunach drzemie rewolucja. Jeden z nich mówi mi dziś: "Jeśli to potrwa jeszcze trzy dni - może być różnie."Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-11119047458361538882012-01-07T20:16:00.003+02:002012-01-09T08:05:40.077+02:00Timbru fiscal extrajudiciar i inne<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-JmKL5MUpNjI/TwiIn_5cTFI/AAAAAAAAAOU/jif7rBFQnvY/s1600/_DSC8001.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://2.bp.blogspot.com/-JmKL5MUpNjI/TwiIn_5cTFI/AAAAAAAAAOU/jif7rBFQnvY/s320/_DSC8001.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;"><i>La multi Ani 2012</i></td></tr>
</tbody></table><b>Urząd do spraw imigrantów dla okręgu Timis mieści się w Timisoarze na ulicy Andrei Mocioni, kilkadziesiąt metrów od łagodnie zakręcającej w tym miejscu na południowy zachód Begi. W połowie drogi między <i>Podul Decebal</i> a <i>Podul Dacilor</i>. Kilkupiętrowy budynek podzielony jest nierówno między Komendę Policji a Oficiul Roman pentru Imigrari. W słoneczne, październikowe i stosunkowo wczesne popołudnie zbliżam się do niego pełen najgorszych przeczuć.</b><br />
Najgorszych, bo kolejka zaczyna się już na chodniku. Pnie się, wije i rozlewa jak pobliska rzeka, po siedmiu schodkach w górę, niknie w wąwozie ponurego malowanego na najwstrętniejszy z odcieni miętowej, odrapanej zieleni korytarzyka i znajduje ujście przy plastikowym oknie za którym siedzi Urzędnik. Jeden. Zajmuję pokornie miejsce w imigranckiej ciżbie i usiłuję dojść przyczyny dla której pół świata postanowiło nagle migrować do Rumunii. W tłumie przeważają wprawdzie Serbowie co dość łatwo rozpoznać po mowie, nie brakuje Mołdawian, ale ukradkiem zerkając na dokumenty kurczowo dzierżone w garściach identyfikuję też Nigeryjczyków, Hindusów, Niemca i Marokańczyka głośno gadającego po francusku przez komórkę.<br />
Kolejka porusza się w ślimaczym tempie, szczególnie, że każdy ze stojących przede mną, zdaje się trzymać miejsce dla trzech innych osób, które materializują się zwyczajnie znikąd. Godzinę zajmuje mi dotarcie do drzwi. Drugą - do okienka.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-4KlLJxKAEe4/TwiIwMYMPBI/AAAAAAAAAOc/6x-61FZrSS4/s1600/_DSC8003.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://1.bp.blogspot.com/-4KlLJxKAEe4/TwiIwMYMPBI/AAAAAAAAAOc/6x-61FZrSS4/s320/_DSC8003.JPG" width="320" /></a></div>Urzędnik - co oczywiste przecież w instytucji zajmującej się obsługą obcokrajowców- zna tylko rumuński. Ktoś litościwie tłumaczy mi, że teczka z dokumentami jest OK, ale zapłacić jeszcze muszę<i> taxa</i> i przynieść umowę o pracę - po rumuńsku. Zaświadczenie o zarobkach wystawione mi przez <i>payroll</i> w Bukareszcie - nie wystarcza.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-1vResTJ5aWo/TwiI6VqP6uI/AAAAAAAAAOk/6cwkr2cxFR0/s1600/_DSC8004.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://2.bp.blogspot.com/-1vResTJ5aWo/TwiI6VqP6uI/AAAAAAAAAOk/6cwkr2cxFR0/s320/_DSC8004.JPG" width="320" /></a></div>Mijają dwa miesiące i w połowie grudnia straszę mojego pracodawcę, że zostanę aresztowany za nielegalny pobyt w Rumunii, jeśli w końcu nie dostanę kontraktu, który rumuńskie władze będą skłonne zaakceptować. Umowa się odnajduje i robię drugie podejście do rejestracji. Sprawdzam teczkę i przypominam sobie o nieszczęsnym <i>taxa</i>, którego w dalszym ciągu nie uiściłem. Szukam na www<i> Ministerul Administratiei si Interior </i>i dowiaduję się z niej, że zapłacić mam <i>taxa extrajudiciar de timbru. </i>Do kupienia na każdej poczcie. Brzmi wprawdzie łatwo i być może rzeczywiście jest na każdej z poczt, tylko że czterdziestoparoletnia pracownica <i>Posta Romana</i>, najpierw opieprza mnie, mówiąc że w Rumunii to się mówi po rumuńsku, a nie po angielsku, a następnie stwierdza, że nigdy w życiu o czymś takim, jak <i>taxa extrajudiciar</i> nie słyszała. Owszem ma<i> taxę </i>ale <i>judiciate. </i>Myślę sobie - wszystko jedno, w końcu to tylko jedno <i>extra</i>. Płacę dwie leje i wychodzę z papierkiem, który w niczym nie odpowiada mojemu wyobrażeniu o <i>timbru</i> (znaczek), ale jest zaopatrzony w moje imię, nazwisko, numer dowodu osobistego i informację, że wpłaciłem 2 leje na dobro jakiejś tajemniczej instytucji. Trafiam ponownie na <i>Strada Mocioni</i> i tym razem czekam tylko pół godziny. Nie z powodu kolejki, bo nie ma absolutnie nikogo - w tej liczbie Urzędnika, który gdy w końcu się pojawia, wygląda na bardzo zdziwionego, że ktokolwiek w ogóle nań czeka. Niedźwiedziowate chłopisko przegląda moje kwity, kiwa głową i mruczy pod nosem, że wszystko <i>bine</i>, <i>bine, foarte bine</i> i na koniec pyta:<br />
<i>- Taxa?</i><br />
Pokazuję mu <i>chitanta</i>, które dostałem na poczcie. Wpatruje się weń podejrzliwie, kiwa z dezaprobatą głową, nosem kręci, wlepia we mnie oczy i mówi coś co brzmi mniej więcej tak:<br />
-<i> Esta taxa judiciate!.. Timbru fiscal doi lei!? - </i>i pokazuje mi jakieś małe beżowe znaczki, których spory plik leży na jego biurku. Wyjmuję więc portfel i bełkoczę:<br />
<i>- As dori cumprar aici... </i>- co jak mi się wydaje powinno oznaczać, że chcę kupić tutaj (jak do tej pory nie udało mi się odbyć ani jednej lekcji rumuńskiego).<br />
<i>- Nu aici! A la posta! </i>- odchodzę rozbity, bo przecież wiem, że na poczcie tego nie sprzedają, ale jak to wytłumaczyć chłopu, który nie mówi po angielsku i zdążył mi już trzasnąć okienkiem w nos? Z braku alternatywy wlokę się ponownie na <i>Bulevardul Revolutiei 1989</i>, do gigantycznego, a ponurego neoklasycystycznego chyba gmaszyska poczty. Zdecydowany w razie potrzeby rozpocząć strajk okupacyjny, albo wojnę polsko - rumuńską, cokolwiek. Byleby wejść w posiadanie cholernych znaczków.<br />
Próbuję inaczej - zamiast wieszać w flagi Solidarności na oknach w pierwszym rzędzie, a pytać o <i>taxę extrajudiciar</i> w drugim. Skoro jest ona najwyraźniej owiana tajemnicą dla wszystkich 22 milionów Rumunów niezatrudnionych w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych... Mówię po prostu:<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-t_gdiAQgeTs/TwiJIhBjwzI/AAAAAAAAAOs/oVIsxqaapAU/s1600/_DSC8163.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://1.bp.blogspot.com/-t_gdiAQgeTs/TwiJIhBjwzI/AAAAAAAAAOs/oVIsxqaapAU/s320/_DSC8163.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Dokument nadający autorowi rumuński Pesel</td></tr>
</tbody></table><i>- Timbru fiscal, doi lei va rog.</i> - i jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki wchodzę w posiadanie upragnionych beżowych kawałków papieru. Trzy dni później odbieram kartkę papieru, która zaświadcza, że Bartosz Sowislo<i> din Polonia</i> ma prawo do pobytu na terenie Rumunii do grudnia 2016 roku. Nadaje się mu również CNP (PESEL), którym posługiwać się ma w kontaktach z instytucjami na terenie Rumunii, co urzędowo stwierdza okrągła pieczęć i nieczytelny podpis Szefa Urzędu ds. Imigrantów Okręgu Timis.<br />
<br />
***<br />
Zawodowo jestem zmuszony do współpracy z administracją Lotniska "Traian Vuia" w Ghirodzie - tuż obok Timisoary. Administracja ma wspaniały system przyjmowania urzędowych dokumentów. W Biurze Podawczym siedzi Calin wraz z kumplem, mają kserokopiarkę, pieczątki i księgę podawczą o rozmiarach i masie trzech płyt chodnikowych. Przyniesiony wniosek o przedłużenie ważności kart parkingowych jest pieczołowicie opatrywany numerem, rejestrowany, okraszany datą i podpisem. Interesant dostaje kserokopię, uścisk dłoni i uśmiech na pożegnanie. Co potem dzieje się z papierem nie wiem, ale wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że wniosek ląduje chyba od razu w niszczarce do dokumentów, śmietniku, albo czarnej dziurze. Ani razu nie otrzymuję ani pisemnej, ani ustnej, ani w ogóle żadnej odpowiedzi.<br />
Miesiąc w miesiąc, gdy mnie i moim pracownikom grozi, że kolejnego dnia nie dostaniemy się do pracy - urządzam najazd na biuro Dyrektora Administracyjnego. Łysy, krępy i wyglądający dość brutalnie dyrektor o imieniu Aurelian robi zaaferowaną minę i pyta czy to pilne. Gdy potwierdzam, bierze ode mnie kopię i osobiście gna do informatyków, którzy w dziesięć sekund załatwiają sprawę. I tak regularnie 9 dnia każdego miesiąca. Pytam kiedyś jednego z pracowników lotniska o co w tym wszystkim chodzi i czy po prostu nie dałoby się tej sprawy załatwiać normalnie słyszę w odpowiedzi: <i>This is Romania</i>.<br />
***<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-2r0CykpEnkI/TwiJjTgEHvI/AAAAAAAAAO0/-Yp7LjwZUMk/s1600/_DSC8154.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://1.bp.blogspot.com/-2r0CykpEnkI/TwiJjTgEHvI/AAAAAAAAAO0/-Yp7LjwZUMk/s320/_DSC8154.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;"><i>Mici</i> - w postaci nieprzetworzonej</td></tr>
</tbody></table>Rumuńska kuchnia nie różni się jakoś drastycznie od polskiej. Są kiszone ogórki i kapusta (<i>castraveti si varza murat</i>), w <i>meniu </i>często pojawiają się <i>cartofi </i>w postaci swojsko brzmiącego <i>piure </i>i w nieco mniej zrozumiałej formie<i> cartofi prajite </i>które są niczym innym jak frytkami. Rumuni bardzo lubią mięso, szczególnie chętnie wsuwają <i>ceafa de porc </i>(karczek) oraz <i>piept de pui </i>(pierś z kurczaka). Nie gardzą też tradycyjnymi w ich kuchni <i><a href="http://en.wikipedia.org/wiki/Mititei" target="_blank">mici</a></i> i <a href="http://en.wikipedia.org/wiki/Sarmale" target="_blank"><i>sarmale</i></a> . Te drugie, do złudzenia przypominające nasze gołąbki.<br />
Absolutną podstawą wyżywienia jest <a href="http://en.wikipedia.org/wiki/Ciorb%C4%83" target="_blank"><i>ciorba</i></a> - w zasadzie zupa, choć Rumuni czynią między nimi różnicę. <i>Supa </i>jak się dowiaduję jest "czysta" - jak na przykład rosół, <i>Ciorba</i> jest za to zawiesista, zabielona bogato <i>smantaną </i>i pełna kawałków mięsa, warzyw i ziemniaków (razem lub osobno w zależności od wersji). Porządnie przyprawiona, zagryziona <i>paine</i> (chlebem)<i> - </i>spokojnie robi za cały posiłek. Bardzo dobrą można zjeść w restauracji <i>Timisoarana</i><br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-6ZYxLuvI6Lo/TwiJqI5wdiI/AAAAAAAAAO8/ukdrKGgZfCg/s1600/_DSC8159.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://2.bp.blogspot.com/-6ZYxLuvI6Lo/TwiJqI5wdiI/AAAAAAAAAO8/ukdrKGgZfCg/s320/_DSC8159.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">...i w po obróbce termicznej. W towarzystwie: <br />
<i>ciuperci</i>(pieczarek) <i>cartofi,</i><br />
<i>ridichi negre</i> (rzepy) i <i>ceapa galba</i> (cebula)<br />
Ubytek objętości dowodzi, że w Rumunii, jak wszędzie<br />
w przemyśle mięsnym: <i>in aqua profitas.</i></td></tr>
</tbody></table>Na deser <i>prajitura - </i>ciasta.<br />
Mało natomiast jada się ryb, a stoiska nabiałowe w nawet najbardziej nabitym ludźmi supermarkecie świecą takimi pustkami, że strach głośno mówić, ze względu na rozchodzące się echo. Nic zresztą dziwnego: średnia rumuńska pensja jest o 1300 złotych niższa od średniej polskiej (brutto), a<i> cascaval</i> (ser) jest nawet 100% droższy niż w Polsce. Próbuję dojść do przyczyny tego stanu rzeczy, ale nikt nie potrafi udzielić mi odpowiedzi sensowniejszej niż: "drogo bo drogo". Osobiście podejrzewam politykę rolną UE, ale dowodów brak. Ze świąt w Polsce przywożę więc ze sobą trzy kilo żółtego sera, trzydzieści litrów soków (w Timisoarze litr soku jabłkowego kosztuje 7,5 złotego!) i pełno camembertów, a także brie, które kocham miłością odwzajemnioną, a które w Rumunii kosztują około 10 złotych w wersji najtańszej.<br />
Rumuni, jeśli nie podróżują za granicę nawet nie zdają sobie sprawy z panującej u nich drożyzny, ci natomiast, którzy na oczy przejrzeli jeżdżą raz w miesiącu na zakupy do węgierskiego Szeged, gdzie jak twierdzą: i taniej, i lepiej.<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: left; margin-right: 1em; text-align: left;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-EGqX1gjpoqQ/TwiJyJGRT6I/AAAAAAAAAPE/gZc2oQXoZdM/s1600/_DSC8158.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://4.bp.blogspot.com/-EGqX1gjpoqQ/TwiJyJGRT6I/AAAAAAAAAPE/gZc2oQXoZdM/s320/_DSC8158.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Rumuńskie marki spożywcze</td></tr>
</tbody></table>Rumuńskich marek spożywczych w sklepach jak na lekarstwo, albo nie wiem gdzie ich szukać. Dowiaduję się, że w latach '80 (kiedy jedzenia w sklepach w zasadzie nie było, bo Ceacescu sprzedawał wszystko zagranicę by spłacić długi) podstawę wyżywienia porannego stanowiła <i>Sana</i> (chyba maślanka), a ze słodyczy dostępny był <i>ROM - </i>czekoladowy batonik o nadzieniu nieco przypominającym to z naszych Pawełków, a cieszący się opinią kultowego - jak nasze Prince Polo.<br />
Nie wiem, czy <i>Salam de Biscuiti </i>ma jakieś historyczne, tradycyjne, popkulturowe, czy kultowe znaczenie, ale że w supermarketach tego pełno, a i w Hotelu Timisoara stanowi podstawę śniadaniowego wyżywienia - wciągam go na listę moich rumuńskich marek. Jest niczym innym jak naszym "kartofelkiem" - tylko większym, pokrojonym w plastry i nasączonym rumowym olejkiem tak, że ciężko go przełknąć.<br />
Z produktów luksusowych - wyroby cukiernicze Heidi - rewelacja.<br />
***<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-Z0X_RTQciiU/TwiJ9tEIGtI/AAAAAAAAAPM/-pd8aa0tM4E/s1600/_DSC8103.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://2.bp.blogspot.com/-Z0X_RTQciiU/TwiJ9tEIGtI/AAAAAAAAAPM/-pd8aa0tM4E/s320/_DSC8103.JPG" width="320" /></a></div>Sylwestra, ze względu na zapalenie spojówek spędzam w swoim mieszkaniu w Timisoarze. Wychodzę jednak w samą północ i dobrze, że biorę aparat, bo pokaz ogni sztucznych i nieprzeliczony tłum na Piata Operei zapierają rozmachem dech w piersiach. Choć rumuński brak zdrowego rozsądku przy puszczaniu fajerwerków, jeśli nie przewyższa, to bez wątpienia dorównuje polskiemu.<br />
<br />
A że w Rumunii jeszcze 7 stycznia wszędzie to słyszę, powtarzam:<br />
<i>La Multi Ani 2012!</i>Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-48449498891593467862011-12-18T14:23:00.001+02:002011-12-18T14:28:38.087+02:00Rewolucyjne świętowanie<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-niKBkP2Ekdw/Tu3YSQWG5ZI/AAAAAAAAANc/0eBO9Oj0PHM/s1600/_DSC7843.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://2.bp.blogspot.com/-niKBkP2Ekdw/Tu3YSQWG5ZI/AAAAAAAAANc/0eBO9Oj0PHM/s320/_DSC7843.JPG" width="320" /></a></div><strong>Jeśli miałbym powiedzieć coś stuprocentowo pewnego o Rumunach po niespełna trzech miesiącach pobytu w Timisoarze powiedziałbym, że mają totalnego hopla na punkcie dwóch rzeczy: urodzin i świąt.</strong><br />
Historia, zaczyna się prawdopodobnie tak:<br />
Staje się, że w środku przedświątecznej zakupowej gorączki, odliczania ile to jeszcze nocy zostało do Wigilii Bożego Narodzenia (którą, mimo iż kraj prawosławny obchodzi się normalnie, 24 grudnia według gregoriańskiego kalendarza) trafiam na rumuńskie urodziny. Urodziny składają się z <i>before'u </i> i imprezy zasadniczej. <i>After'u </i>chyba nie ma - wszyscy rozchodzą się do domów koło piątej rano.<br />
Kumulacja przedświątecznego radowania się i celebrowania kolejnego przeżytego przez solenizantkę roku odbywa się w klubie nazwantym dość przewrotnie: D'arc. Przewrotnie, bo jak łatwo się domyślić, dyskoteka ma niewiele wspólnego z francuską świętą dziewicą (bardziej prawdopodobne, że nawiązane tam znajomości doprowadziły do bliżej nieokreślonej liczby defloracji) D'arc nazywa się, jak się nazywa, bo w środku ciemno choć oko wykol i właściciel zabawił się całkiem intelignetną, dwujęzyczną grą słów. Ciemno i głośno: muzyka dudni tak, że następnego dnia po przebudzeniu dzwoni w uszach jak Zygmunt na śmierć papieża.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-bgrL_a67CUM/Tu3YuC0gKlI/AAAAAAAAANs/xvqLSSqOzrQ/s1600/_DSC7824.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://1.bp.blogspot.com/-bgrL_a67CUM/Tu3YuC0gKlI/AAAAAAAAANs/xvqLSSqOzrQ/s320/_DSC7824.JPG" width="320" /></a></div>Ziemia ma powierzchnię 510 milionów kilometrów kwadratowych. Lądy stanowią niecałe trzydzieści procent tej liczby, czyli jakieś 150 milionów. Ludzi jest na świecie ponad sześć miliardów. Diabli wiedzą czemu, znaczący odsetek z tej liczby postanowił stłoczyć się na 300 metrach kwadratowych D'arc. Nabite, że krew byłaby na szybach, gdyby klub miał choć jedno okno.<br />
Co gorsza: Rumuni w trakcie imprezy koniecznie chcą pogadać i uparcie przekrzykują 120 dB nowszych i starszych hiciorów - najczęściej drą się prosto w ucho, co skutkuje nieznośnym swędzeniem błony bębenkowej, a młoteczek i kowadełko, ewoluują ze zdrobniałych form w pełnowymiarowe wyposażenie warsztatu kowalskiego.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-5W4Cgvb4ZIE/Tu3ZBVUjT_I/AAAAAAAAAN0/P6tvA1b66nY/s1600/_DSC7839.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://1.bp.blogspot.com/-5W4Cgvb4ZIE/Tu3ZBVUjT_I/AAAAAAAAAN0/P6tvA1b66nY/s320/_DSC7839.JPG" width="320" /></a></div>Imprezy w Rumunii mają jeszcze jeden mankament: pozostawiają koszmarnego w skutkach kaca. Powodów jest kilka, wymienię trzy: alkohol w porównaniu z Polską, czy Europą Zachodnią - tani. Piwo kosztuje około pięciu lei, shoty różnych alkoholi mniej więcej tyle samo, drinki zaś około dychy. Żeby było jeszcze ciekawiej, średnio raz na godzinę przez klub przewijają się hostessy na obacasach dłuższych niż spódniczki, które noszą i częstują rozmaitymi alkoholami: a to tequilą, a to jeagermaistrem, a to jakimś różowym czymś w małych kieliszkach z ocukrzoną krawędzią (stylizowane na świętego Mikołaja chyba) ponadto, jak się człowiek spodoba barmanowi dostaje co chwilę kieliszek darmowego trunku. W klubach się pali, a wentylacji praktycznie (i teoretycznie) brak, nadymione, że gdyby nie fakt, iż ciemno widoczność spadłaby do mniej niż metra. Mikstura promocyjnych alkoholi, braku tlenu i hałasu powoduje, że syndrom dnia kolejnego jest dramatem w wielu aktach i wielu odsłonach: łepetyna trzeszczy w szwach, żołądek tańczy kankana, a ziemia wiruje ze zmienną prędkością. Serwowanie sobie takiej rozrywki częściej niż raz w miesiącu jest po prostu samobójstwem na raty.<br />
Dziewuch dużo. Ładnych, zgrabnych i zadbanych. I co dla Polaka przyzwyczajonego do tradycyjnego (i zwykle mizernego w skutkach) "polowania na księżniczkę" w dyskotece - bardzo otwartych na nowe znajomości. Nawet za bardzo, co bywa trochę uciążliwe. Czasem dość jest uśmiechnąć się do swoich myśli mając w polu widzenia, którąś z Rumunek, a ta chwilę później już wywrzaskuje coś prosto w zmaltretowane głośną muzyką ucho. Żaden ze mnie macho, ani amant, a już na pewno nie rasowy i nałogowy podrywacz, a pierwszy raz w życiu zdarza mi się powiedzieć kobiecie, że nie życzę sobie jej towarzystwa, nie chcę z nią tańczyć i proszę, żeby mnie nie dotykała, bo czuję się głupio. W odpowiedzi słyszę: "przecież nie jesteś robocopem". I to trzy razy w ciągu jednej nocy.<br />
Ludzie ubrani rozmaicie, co jest zresztą sympatyczną odmianą po powciskanych w koszule typu <i>slim fit </i>karkach z polskich klubów. Na wejściu nie stoi żaden upokoarzający selekcjoner, ochrona - jeśli jest to niewidoczna. Panów w czarnych marynarkach i podkoszulkach, ze słuchawką z zestawu głośnomówiącego w uchu, pozujących na agentów Secret Service - brak. Wchodzi kto chce, nawet Cyganie, choć uczciwie należy zaznaczyć, że po wypiciu określonej ilości alkoholu, gdy porzucają cywilizowaną otoczkę i zaczynają uprzykrzać innym imprezowiczom życie są dość szybko, brutalnie i skutecznie ekspediowani na zewnątrz. W strojach widoczny świąteczny rumuński odpał: mnóstwo ludzi ma na głowach czapki <i>Sfantul Nicolae</i>, czy też <i>Mos craciun, </i>niektóre z dziewcząt czerwone kiecki z białym futerkiem.<br />
Budzę się następnego dnia koło południa. Wegetuję do godziny szesnastej, próbując pozbierać do kupy zdezintegrowany organizm. Wrzucam do plecaka aparat, pod pachę biorę statyw i idę na miasto - odetchnąć świeżym powietrzem i przy okazji zrobić kilka zdjęć ozdobionego świątecznie miasta. Okazuje się, po raz kolejny, że nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Gdyby nie impreza, gdyby nie kac, pewnie wylegiwałbym się w domu, czytał, albo oglądał jakiś serial. A tu się okazuję, że czeka na mnie mała, ale dająca do myślenia przygoda.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-Uig1Paf49QQ/Tu3ZQypD6sI/AAAAAAAAAN8/yzDyd648ZDE/s1600/_DSC7832.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://3.bp.blogspot.com/-Uig1Paf49QQ/Tu3ZQypD6sI/AAAAAAAAAN8/yzDyd648ZDE/s320/_DSC7832.JPG" width="320" /></a></div>Na ulicy Alba Iulia, gdy rozstawiam sprzęt natrafiam na idący z Piata Victoriei (na który wszyscy tu mówią Operei) marsz. Są pochodnie, są rumuńskie flagi, pieśni (można posłuchać <a href="http://www.youtube.com/watch?v=0sTB8AXKxoA" target="_blank">tutaj</a> demonstracja śpiewa tylko refren) i skandowanie <i>libertate, libertate. </i>Uczestników niewielu - jakieś 300 osób. Trochę się boję, ale ryzykuję i robię kilka zdjęć. Statyw którego używam wygląda dość poważnie, więc tak demonstranci, jak i policja biorą mnie pewnie za dziennikarza. Na wprost Opery demonstracja zostawia po sobie krzyż ułożony ze zniczy. Liczę je. Sto czterdzieści.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-7YLxUWaXG2s/Tu3ZgNqfchI/AAAAAAAAAOE/IulQrq80uEs/s1600/_DSC7833.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://4.bp.blogspot.com/-7YLxUWaXG2s/Tu3ZgNqfchI/AAAAAAAAAOE/IulQrq80uEs/s320/_DSC7833.JPG" width="320" /></a></div>Sprawdzam datę. 17 grudnia dwadzieścia dwa lata temu, w <a href="http://pl.wikipedia.org/wiki/Timi%C8%99oara" target="_blank">Timisoarze</a>, zaczęła się <a href="http://pl.wikipedia.org/wiki/Rewolucja_w_Rumunii" target="_blank">rewolucja</a>, która doprowadziła do upadku Nicolae <a href="http://pl.wikipedia.org/wiki/Nicolae_Ceau%C5%9Fescu" target="_blank">Ceaucescu</a>, jego ekspresowego procesu (można obejrzeć <a href="http://www.youtube.com/watch?v=JTp4cy0LX2E&feature=results_main&playnext=1&list=PL98433FEFAA2DE911" target="_blank">tutaj</a> ) i egzekucji. Rewolucja, która zmiotła dyktatora do śmietnika historii i dała Rumunom tak zwany kapitalizm, zaczęła się dość niewinnie. Komunistyczne władze, w grudniu 1989 postanowiły pozbyć się niewygodnego, młodego wówczas, ewangelickiego pastora Laszlo <a href="http://pl.wikipedia.org/wiki/L%C3%A1szl%C3%B3_T%C5%91k%C3%A9s" target="_blank">Tokesza</a>. Szczęśliwie dla niego nie postąpiły jak nasza esbecja z Popiełuszką, ale sama groźba wysiedlenia duchownego podziałała na rumuńskie społeczeństwo zmęcznone dekadą drakońskiego programu oszczędności, jak wstrząs na butelkę z nitrogliceryną. Ludzie wyszli na ulice i walka o pastora przerodziła się w demonstrację antysystemową i po obfitującym w krwawe wydarzenia tygodniu (ponad tysiąc ofiar śmiertelonych i ponad trzy tysiące rannych - dane niepewne) Rumunia weszła w dekadę okresu pośredniego - za sprawą Iona <a href="http://pl.wikipedia.org/wiki/Ion_Iliescu" target="_blank">Iliescu</a> , który wybrał się na prezydenta i wszystkie zbrodnie swojego poprzednika zamiótł pod dywan tak skutecznie, że proces lustracyjny i poszukiwanie odpowiedzialnych za masakry dokonywane w trakcie rewolucji ruszyły dopiero piętnaście lat później - ze skutkiem, którego łatwo się domyślić. Rumuńskiej rewolucji zawdzięczam jedno z najwcześniejszych powiązanych politycznie wspomnień. Niebiesko, żółto, czerwone sztandary, z wyciętym środkiem, są jedną z pierwszych rzeczy jakie pamiętam z telewizji, gdy jako siedmiolatek oglądałem z rodzicami Wiadomości.<br />
Mam w planach napisanie obszernego reportażu o tych zdarzeniach, potrzebuję do tego trzech rzeczy: znajomości rumuńskiego, kontaktów i czasu.<br />
Tymczasem, jako że wyjeżdżam wkrótce na tydzień do Polski, życzę wszystkim, którzy tu zaglądają: <i>Crăciun fericit - </i>Wesołych Świąt - <i>Sarbatori Fericite!</i><br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-cgVdDWs0Cgo/Tu3akK9wrFI/AAAAAAAAAOM/cgapHXmf70U/s1600/_DSC7812.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="267" src="http://1.bp.blogspot.com/-cgVdDWs0Cgo/Tu3akK9wrFI/AAAAAAAAAOM/cgapHXmf70U/s400/_DSC7812.JPG" width="400" /></a></div>Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-69264247844113283612011-12-11T16:45:00.000+02:002011-12-11T16:45:58.499+02:00Co w Rumunii piszczy cz. 2Pół tygodnia spędzam poza Rumunią. Przez kolejne pół obowiązki nie pozwalają mi opuścić biura o żadnej sensownej godzinie, tak bym mógł zrobić przynajmniej kilka przyzwoitych fotografii do zilustrowania tego, o czym chciałbym napisać.<br />
Na domiar złego Timisoarę od połowy listopada do początku grudnia spowiła paskudna, marznąca mgła absolutnie zniechęcająca do opuszczenia "apartamentu" na dziewiątym piętrze.<br />
Apartament umieszczam w cudzysłowie, bo cóż to za apartament o powierzchni 34 metrów kwadratowych, składający się z tzw. livingu połączonego z kuchnią, łazienki i sypialni, z widokiem na Iulius Mall i dobiegającymi odgłosami ulicy, pociągu i karetek, a od czasu do czasu alarmu wibracyjnego (bądź innego wibrującego urządzenia) położonego na podłodze u sąsiada piętro wyżej.<br />
Niech czytelnik wybaczy, że idę na łatwiznę i podaję tylko kilka wieści z Rumunii za wspominanym już Nine o'clock.<br />
<br />
<strong>Doradca BNR ogłasza koniec kryzysu</strong><br />
<br />
Pan Adrian Vasiliescu doradca Zarządu Banku Narodowego Rumunii, ogłosił 8 grudnia, że: "cokolwiek się nie stanie w ostatnim kwartale tego roku - Rumunia skończy 2011 z dodatnim wzrostem gospodarczym". Vasiliescu zapowiedział też, że banki powinny zacząć dawać coraz więcej kredytów przedsiębiorcom, aby ci mogli spełniać żądania płacowe pracowników. Czyli jazda po kolejce górskiej cyklu koninkturalnego napędzanego inflacją i ekspansją kredytową, a prowadząca do periodycznych nieprzyjemnych tąpnięć ma się w Rumunii tak samo dobrze jak i na całym świecie. Nawet jeśli Vasiliescu ma rację na ten moment - za trzy lata przyjdzie kolejny "kryzys stulecia".<br />
<br />
<strong>Minister Finansów tnie wydatki i naraża się na oskarżenia o łamanie Konstytucji</strong><br />
<br />
Opozycja protestuje przeciw obniżeniu bez zgody Parlamentu ilości pieniędzy w budżecie na 2012 rok przeznaczonych na działalność obu izb. Zaplanowane wydatki wynosiły: 107 mln lei dla Senatu i 216 mln lei dla Izby Niższej rumuńskiego parlamentu. W projekcie budżetu pojawiło się, odpowiednio: 85 i 198 mln lei. Sprawa wymknęła się nieco spod kontroli, bo w pewnej chwili część deputowanych zagroziła opuszczeniem sali obrad, co spowodowałoby brak kworum niezbędnego do uchwalenia budżetu. Na sali obrad doszło też do pyskówki w trakcie której przewodniczący Komisji Finansów określony został mianem "politycznej dziwki".<br />
<br />
<strong>Związkowiec w pace</strong><br />
<br />
Marius Petcu - były lider CNSLR Fratia (Confederația Națională a Sindicatelor Libere din România-Frăția - liczącego 800 tys. członków związku zawodowego) został skazany na 7 lat pozbawienia wolności za przyjęcie w sumie około 1,4 mln lei łapówek. Od wyroku będzie się odwoływał do Sądu Najwyższego.<br />
Jak na działacza związkowego przystało Petcu cenił sobie wystawne życie - na kontach zgromadził prawie 60 tys euro i ponad 400 tys lei, jest także właścicielem biżuterii i ikon o wartości 20 tys euro.<br />
<br />
<strong>Były wice przewodniczący Partii Liberalnej z zarzutami nadużycia stanowiska</strong><br />
<br />
Relu Fenechiu, został oskarżony o nadużycie stanowiska w 2006 roku, kiedy firma w której miał udziały sprzedała spółce z udziałem Skarbu Państwa transformatory za kwotę 100 miliardów lei (starych - na nowe 10 mln). Rzeczywista wartość urządzeń wynosiła 20 miliardów (2 miliony).<br />
<br />
<strong>Pierwszy szpital rehabilitacji ponowotworowej powstanie w 2013 roku</strong><br />
<br />
Pierwszy szpital, zajmujący się wyłącznie nowotworami i wychodzeniu z choroby po zabiegach, a także pomocy w powrocie do normalnego funkcjonowania po chorobie ma powstać w Dolinie Nara w 2013 roku. Prace ruszą w 2012 roku. Przewidziano w nim 42 miejsca.Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-91325409706643362152011-12-04T12:10:00.001+02:002011-12-04T12:12:50.648+02:00Co w Rumunii piszczy cz.1Odkrycie "Nine o'clock" czyli anglojęzycznego serwisu o Rumunii pozwala mi wreszcie - nieczytatemu i niepisatemu w tutejszej mowie, dowiedzieć się z w miarę wiarygodnego źródła co się w tym karpackim kraju wyprawia. Towarzyskie źródła informacji - ograniczające się do ludzi w moim wieku lub młodszych - są może nie tyle niewiarygodne, co niepełne. Młodzi Rumuni politykę i ekonomię mają po prostu w głębokim poważaniu i nie zawracają nią sobie głowy, a z poglądów politycznych przeważa jeden, który w Polsce charakteryzuje raczej ludzi w wieku 50+: "za komuny było biednie, ale każdy przynajmniej miał pracę i miał gdzie mieszkać".<br />
Co więc się dzieje w Rumunii?<br />
<br />
<b>Rumuni uszczelniają granicę z Mołdawią.</b> <br />
A przynajmniej próbują - na razie podpisano tylko porozumienie na szczeblu ministerialnym. Problem, jak podaje serwis, jest poważny. Granica naruszana jest notorycznie i żeby było ciekawiej nie tylko granica lądowa. Jak się okazuje mołdawscy i ukraińscy przemytnicy naruszają rumuńską przestrzeń powietrzną szmuglując tą drogą papierosy na teren Unii Europejskiej.<br />
<br />
<b>Rząd negocjuje podwyżkę płac minimalnych</b><br />
Z 670 RON do 700. A negocjuje z MFW, w którego kieszeni siedzi. Rumunia pożyczyła od MFW 20 miliardów zielonych, których potrzebowała... na spłatę długów. Na co te wszystkie pieniądze poszły - patrząc na stan infrastruktury i poziom życia ludności trudno powiedzieć. MFW reaguje więc jak zwykły bank i utracjusz (rumuński Rząd) musi się przed nim spowiadać z wszystkich wydatków. Przeciwko podwyżce protestują już... związki zawodowe, ale nie dlatego, że podwyżki nie chcą, ale dlatego, że uważają ją za kpinę - z ich wyliczeń wynika, że płaca minimalna, aby pokrywała najniezbędniejsze wydatki pracownika powinna wynosić 1100 RON.<b><br />
</b><br />
Pikanterii wszystkiemu dodaje fakt, że Rumunia spłacająca już jedne długi drugimi, pod koniec lat 80 a na początku 90 - nie miała ani jednej lei długu - Ceacescu wycisnął naród jak cytryny (za co dał zresztą głowę), ale wszystkie zobowiązania spłacił. Politycy demokratyczni są jednak niesamowici - mając tak komfortową sytuację doprowadzić do zadłużenia na poziomie 38% PKB...<br />
<br />
<b>Święto Narodowe - Dzień Zjednoczenia</b><br />
1. grudnia na pamiątkę zjednoczenia Królestwa Rumunii, Transylwanii, Besarabii i Bukowiny. Rzecz miała miejsce w Alba Iulia w 1918 roku.<br />
<br />
<b>Rumuni goszczą Jankesów</b><br />
<br />
Zgodnie z zapowiedzią Sekretarza Stanu Bogdana Aurescu w 2015 ukończona zostanie baza w Develesu, którą mają przejąć amerykańscy żołnierze i docelowo wyekwipować w elementy amerykańskiej tarczy antyrakietowej.<br />
<br />
<b>Votum nieufności dla Ministra Spraw Wewnętrznych</b><br />
<br />
We wtorek, w Senacie, głosowanie przeciwko ministrowi Igesowi. Odbywa się pod hasłem: "Bezpieczny Iges niebezpieczeństwem dla obywateli".<br />
<br />
<b>Rumuńscy sędziowie olewają prawo</b><br />
Internetowy serwis Econtext umieścił zarobki przewodniczących sądów okręgowych w Rumunii. Wahają się one między 5800, a 14000 RON miesięcznie. Jak się okazuje, część sędziów po prostu zignorowało obowiązujące przepisy i zeznań majątkowych nie upubliczniło.<br />
<br />
Wszystkie informacje podaję za "Nine o'clock", do którego lektury zainteresowanych zapraszam:<br />
http://www.nineoclock.ro/Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-86694329612471778572011-12-02T01:33:00.001+02:002011-12-02T01:37:07.313+02:00Dla podbudowania egoKrótka notka, ku pokrzepieniu, wszystkich (wliczając w to moją skromną osobę), którzy narzekają na ślamazarne tempo budowy autostrad w Polsce.<br />
Otóż jak wyczytałem dziś w "Nine o'clock" - anglojęzycznym, rumuńskim, serwisie informacyjnym Rumuni mają szansę na rekord Guinessa w kategorii "najdłużej budowana autostrada na świecie".<br />
Czas budowy autostrady transylwańskiej może wynieść nawet... 22 lata. Według szacunków opartych o dokumenty inwestycji zakończenie prac nie nastąpi wcześniej niż w 2020 roku, ale równie dobrze może przeciągnąć się aż do 2026.<br />
Autostrada o numerze A3, ma docelowo połączyć Bukareszt z Tirgu Mures, Cluj, Salaj i Bors na granicy węgierskiej. Planowane zakończenie inwestycji miało przypaść na 2018 rok. Opóźnienie realizacji wpłynie także na jej ostateczną cenę. Rumuńscy podatnicy dołożą do niej dodatkowo prawie 5 miliardów lei.<br />
Na usprawiedliwienie można chyba dodać, że przebiegać będzie w większości przez górzysty, trudny teren.Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-80365454746780976522011-11-27T21:22:00.000+02:002011-11-27T21:22:59.390+02:00Drum trip<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-uUoFm6hcWz8/TtKMDSNSAOI/AAAAAAAAAKI/VTS3q0KFoYw/s1600/_DSC7683.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://2.bp.blogspot.com/-uUoFm6hcWz8/TtKMDSNSAOI/AAAAAAAAAKI/VTS3q0KFoYw/s320/_DSC7683.JPG" width="320" /></a></div><strong>Pierwszy błąd popełniam, nim jeszcze udaję się w drogę. Dotyczy godziny, o której wsiadam za kierownicę SAABa i wyjeżdżam w liczącą 330 kilometrów podróż z Timisoary do Cluj. Jest piątek, siedemnasta osiem, listopad, ciemno. Na drogach istny Armageddon.</strong><br />
Odszczekuję niniejszym wszystko co napisałem kiedyś, że po Rumunii jeździ się dobrze. Mało uczęszczany odcinek między punktem granicznym w Cenad a Timisoarą absolutnie nie oddaje tego co przeżyłem (a przeżyłem i chyba jestem winien modlitwę dziękczynną) jadąc z Timisoary przez Lugoj (DN 6; DN - droga krajowa), Devę (DN 68A), Alba Iulię (DN 7), aż do Cluj (DN7). Całość zajęła mi prawie pięć godzin, powrót - w niedzielę i w dzień - godzinę mniej.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-_otDINxbLks/TtKMU_d4S9I/AAAAAAAAAKQ/9FTnLWJ5K3o/s1600/_DSC7603.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://4.bp.blogspot.com/-_otDINxbLks/TtKMU_d4S9I/AAAAAAAAAKQ/9FTnLWJ5K3o/s320/_DSC7603.JPG" width="320" /></a></div>Ale od początku. Wybierając się w podróż samochodem po Rumunii należy wyposażyć się przede wszystkim w: sporo cierpliwości, stalowe nerwy i dobrą muzykę, bo to co leci w rumuńskich radiach do słuchania niestety, ale się nie nadaje. Ja biorę jeszcze aparat. Z mrożącej krew w żyłach podróży piątkowej siłą rzeczy nie mam żadnych zdjęć podczas powrotnej niedzielnej - trzaskam w trybie auto z sekwencyjnie ustawioną migawką - blisko 180, przez szybę, nie zatrzymując się ani na moment - stąd też jakość zdjęć, jest - jaka jest.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-8zXmHCCk7gc/TtKMdPqIDsI/AAAAAAAAAKY/RylVAcRJZ_w/s1600/_DSC7431.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://4.bp.blogspot.com/-8zXmHCCk7gc/TtKMdPqIDsI/AAAAAAAAAKY/RylVAcRJZ_w/s320/_DSC7431.JPG" width="320" /></a></div>Podczas pierwszego odcinku z Timisoary do Lugoj, nudzę się. Sznur pojazdów jadących nieprzerwanie z naprzeciwka nie pozwala nawet myśleć o wyprzedzaniu. W radio dyskusje o rumuńskiej historii najnowszej, albo straszne, muzyczne suchary. Żeby nie jechać w ciszy, próbuję poustawiać gadającego z GPS Hołowczyca, by częściej dawał głos i bym nie czuł się taki samotny, ale niestety coś knocę i Hołek się gubi. A ja z nim. Mapy z 2009 roku nie do końca odpowiadają rzeczywistości. Zresztą, Rumunia przez większość wydawców map dla GPS jest pokryta tylko w kilkudziesięciu procentach. Muszę sobie radzić z czym mam, jadąc czasami na wyczucie - polegając na nowoczesnej techonologii innych map nie mam.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-8e-QKmKnxIw/TtKMoSkiq6I/AAAAAAAAAKg/1O0e4K4ACEY/s1600/_DSC7302.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://4.bp.blogspot.com/-8e-QKmKnxIw/TtKMoSkiq6I/AAAAAAAAAKg/1O0e4K4ACEY/s320/_DSC7302.JPG" width="320" /></a></div>Rumuńskich dróg ponoć szybko przybywa. Niestety nie autostrad. Rumuński rząd nie załapał się na kasę z Brukseli i łączna długość sieci autostrad na mający powierzchnię 240 tys km2 kraj wynosi całe 360 kilometrów. Plany są ambitne i zakładają powstanie 2300 kilometrów autostrad, jak się jednak okazuje nie nastąpi to wcześniej niż w 2018 roku. Żeby było jeszcze ciekawiej: z planowanej sieci dróg ekspresowych, która ma liczyć 382 kilometry wybudowano na razie kilometrów... zero. Budują się za to obwodnice i <em>drumuri nationale </em>są gładkie, bez kolein i wykrotów, mają jednak pewną zasadniczą wadę: wiją się jak węże i są cholernie <em>wąskie </em>w razie czego uciekać nie ma gdzie - chyba że do rowu melioracyjnego, a te są zwykle dość głębokie.<br />
W Lugoj skręcam w lewo i wjeżdżam w góry, czego się bardziej domyślam i czuję po zatykających się od czasu do czasu uszach niż widzę - bo widzę, że droga wije się serpentynami, z których niektóre zakręcają po prawie sto osiemdziesiąt stopni, reflektory samochodów, strome zbocze z jednej i niepokojącą czarną pustkę Nie widzę natomiast barierki, która dawałaby choćby iluzję bezpieczeństwa.<br />
Kierowcy próbują wyprzedzać. Ja, choć już mnie nosi, choć sto pięćdziesiąt koni mechanicznych, które mam pod stopą usypia z nudów nie odważam się i wlokę sześćdziesiątką za jakimś TIRem. Jest bezludnie. Miasteczek i wsi tyle co kot napłakał, gdy jakieś się już trafi, oświetlone jest nędznie, uliczki puste, za to każde z nich obowiązkowo wyposażone w stojący na poboczu patrol policji w Dacii i napis Drum Bun (coś jakby Szerokiej Drogi) na wylocie.<br />
Z policją w Rumunii trzeba uważać, zwłaszcza jeśli się jest obcokrajowcem. Mandaty dają ponoć bardzo chętnie, a jak wynika z opowieści znajomych, jeszcze chętniej wyciągają rękę po pieniądze, za które później nie wystawiają pokwitowania. Najgorszym przestępstwem drogowym w Rumunii jest nieopłacona <em>Rovigneta</em> - czyli podatek drogowy. Nie jest to jakoś specjalnie drogie i kupuje się albo na stacjach benzynowych Rompetrol i Petrom, albo na poczcie, lub w specjalnych znajdujących się gdzieniegdzie punktach. Całoroczna kosztuje 120 RON, a mandat, który można zapłacić za jej brak to ponoć nawet 200 euro. Co ciekawe, za mandat zapłacony w ciągu tygodnia od popełnienia wykroczenia, dostaje się pięćdziesiąt procent zniżki.<br />
<a href="http://3.bp.blogspot.com/-HLkyPdBbCSc/TtKMyVxCrxI/AAAAAAAAAKo/b2x3LrhsQQM/s1600/_DSC7780.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://3.bp.blogspot.com/-HLkyPdBbCSc/TtKMyVxCrxI/AAAAAAAAAKo/b2x3LrhsQQM/s320/_DSC7780.JPG" width="320" /></a>Dwie godziny później, na skrzyżowaniu w okolicach Alba Iulia, doznaję czegoś, co jak przypuszczam było chwilowym zatrzymaniem akcji serca. Do tej pory, nie było źle. Kilku świrów, którzy wyskoczyli to zza zakrętu, to zza wzniesienia było szczęśliwie na tyle daleko, bym spokojnie nacisnął hamulec i wszyscy elegancko, na otarcie zderzaków się pomieścili. O zawał przyprawia mnie kierowca cysterny, ciągnący na dokładkę przyczepę. Gdy niemały ogonek samochodów, pomału rusza z miejsca, oślepia mnie światło odbijające się w lusterku. Jadąca tuż za mną ciężarówka, bez wyraźnego powodu włącza długie światła, uruchamia pomarańczowego koguta na dachu i trąbiąc ogłuszająco zmienia pas na lewy, nie patrząc na to, że samochody z naprzeciwka właśnie wjeżdżają na skrzyżowanie. Kilkanaście osobówek w oka mgnieniu znajduje się na poboczu, by zrobić miejsce stalowemu kolosowi, bezwstydnie wykorzystującemu fakt, że mało który kierowca ma ochotę udowadniać ciężarówce, kto tu właściwie ma pierszeństwo. Sprawca całego zamieszania, do którego się zresztą bezwstydnie przylepiam kilka kilometrów dalej i jako trzecia przyczepa wyprzedzam kiedy i on wyprzedza, pędzi nie bacząc, czy jest w terenie zabudowanym, czy nie prawie sto kilometrów na godzinę. Po którymś z takich ryzykownych wyprzedzań odpuszczam - ostatnia jadąca z naprzeciw ciężarówka jest zdecydowanie zbyt blisko jak na moje nerwy.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-c_OhuGyZsmY/TtKN2PR-WrI/AAAAAAAAALA/6XmdXaIZ9BU/s1600/_DSC7348.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; float: right; margin-bottom: 1em; margin-left: 1em;"><img border="0" height="214" src="http://2.bp.blogspot.com/-c_OhuGyZsmY/TtKN2PR-WrI/AAAAAAAAALA/6XmdXaIZ9BU/s320/_DSC7348.JPG" width="320" /></a></div>Na wjeździe do samego Cluj, które leży w górskiej kotlinie, droga jest szersza, ma cztery pasy, przedzielone podwójną ciągłą linią. Jadę lewym i za którymś z zakrętów, jakieś dziesięć kilometrów od celu, cudem unikam czołowego zderzenia z samochodem, dla którego jego dwa pasy to za mało. Przejeżdżone mam do tej pory jakieś 200 tys kilometrów, ale tak wystraszony jak wtedy - nigdy do tej pory na drodze nie byłem.<br />
O Cluj napiszę przy innej okazji, tym razem ograniczę się tylko do uwagi, że miasto sprawia wrażenie bardzo przytulnego, a ze wzgórza z hotelem Belveder rozpościera się na nie niesamowity widok. Pod warunkiem, że nie ma akurat mgły, bo jak się dowiaduję - jest to zjawisko dla tego miasta bardzo typowe.<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: right; margin-left: 1em; text-align: right;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-2HV_WTbtgJM/TtKM7BfxU7I/AAAAAAAAAKw/k9cfw3ctGo0/s1600/_DSC7552.JPG" imageanchor="1" style="clear: right; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://1.bp.blogspot.com/-2HV_WTbtgJM/TtKM7BfxU7I/AAAAAAAAAKw/k9cfw3ctGo0/s320/_DSC7552.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Zwróćcie uwagę na tablicę Passata</td></tr>
</tbody></table>Wracam w niedzielę. Jest piękny i słoneczny dzień - ruch na drogach bardzo umiarkowany. Jedzie się spokojnie, wyprzedza bez nerwów - sielanka. Z nudów obserwuję krajobraz, który między Cluj a Alba Iulią urozmaicają pozbawione drzew pagórki, o tej porze roku bure i smutne. Droga z Cluj na południe, jest ponoć najbardziej uczęszczaną w całej Rumunii. Nie czuje się tego, choć w pewnym momencie mija mnie cały konwój polskich ciężarówek, które muszą chyba transportować jakieś dobra do Rumunii, bo tranzyt do Bułgarii i Grecji jeździ przez Serbię - korzystając z tamtejszych autostrad. Wypatrzyć polską tablicę rejestracyjną w Rumunii nie jest wbrew pozorom łatwo. Rumuni mają bardzo podobny "format" rejestracji, jak my. Dwie litery, przerwa, dwie cyfry i trzy litery. Dwie pierwsze litery symbolizują tak samo jak w Polsce region i miasto (wyjątkiem jest Bukareszt, który ma tylko jedną literę: B). Pech chce, że moje marzenia o korzystaniu z polskiej rejestracji, jako silnego argumentu przetargowego w przepychaniu się na skrzyżowaniach (wiadomo, jak nie stąd to może nie wiedzieć - notorycznie wykorzystywałem zalety posiadania śląskiej rejestracji gdy mieszkałem w Gdańsku) palą na panewce litery SJ (Jaworzno) w Rumunii występują dość powszechnie i oznaczają miasto Salaj - leżące nieco na północ od Timisoary. Ostatnie trzy litery można sobie za 90 lei kupić, gdy rejestruje się samochód. I tak, można czasami zgadnąć, że za kierownicą auta, które ma na tablicy RZV - zasiada Razvan, NKO - Nicoleta, VIP - ktoś z manią wielkości, a XXX - prawdopodobnie miłośnik filmów przyrodniczych dla dorosłych.<br />
Uderza brak stacji benzynowych, do jakich przyzwyczailiśmy się już w Polsce. Z kawiarnią, restauracją, sklepem. Dominują raczej niewielkie obiekty, których główną funkcją, a nie dodatkową, jest sprzedaż paliw.<br />
<table cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="float: left; margin-right: 1em; text-align: left;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-imGTubxtEpQ/TtKNZkPHMxI/AAAAAAAAAK4/md9SiEGrgZU/s1600/_DSC7514.JPG" imageanchor="1" style="clear: left; margin-bottom: 1em; margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" height="214" src="http://4.bp.blogspot.com/-imGTubxtEpQ/TtKNZkPHMxI/AAAAAAAAAK4/md9SiEGrgZU/s320/_DSC7514.JPG" width="320" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Pop - autostopowicz</td></tr>
</tbody></table>Sporo autostopowiczy. Ponoć w Rumunii ze względu na niewielkie dochody społeczeństwa i kapryśnie funkcjonujący transport publiczny - jest to bardzo popularny środek lokomocji. Tyle, że kierowcy się płaci. Nie miałem okazji się przekonać - wszyscy ostrzegają mnie, żebym broń Boże się nie zatrzymywał, jeśli nie chcę skończyć z nożem w brzuchu. Wydaje mi się to wprawdzie mocno przesadzone - bo gdyby rzeczywiście nikt się nie zatrzymywał, przy ulicach nie stałoby tylu ludzi - ale pogadać i tak z przygodnym podróżnym nie pogadam.<br />
Do Timisoary docieram koło 17. Cały, zdrowy i niedraśnięty. Dziwię się bardzo, gdy czytam, że liczba śmiertelnych wypadków drogowych na milion mieszkańców wyniosła w Rumunii w 2009 roku 109 osób, a w Polsce w analogicznym okresie aż 145. Może w tym drogowym szaleństwie jakie uskuteczniają Rumuni, jest jakaś niepojęta metoda? Nie: po rumuńskich drogach jeździ 5,5 mln samochodów (czyli jakieś 250 na 1000 mieszkańców), po polskich 22 miliony (570/1000) - jest po prostu niebezpiecznie.Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7745868655938114477.post-73994279862502292612011-11-19T07:37:00.000+02:002011-11-19T07:37:57.563+02:00To nie je bajka<div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Jakby powiedział sympatyczny leśniczy z jednego z odcinków „Włatców Móch” wynajmowanie mieszkania w Rumunii „to nie je bajka”. A wynajmowanie mieszkania w Timisoarze, w październiku, gdy miasto szturmuje legion studentów nakręcających popyt i rozdmuchujących ceny, przypomina horror. Na poszukiwania tracę dwa tygodnie: kilkanaście godzin spędzonych na portalach immobilare.ro i anunt24.ro, kilkanaście maili i podobną ilość telefonów wykonaną przez dzielnie asystującą mi Adinę.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;"><b>Comfort de lux – tylko okna nieszczelne.</b></div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Zależy mi na mieszkaniu, które byłoby przyzwoicie skomunikowane z lotniskiem – moim miejscem pracy, które prezentowałoby jako taki standard, miało jakąkolwiek możliwość zaparkowania samochodu, wyposażone byłoby w internet, a wynajem kosztowałby nie więcej niż 250 euro. Okazuje się, że takiej kombinacji wymagań jest w stanie sprostać raptem piętnaście spośród ponad tysiąca stu wystawionych na portalach ofert.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Szczególnie ciężko rumuńskim mieszkaniom spełnić warunek jako takiego standardu w połączeniu z ceną. Co prawda portale wprowadziły jakiś tam system gradacji komfortu mieszkania wahający się (malejąco) od „<em>Comfort LUX”</em> przez „<em>Foarte Bine</em>” i później „<em>Comfort 1, 2...</em>” i tak dalej aż do 4. Jeśli by jednak przez tą tylko perspektywę oceniać to co Rumuni oferują najemcom, łatwo ulec złudzeniu i dojść do nieprawdziwego wniosku, że i luksusowo i tanio. Mało który właściciel zdobywa się na szczerość i wszystkie mieszkania opisywane są albo jako<em> Lux</em>, albo <em>foarte bine</em>, a potem okazuje się, że niby są ale wypadałoby je jeszcze pomalować i, na przykład, pochować kable w ścianach. Ogólnie obowiązuje zasada: albo dziadostwo, albo drogo. A najczęściej jedno w połączeniu z drugim.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;"><b>Bucateria original</b></div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Właścicielem pierwszego mieszkania, jest dobrze zbudowany mężczyzna, między trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem życia. Spogląda na mnie podejrzliwie zza szkieł okrągłych okularów w drucianej oprawie. Prezentuje mi „apartament” w ceglanym, nieocieplanym wysokościowcu ulokowanym vis a vis Iulius Mall, przy ruchliwej ulicy Aradului (bo wiodącej w kierunku miasta Arad). Korytarze swojsko oświetlone dwudziestowatową żarówką i śmierdzące nieczyszczonym chyba nigdy zsypem na śmieci. Apartament... Na pierwszy rzut oka widać, że coś było w nim mocno kombinowane. Brudne ściany, upstrzone wbitymi w pięciocentymetrowych odstępach gwózdkami trzymającymi koncentryczny kabel antenowy, klaustrofobicznie mała łazienka na dodatek wyłożona potęgującymi uczucie ciasnoty ciemnozielonymi kaflami i... kuchnia na balkonie. Adina, towarzysząca mi w charakterze tłumaczki czyta chyba w moich myślach, bo pyta o coś właściciela – rozumiem z całego wywodu dwa słowa: <i>bucateria</i> i <i>original</i>. Mężczyzna kręci głową i dłuższą chwilę coś, mętnie chyba sądząc po minie dziewczyny, tłumaczy. Słów nie pojmuję, ale dociera do mnie w lot co się w tym mieszkaniu wyprawiało, gdy w sypialni widzę przy podłodze wygiętą i przechodzącą przez ścianę na sąsiednią balkonokuchnię rurkę z gazem.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Rumuni, jako naród praktyczny i wygodny, a wciśnięty w małe mieszkania w betonowych blokach, zaczęli powszechnie i masowo adaptować balkony na dodatkowe pomieszczenia. Odbywa się to w następujący sposób: na płycie balkonowej stawia się murek, na murku okna, które mocuje się do balkonu powyżej, po czym usuwa się okna i drzwi balkonowe w środku.<em> Suprafata utila</em> się zwiększa i można już mieszkanie oryginalnie jednopokojowe przehandlować jako apartament z pomieszczeniami dwoma. Trudno powiedzieć co na to nadzór budowlany, bo pół biedy jeśli mamy do czynienia z balkonem typu loggia, ale czy zwykłe płyty balkonowe przystosowane są do takich obciążeń? Chyba jednak są, bo jak wynika z moich obserwacji – przynajmniej siedemdziesiąt pięć procent balkonów zostało w taki sposób włączonych do mieszkań, a i nie zauważam by katastrofy budowlane były głównym tematem rumuńskich serwisów informacyjnych</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Za mieszkanie z bucaterią na balkonie, życzy sobie właściciel 230 euro. Na nieśmiałe pytanie, czy dałoby się je przemalować, bo ściany czystością nie grzeszą – oburza się, a potem stwierdza, że musielibyśmy uzgodnić kolor:</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;"><em>- You understand, I would not like to have them, for example purple... </em>- pewnie, kto by tam chciał purple, skoro biało szary, czy szaro biały prezentuje się tak malowniczo.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Dziękujemy, obiecujemy się skontaktować i dziwnie milczący jedziemy do Girocului.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">W Girocului – przykra niespodzianka. Adina, przekonana, że rozmawiała przez telefon z właścicielką dowiaduje się, że i owszem, ale na apartamencie łapę trzyma już agencja nieruchomości. Mimo to, skoro już tam jesteśmy, jedziemy obejrzeć to zachwalane cudo umieszczone w bloku w dzielnicy peryferyjnej i, wnosząc po walających się wszędzie śmieciach, dość podłej. Wdrapujemy się na czwarte piętro po rozłożystych schodach pnących się wokół gigantycznej klatki schodowej. Dziwi mnie trochę to marnotrawstwo przestrzeni, i dzielę się moją obserwacją, ale Adina stwierdza, że przecież to pożyteczne, bo łatwiej się z meblami wprowadzać i wyprowadzać, jeśli zachodzi taka potrzeba.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Właścicielka podejmuje nas w szlafroku i piżamie mimo, że dochodzi 14 i z papierosem w zębach. Jest koło pięćdziesiątki, a włosy zafarbowane ma na kolor, którego nazwa handlowa powinna brzmieć, jeśli jeszcze nie brzmi, „Pustynia Marsjańska”. Jest przestronnie i kiczowato. Na podłodze zielone kafle w deseń a'la marmurek, w „livingu” bar a na nim wsparta i sięgająca sufitu niklowana rura. W sypialni ryczy telewizor, a w pokoju gościnnym poza ogromną, krwistoczerwoną kanapą natrafiam na dżunglę. Przynajmniej dwadzieścia diffenbachii, krotonów, paproci, strzałek, kaktusów i co tam się jeszcze po domach z doniczkowych kwiatów trzyma. Adina tłumaczy mi, że kwiatki dostanę w schedzie, a pani właścicielka życzy sobie wiedzieć, czy będę je podlewał na bieżąco. Zdobywam się na szczerość i stwierdzam, że problemu nie ma – pod warunkiem, że raz na trzy tygodnie starczy. Odpowiedź chyba nie przypada do gustu, gdyż płowowłosa wraz z przedstawicielką agencji i nastoletnią, trudno powiedzieć w jakim charakterze asystującą dziewczyną przez chwilę żywo rozprawiają. Zresztą – mieszkanie nie jest chyba warte, by płacić za nie 150 euro miesięcznie i przebijać się każdego dnia przez wszystkie możliwe korki w drodze do pracy.