sobota, 28 kwietnia 2012

Dymisja

Po raz drugi w ciągu niecałego pół roku Rumunia będzie miała nowy Rząd.
Dziś w godzinach popołudniowych po raz pierwszy w historii tego kraju opozycji udało się przeprowadzić tzw. konstruktywne wotum nieufności, które zaowocowało upadkiem Rządu Ungureanu.

Egzotyczna koalicja pozostających do tej pory w opozycji socjalistów, liberałów i konserwatystów przeforsowała na nowego Szefa Rządu młodego ( w tym roku kończy 40 lat) Victora Pontę wywodzącego się z Partii Socjaldemokratycznej.

Jeśliby misja rządu Ponty nie powiodła się - Rumunię mogą czekać w tym roku podwójne wybory: do samorządu lokalnego i parlamentarne.

Jeżeli Poncie uda się utworzyć stabilnie działający rząd, politykę rumuńską czeka kohabitacja - Premier i Prezydent znajdą się do siebie w politycznej opozycji.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Przygoda cz.2

Zniszczona mapa, kompletne załamanie pogody, zapadające ciemności i sfora białych psów, która napędziła mi stracha - wszystko to do kupy wzięte powoduje, że gdy daję z niegościnnego Padiș nogę w ciemności, trzymając się kurczowo zbawczej drogi - mój zdrowy rozsądek i ośrodki racjonalnego myślenia na jakiś czas się wyłączają.


Długo później dociera do mnie, że już na początku ucieczki z przełęczy popełniłem szkolny błąd. Z mapy pamiętam, że gdzieś w okolicy znajduje się miejscowość Boga - obficie wypełniona pensjonatami i hotelami. Wiem, że przyszedłem z północy, wiem, że Boga znajduje się na zachodzie więc powinienem udać się w prawo. Tymczasem idę w lewo.  Jak w pysk dał na wschód. Do najbliższej większej miejscowości - Huedin - mam zatem raptem 58 km. Następny byłby bodajże Cluj, kilometrów 95.

Rzecz jasna - w chwili gdy salwuję się ucieczką przed upierdliwymi, szarpiącymi mnie za nogawki u spodni i paski od plecaka psami - nie mam o tym wszystkim pojęcia - idę licząc na łut szczęścia.
W pomyłce orientuję się wiele, wiele godzin później i około dwunastu kilometrów dalej. Idę sam - bo zdrajca Azorel jakby zapominając o kilku świątecznych kiełbaskach, pisance i cieście świątecznym, w które wyposażyła mnie Cristina, a którymi się z nim hojnie dzieliłem - w obliczu przewagi liczebnej udał się spokojnie na z góry upatrzone pozycje nie tracąc nawet czasu na pożegnalne szczeknięcie. Łajdak.
Droga, którą w strugach deszczu brnę, ma nawet numer, który poznaję znacznie później: 763. Łączy Pietrosoani z Huedin, wiedzie głównie przez całkowite bezludzie. Zimą jest nieprzejezdna, wiosną i jesienią dostępna jedynie samochodem terenowym bądź ciężarówką. Do 2015 roku ma zostać całkowicie pokryta asfaltem. Póki co jednak - asfaltu ani śladu. Jest za to w sporych ilościach szuter, żwir, otoczaki, glina i mnóstwo wody, że miejscami brodzę w rozlanych kałużach po kostki.

Mimo zmęczenia idę szybko ubieram na siebie co tylko mi zostało w plecaku na czoło zakładam latarkę - i idę. Mniej więcej po pierwszej godzinie marszu  natrafiam na ślady ludzi - porzucone puszki po piwie i niedopałki papierosów. Dobrze, myślę, być może jestem już w zasięgu wakacyjno - urlopowych spacerów jakiegoś kurortu. Trochę niepokoi brak łuny świateł elektrycznych, której wypatruję ponad drzewami usiłując oszacować odległość do ludzkich siedlisk.

Pierwszy budynek niemal mijam - nie zauważając go w ciemności. Jest to drewniana stara chałupa - zamknięta nową, mosiężną kłódką. Przez moment przechodzi mi przez myśl, żeby kłódkę przepiłować i znaleźć w środku schronienie. Narzędzia mam - Victorinox z piłką do metalu wyraźnie czuję w kieszeni na piersi. Moralność zwycięża jednak tym razem nad instynktem przetrwania i postanawiam maszerować dalej.
W lesie, w nocy, w kwietniu jest niesamowicie. Jest tak ciemno, że mam wrażenie jakbym oślepł - księżyca na niebie ani śladu. Bieleją tylko łaty niestopniałego śniegu, szemrzy deszcz, huczy głośno dość pokaźna rzeczka po prawej. Wiatr szczęśliwie nie wieje - szczęśliwie, bo przemarzłbym na nim bez wątpienia do kości.
Gdy przestaje padać widzę jak pod wpływem ciepła, które wydziela moje ciało parują na mnie ubrania. Zabawiam się obliczaniem ile kalorii przyjąłem w ciągu dnia i ile z nich już zużyłem. Nie martwię się tym jednak zbytnio - gromadzone przez lata zapasy tłuszczu wokół brzucha powinny starczyć na wykarmienie nie tylko mnie, ale i jeszcze kogoś przez conajmniej kilka dni.

Tracę poczucie czasu - idę i idę, nic nie widzę i wydaje mi się, że droga nigdy się nie skończy. Rozważam nawet powrót do samotnej chaty i dokonanie pierwszego w życiu włamania, ale w tym samym momencie las się otwiera i w świetle latarki widzę kilka zabudowań. Parę murowanych domów: bez okien, bez drzwi. Robią raczej mało przytulne wrażenie. Zauważam natomiast billboard (!) ze zdjęciem domków campingowych i napisem "Ponor - locul de vacanţa - vă invitaţi" - no to jak zaprasza, to zaprasza. Szczególnie, że według znaku pozostały mi doń raptem dwa kilometry.
Nawet nie jestem specjalnie rozczarowany, gdy za niewielkim betonowym mostkiem, w pół godziny później, dostrzegam zamknięty na głucho ośrodek wypoczynkowy Ponor. Śladu człowieka - okna czernieją, nie unosi się żaden dym.
Są za to: dwa murowane budynki, pięć - sześć domków letniskowych. Na koniec dostrzegam moje marzenie: wiatę z kominkiem. Przeskakuję przez płot, zrzucam pod wiatą plecak i z jedną latarką w dłoni, a drugą na czole zaczynam szperać między budynkami. To czego szukam, znajduję za czymś w rodzaju otwartej świetlicy. Są to równo poukładane pod ścianą półmetrowe, grube na ramię szczapy drewna. Znoszę kilka naręczy pod wiatę, a myszkując między budynkami natrafiam jeszcze na leżącą bezpańsko drewnianą skrzynkę po pomarańczach i stalowy kubek. Podstawiam naczynie pod okap dachu, skąd ścieka pokaźna strużka wody. Herbaty wprawdzie nie mam, ale planuję przegotować deszczówkę by ogrzać się nią choć trochę od wewnątrz.

Do rozpalenia ogniska poświęcam pierwszy tom "Dekameronu" Giovanniego Boccacia i kilkunastu mililitrów perfum "Higher Energy" Christiana Diora - które to obie rzeczy dźwigałem cały dzień - bez wyraźnego powodu. Gdy w kominku trzaska już wesoło ogień rozbieram się do naga i wskakuję do śpiwora, który jakimś cudem jest tylko trochę mokry. Spędzam tak noc: budząc się co kilkadziesiąt minut, dorzucając do ognia, odwracając suszące się ubrania i pijąc gorącą wodę. Głodno mi - w plecaku mimo kilkukrotnego przeszukiwania, poza kilkoma okruchami ciasta w folii aluminiowej - nie ma już nic do jedzenia. Chyba jest po trzeciej gdy zasypiam na dobre. W trakcie jednej z tych przerw w śnie dociera do mnie, że poszedłem w kompletnie niewłaściwym kierunku. Postanawiam jednak nie martwić się na zapas i poczekać z decyzją do rana.

Przykro mi, że nie mogę podzielić się, żadnym z tej nocy fotografiami. Jakoś nie przyszło mi do głowy by robić zdjęcia.

CDN

sobota, 21 kwietnia 2012

Przygoda cz.1

Życie jest pełne niespodzianek. W życiu i podróżowaniu w Rumunii - niespodzianki występują w obfitości tak wielkiej - że element zaskoczenia (czyli warunku dla niespodzianki niezbędnego) - przestaje w zasadzie istnieć. Wybierając się na wycieczkę w Rumunii należy po prostu założyć, że coś pójdzie nie tak.

Stâna de Vale
Gdy w trzygwiazdkowym Hotelu Iadolina w Stâna de Vale dowiaduję się, że papierosy, o których zapomniałem można kupić najbliżej w Beiuș, z którego tyle co przyjechałem po zapierających dech w piersiach, zasypanych staczającymi się ze stromych zboczy kamieniami i ciągnących się kilkanaście kilometrów serpentynach - oddycham z ulgą i uznaję, że mój limit pecha został wyczerpany. Dwa dni bez palenia jeszcze nikomu nie zaszkodziły.

Sama  Stâna robi wrażenie przykre (to zresztą chyba typowe dla rumuńskich miejscowości wypoczynkowych). Szczególnie przed sezonem - bo jak się okazuje  Paștele Ortodox - czyli Święta Wielkanocne - to w Rumunii, żaden sezon. Hotele, pensjonaty i ośrodki wypczynkowe, a tych w niewielkiej a położonej ponad 1000 m n.p.m   Stânie nie brakuje - stoją puste. Stoją puste tuż obok niedokończonych od wielu lat inwestycji straszących sterczącymi prętami zbrojeniowymi i liszajami rdzawych zacieków na nie otynkowanych betonowych, czy ceglanych ścianach. Wszystko w ciszy i majestacie gór, wznoszących się w okolicy na ponad 1800 metrów.

Timișora, 15 kwietnia kwitnie już bzami, żółtą forsycją i mleczem, różowawą magnolią i pachnie rozgrzanym asfaltem.  Stâna de Vale pozbywa się dopiero czap śniegu i tonie w spływającej z gór wody.

W Wielką Niedzielę wychodzę z hotelu o 9 rano. Trasa, którą sobie obmyśliłem ma mnie zaprowadzić do Padiș - niewielkiego przysiółka na przełęczy tej samej nazwy do którego powinienem dotrzeć w zależności od wybranej marszruty w pięć do dziewięciu godzin. Wybieram trasę dłuższą idąc za znakami Cruc Albastru i Banda Galben i planuję wrócić do samochodu nazajutrz trasą krótszą - Banda Roșu .


Ledwie wchodzę do lasu, a już przyplątuje się jakiś Azorel - nieodłączny element rumuńskich wycieczek występujący pod różnymi postaciami w zależności od miejscowości kundel, który cieszy się na długi spacer i liczy po cichu na resztki prowiantu - którego zresztą mam pod dostatkiem. Jest mały, szorstkowłosy o maści dziczo - płowej. Młody chyba sądząc po białych ząbkach, którymi rozrywa na strzępy kiełbasę, pisankę i świąteczne ciasto, którymi się z nim dzielę gdy robię sobie przerwy w marszu.


Idziemy więc razem, najpierw przez las, a później przez fioletowe od krokusów hale pod niebem ołowianym od chmur gubiąc raz po raz wyznaczony byle jak szlak. Nie przejmujemy się tym. Azorel pewnie nie wie nawet co to znaczy się zgubić, a ja mam dwa kompasy i mapę - niedokładną i bez naniesionych punktów charakterystycznych - ale odzwierciedlającą, jako tako, ukształtowanie terenu Zona Padiș din Munţii Bihor. 


Schodzimy z wysokiego na 1400 metrów szczytu do doliny rwącej górskiej rzeki i idąc szlakiem równoległym do wąwozu kryjącego wodospad Moara Dracului pniemy się w kierunku Poiana Sotișoara - ogromnej i długiej na kilka kilometrów  ni to hali ni połoniny.
Tutorial: jak poradzić sobie po ukąszeniu żmii. Metody z Winnetou.
Pogoda siada do rzeszty. Na Poianie widoczność wynosi jakieś pięćdziesiąt metrów, tak że idę z kompasem przy nosie kierując się na południowy zachód, gdzie według mapy powinienem gdzieś znaleźć szlak. Kompletenie niewidoczny w tym momencie, bo Poiana pokryta jest metrową warstwą śniegu, w którą nie zapadam się wyłącznie dzięki rakietom przytwierdzonym do obuwia, a żeby poustawiać tyczki wskazujące właściwy kierunek - nikt się nie pofatygował. Azorel orbituje gdzieś na zasięgu widzialności, że momentami wzrok płata mi figle i gdy pies wynurza się z mgły zdaje się jakby biegł po niebie - bo horyzontu po prostu nie ma. Jest biała jak mleko ziemia i podobnie białe niebo. Kiedy indziej zdaje mi się, że nadbiega dzik, lub jakaś inna pokaźnych gabarytów  zwierzyna, a to tylko Azorel, któremu niezwykłe warunki atmosferyczne dodały w moich oczach kilkaset kilo masy.
Ostatecznie, nie wiedząc jak daleko Poianą zaszedłem decyduję się ją opuścić i pójść wprost na południe, gdzie powinienem znaleźć szlak, który zawiedzie mnie do Padiș . Zjeżdżam ze stromego wzniesienia na rakietach śnieżnych niczym na nartach wywracając się co kilkadziesiąt metrów. Pół godziny później idąc brzegiem rwącego strumienia znajduję szlak. Gorzej bo w tym samym momencie obrywa się chmura, z której tyle co wyszedłem. Hektolitry wody spadają prosto jak od linijki, leją mi się za kołnierz i przemaczają plecak. Na domiar złego, szlak przecina wkrótce dość pokaźny strumień, do którego szukam dogodnego zejścia przez dobry kwardans, a następnie szeroką i głęboką na jakieś trzydzieści centymetrów rzeczkę. Kamieni po których możnaby przeskoczyć - brak. Włażę więc do lodowatej wody i gdy uchodzę jakieś dwieście metrów w chlupoczących butach słyszę rozpaczliwe ujadanie Azorela. Widzę go jak przymierza się do pokonania rzeki, wącha, moczy łapę to jedną to drugą, ale najwyraźniej boi się do niej wejść. Mruczę pod nosem, że nie prosiłem się żeby ze mną szedł, więc niech się teraz martwi sam, ale gdy psisko szczeka jeszcze bardziej przeraźliwie - wracam i przenoszę go przez wodę.
Chwilę później tracę mapę - nasiąkła wodą do tego stopnia, że gdy próbuję ją przełożyć - częściowo rozpada mi się w rękach, a częściowo zmienia w bezkszałtne papier mache.
Widoczność siada...
W Padiș - niemiła niespodzianka. Ani jedno z trzech zaznaczonych na mapie schronisk górskich - nie jest otwarte. Cały przysiółek sprawia wrażenie kompletenie wymarłego. Deszcz leje dalej jak z cebra, a na domiar złego zostaję otoczony przez sześć białych psów rozmiarów owczarka niemieckiego. Psy, osaczają mnie jakby nauczyły się tego z jakiegoś podręcznika: szczekają wcale nie przyjaźnie i gdy próbuję się ruszyć - szarpią nogawki moich spodni i paski od plecaka. Innej krzywdy mi nie robią - ale to wystarczy, bo marznę coraz bardziej, a pomysłu żadnego na wyjście z idiotycznej sytuacji nie mam. Krzyki o pomoc w nadziei, że może w którymś z domostw ktoś jest - pozostają bez odezwu. Dzwonię do koleżanki, która jak przypuszczam siedzi przy komputerze i proszę ją o skontaktowanie się z właścicielami schroniska, na którego stronie internetowej wyczytałem, że otwarte jest non - stop. Cristina oddzwania mówiąc, że gospodarzy nie ma i nie będzie. Proszę, żeby zadzwoniła w takim razie do hotelu z którego wyszedłem i spróbowała zorganizować jakiś transport - po chwili dowiaduję się, że nikomu z hotelu jechać się nie chce - święta, noc i za daleko.
Pozostaje mi chyba tylko Salvamont - ale niby pod jakim pozorem ich alarmować? Póki co jestem w dobrym stanie fizycznym, nie zgubiłem drogi, znam swoją pozycję, a że nie mam gdzie spać? Kogo to interesuje?
Robi się ciemno, psy jakby się znudziły, telefon rozładował - więc problem załatwiania pomocy zdalnie też się rozwiązał. Skręcam w lewo i zbiegam z przełęczy w ciemną noc, trzymając się brukowanej otoczakami drogi. Idę w atramentową noc, mlaskając przemoczonymi butