niedziela, 9 października 2011

Chrzest pierwszego ognia

Blog powstał z myślą o wszystkich, którzy wybierają się do Rumunii lub tych, których po prostu interesuje ten kraj. Jeszcze przed Drugą Wojną Światową byliśmy sąsiadami. Od kiedy Jałta przekonfigurowała mapę tej części Europy, żeby się tam dostać trzeba pokonać minimum trzy, a przynajmniej dwie granice. Chyba to geograficzne oddalenie sprawiło, że Rumuni jawią się Polakom jako egzotyczny naród zamieszkujący krańce cywilizowanego świata. I , jak szybko się przekonałem, vice versa.
Plac Jedności (Unitarei)
Na wstępie chciałbym przeprosić, jeśli moje obserwacje będą z początku  nieco sztampowe (zwłaszcza dla kogoś, kto miał okazję zwiedzić ten kraj), sądzę, że gdy bardziej tu okrzepnę, poduczę się języka, będę w stanie napisać coś ciekawszego - mija dopiero pierwszy tydzień mojego tu pobytu.  

Wysiadłem z samochodu, pod noszącym, oryginalną jak na Timisoarę, nazwę Hotelem Timisoara na miękkich nogach i upocony jak mysz po porodzie, po trwającej dziesięć godzin podróży spod Katowic. GPS pokazał, że jechałem dokładnie 9 h 56 min, ze średnią prędkością 77 km/h. Nieźle, zważywszy na fakt, że półtorej godziny błądziłem objeżdżając zamkniętą koło Budapesztu autostradę, a potem przepychałem się przez centrum Szeged, nie mając świadomości, że wokół niego biegnie świeżo wybudowana obwodnica. Zaufałem Hołowczycowi, który pilotował mnie z GPS i miałem za swoje. Na usprawiedliwienie dodam, że decyzja o przyjeździe tutaj nastąpiła w takim pośpiechu, że ani nie spojrzałem na mapę, ani nie zapoznałem się ze wszystkimi funkcjami nawigacji samochodowej.
Obawiałem się, straszony przez wszystkich, jazdy autem po Rumunii -  że na chama wyprzedzają, że spychają z drogi i w ogóle dramat łamany przez masakrę. Miła niespodzianka: drogi proste, równe jak stół, wprawdzie niezbyt szerokie, ale ruch na nich na tyle nienatężony, że bez problemu można wyprzedzać - co zresztą nie było konieczne, gdyż Rumuni nieszczególnie przejmują się ograniczeniami prędkości i na zwykłej drodze poza terenem zabudowanym można zasuwać bez większego problemu 110 na godzinę. Przejechałem przez Rumunię raptem ostatnie 80 kilometrów trasy - jak dalej - nie wiem.

W Timisoarze na ulicach nie ma namalowanych linii oddzielających od siebie pasy ruchu, do tego trzeba uważać na tramwaje, trolejbusy i wchodzących na jezdnię bez oglądania się na boki pieszych.
Od chwili, gdy zameldowałem się w hotelu, auto stoi na parkingu - do pracy wożą mnie firmowym transportem, a po mieście poruszam się na piechotę albo taksówkami, które są stosunkowo tanie (1,6 lei za kilometr, leje przelicza się jeden do jednego do złotówek).
Okno w pokoju hotelowym wychodzi na inny budynek. Jest to teatr i opera w jednym, a okna na wprost w które zaglądam, to pomieszczenia techniczne, szatnie i pokoje charakteryzatorów. Pierwszego wieczoru podglądałem mimowolnie jakąś kruczowłosą, a białą jak wampir, aktorkę w krwistoczerwonej kiecce pudrowaną i malowaną przed występem. Przez większość czasu, są ciemne i puste. W nocy opera nie daje hotelowi spać. Nie żeby słychać było wyśpiewywane arie i recytatywy, albo wygrywane uwertury - w nocy, około 23 - 24, bocznym wyjściem, wychodzą pracownicy: aktorzy, charakteryzatorzy, oświetleniowcy i bardzo głośno, w swoim języku komentują zdarzenia minionego wieczoru. Że fasada opery od strony hotelu to cztery kondygnacje, a samego hotelu chyba dziesięć głosy odbijają się od ścian betonowego korytarzu ulicy Marasesti i niosą echem budząc hotelowych gości.