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;"><b>Co kocha Adina</b></div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">W mieszkaniu numer trzy zakochuje się z miejsca Adina. Na zdjęciach w ogłoszeniu widać łazienkę świeżo wykończoną łazienkę utrzymaną w tonacji szlachetnych brązów i kremu z narożną wanną, skosy i dachowe okna, przestronną sypialnię – wszystko czyste i nowe. Zresztą <em>anul constructii</em>: 2008 mówi sam za siebie. Gdy późnym popołudniem docieramy na prawy brzeg Begi do dzielnicy zwanej Complexul Studentsc coś nie gra. Sprawdzamy dwa razy adres – zgadza się, z jednym wyjątkiem. Ten budynek, na oko, powstał mniej więcej w 1948 roku, może 1955 ale 2008? Ma cztery piętra, jest szarobury i prostokątny, z jedną jedyną klatką schodową. Co nowe to dach: z wiśniowej blachodachówki.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Wszystko staje się jasne, gdy po wejściu na czwarte piętro, wciąż nie widzimy drzwi z oczekiwanym numerem. Jedno piętro zostało do budynku po prostu dobudowane. Wewnątrz zgadza się wszystko – podejmuje nas lokator, który ma wprawdzie podpisaną umowę do piętnastego grudnia, ale chce się wyprowadzić jak najszybciej. Daleko nie ma – przenosi się do mieszkania na przeciwko. Poznał w tym domu swoją dziewczynę i postanowili zamieszkać już bez dzielącego ich korytarza.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">- Sąsiedzi w porządku. Na tym piętrze sześć młodych dziewczyn mieszka – ta część brzmi przynajmniej obiecująco – Ci na dole też OK. Nie dzwonią po policję od razu jak się gra na gitarze elektrycznej.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Adina pertraktuje z właścicielką obniżkę ceny. Na nic.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">- Co jej powiem, to zbija. Tłumaczę, że jesteś spokojny i że nic nie poniszczysz to ona odpowiada, że ten co mieszka też taki jest i płaci 250. Tłumaczę, że może tylko jedną kaucję, nie chce słyszeć...</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;"><b>I must ask my husband</b></div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Z tym właśnie jest problem. Za przyzwoicie wyglądające mieszkania właściciele życzą sobie kaucję i to nie jedną, jak to jest ogólnie przyjęte, ale dwie, czasem trzy. Problemem jest też to, że negocjacje ceny w Rumunii zwykle ograniczają się do dwóch tylko kroków: podania ceny i jej akceptacji (wtedy się płaci), bądź nie (szuka się dalej). Cena to cena i koniec, choćbyś człowieku miał ze skóry wyjść. Wchodzę mimo to w buty negocjatora i próbuję przechytrzyć właścicieli. Zaczynam grę, właścicielom mieszkania na poddaszu oznajmiam, że jestem bardzo zainteresowany, ale potrzebuję chwilę czasu do namysłu, równocześnie mówiąc, że jeśli zrezygnują z dodatkowej kaucji to wprowadzam się w ciągu godziny. W tym samym czasie umawiam się Lucianem - z agencji nieruchomości, mamy obejrzeć jeszcze jedno lokum w okolicach Parku Botanicznego.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Lucian pokazuje mi niewielkie mieszkanie na dziewiątym piętrze w jednym z trzech wysokościowców. Lokalizacja jest taka, że lepszą trudno sobie wymarzyć: trzy minuty na nogach do autobusu na lotnisko, minuta do Ogrodu Botanicznego, dziesięć minut na nogach do Iulius Mall, pięć minut na barokowe Piata Uniri, a do tego pełno miejsc parkingowych (według standardów tutejszych, co oznacza zajęty każdy skwer, chodnik, krawężnik, podjazd, klomb, drogę pożarową i podcień). Mieszkanie jest stosunkowo nowe składa się z sypialni i jadalni z aneksem kuchennym, a blok jak na rumuńskie realia lśni czystością, co chyba trzeba tłumaczyć dużą ilością mieszkających w nim (sądząc po nazwiskach na skrzynkach pocztowych) Niemców. Podoba mi się.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">- Wezmę to mieszkanie – mówię do Luciana – Umów mnie z właścicielem. Ale powiedz, że chcę negocjować tą drugą kaucję.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">- <em>Bine, bine</em> – odpowiada i twarz mu jaśnieje, bo wie, że za pięć minut roboty zainkasuje prawie 700 lei – ale ona się nie zgodzi. Od pięciu lat z nimi pracuję i jeszcze nigdy nie odpuścili. <em>But you may try...</em></div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Wieczorem następnego dnia w biurze w pobliżu Hotelu Continental, spotykam kilka lat ode mnie starszą Alinę, pracownicę banku, miłą blondynkę w zaawansowanej ciąży. Dosłownie chwilę wcześniej odbieram telefon od właścicieli mieszkania na poddaszu, którzy nawet mnie nie widząc decydują się rozłożyć drugą kaucję za mieszkanie na pięć rat po pięćdziesiąt euro. Wskaźnik pewności siebie zatrzymuje się gdzieś w górnych granicach skali - można negocjować.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Lucian spisuje umowę, a ja rozmawiam z Aliną. Początkowo nie chce nawet słyszeć o rezygnacji z dodatkowej kaucji. Argumentuje, że jeśli się wyprowadzę i nie popłacę rachunków to będzie stratna. Ja tłumaczę, że nie chcę przystać na dwie kaucje i dwumiesięczne wypowiedzenie, bo decyzję o przenosinach do Rumunii musiałem podjąć w dwa dni i jeśli coś takiego znów mi się przytrafi, a ona akurat nie będzie mieć pieniędzy to zaproponuje mi, że przez dwa miesiące nie płacę odstępnego, tyle że co mi po tym jak wtedy dawno już będę w Polsce.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">- Widzi pani, mi się naprawdę podoba to mieszkanie i chcę je wziąć. Ale nie muszę. Tak samo jak pani nie musi mi go udostępnić. Myślę jednak, że jesteśmy w stanie dojść do jakiegoś porozumienia...</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Adina relacjonuje mi później, że kobieta w tym momencie mocno się zirytowała i zaczęła dość ostro strofować Luciana, czemu taka rozmowa ma w ogóle miejsce. Co odpowiedział Lucian – nie wiem, zajęty był wklepywaniem moich danych do swojego Apple. Proponuję:</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">- Możemy umówić się tak, że potrąci pani uśrednione rachunki z tej jednej kaucji na koniec i będziemy kwita.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Bawimy się w tego ping – ponga jakieś pół godziny. Ostatecznie Alina dochodzi widać do wniosku, że sytuacja przerasta jej możliwości decyzyjne:</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">- <em>I must ask my husband. -</em> i znika.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Lucian, ni stąd ni zowąd, sceptycznie kręcąc głową stwierdza:<em><br />
</em></div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">- Ona pracuje w banku. Kalkuluje ryzyko.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Przekonany, że wróci z odpowiedzią w rodzaju: <em>załatwiono odmownie - </em>zaczynam zastanawiać się jakich argumentów użyć w rozmowie z właścicielami mieszkania na poddaszu. Czytam też umowę z której dowiaduję się, że mój polski adres zamieszkania to: „Wzrost 185, oczy: niebieskie”. Alina wraca i stwierdza:</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">- <em>I am his wife for 12 years and it was so difficult to convince him</em>. Ale zgoda. Możesz się wprowadzać.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Tylko Adina jest niepocieszona. Naprawdę kibicowała mieszkaniu na poddaszu.</div><div style="margin-bottom: 0cm; text-indent: 0.26cm;">Trzy dni później kończę hotelową odyseję i wwożę swoje graty do apartamentu na dziewiątym piętrze.</div>Bartosz Sowisłohttp://www.blogger.com/profile/12570521718809042809noreply@blogger.com2