W poszukiwaniu śladów Polski

Znajduję w portfelu czterysta złotych. Zostały w nim przypadkiem. Miałem je wydać przed przekroczeniem słowackiej granicy, napełnić bak z benzyną, zbiornik gazem i zamienić tym samym na dobra balast polskiej waluty, która przynajmniej do Bożego Narodzenia nie będzie mi potrzebna. Udaję się więc na poszukiwanie kantoru, który zechciałby cztery zielone banknoty kupić w zamian za nylonowe chyba, bo wrzucić je można do pralki, wyprać i nic się z nimi nie dzieje - leje. Kantory gdzie nie spojrzeć - któryś musi złotówki skupować. Nic bardziej mylnego. Zostaję odprawiony z kwitkiem w dziesięciu przynajmniej miejscach i gdy straciłem już nadzieję i zapas rodzimej waluty postanowiłem wsadzić do skarpety i wrzucić gdzieć na dno torby ujrzałem w Iulius Mall (centrum handlowym) okienko na którym jak byk stało namazane: zlot polonez.
Poszukiwania kantoru, urozmaicałem sobie poszukiwaniami słownika polsko - rumuńskiego. Księgarni w Timisoarze, w najściślejszym centrum naliczyłem dziewięć. Gdym pytał o dictionar poloneza roman - rozkładano bezradnie ręce. Angielskiego, francuskiego, czy niemieckiego nawet nie liczę - to pewnego rodzaju standard, znalazłem nawet fiński, czeski, nowogrecki, portugalski, duński, norweski, węgierski, szwedzki, rosyjski i turecki - polskiego niet. Zupełnie jakby Rumuni uznali, że wydadzą wszystkie możliwe europejskie języki, a z jakiegoś sobie tylko znanego powodu Polaków postanowili zignorować. Jedyne ślady Polski, jakie do tej pory udało mi się tu znaleźć to: orzeszki konfekcjonowane przez Maspex, soczki Kubuś (które noszą tu nazwę bodajże Tubu), soki Tymbark, jabłka w Auchan, metki z cenami w H&M, opony Dębicy, rumuński przewodnik po Polsce i rumuńskie tłumaczenie Ogniem i Mieczem Sienkiewicza, które chyba sobie kupię jako ciekawostkę. Polska i Polacy, mimo, że odlegli o raptem 700 km są bardziej egzotyczni niż mieszkańcy choćby Mozambiku.

Ceny

Należy wybić sobie z głowy dawny stereotyp o taniutkiej Rumunii. Należy, bo ceny większości produktów w Timisoarze, są wyższe niż w Polsce. Co było dla mnie przykrym zaskoczeniem: cena LPG - litr kosztuje 3,20 lei. Produkty spożywcze są w porównywalnych cenach - natomiast alkohol, kluby i restauracje sporo tańsze.
Małe biusty Rumunek
Piata Victoriei

Tak przynajmniej twierdzą - opinia usłyszana od koleżanki z pracy, gdy jechaliśmy taksówką i gdy kierowca zorientował się, że mówimy o Polsce wtrącił się do dyskusji:
- Taaak, poznałem w Anglii Polki - mają super biusty!!! - A Ioanna, koleżanka, początkowo posmutniała by zaraz potem zacząć ni to kłótnię, ni to umoralniającą pogawędkę, dowodząc że u kobiety rozmiar piersi jest nieistotny, a Rumunki w istocie są płaskie.
Gdyśmy dotarli do klubu, gdzie zaprosiły mnie na koncert, postanowiłem, z czysto reporterskiego obowiązku rzecz jasna, bliżej zbadać temat. Pobieżne obserwacje zdały się tylko przeczyć jej tezom i już miałem rozwinąć temat i na naocznych przykładach dowieść, że jest dokładnie inaczej, kiedy nagle coś ubodło mnie w plecy. Ujrzałem przepraszający wzrok jakiejś czarnowłosej piękności, która w tłumie wpadła na mnie dość obfitą klatką piersiową. Tyle, że wnosząc po twardości ubodnięcia, matka natura niewiele miała wspólnego z apetycznymi krągłościami, które dumnie nosiła przed sobą.


 Kilka nie całkiem a'propos fotografii przedstawia centrum Timisoary o którym napiszę przy innej okazji. Z biegiem czasu będę dorzucał trochę innych fotek, może ciekawszych, myślę, że parę tygodni zajmie też nim forma kolejnych wpisów wykrystalizuje się na tyle, że będzie się je dało bez znużenia czytać, zdaję sobie sprawę, że powyższy może wydawać się nieco chaotyczny, ale taka też jest pierwsza garść wrażeń, jakie udało mi się zgromadzić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz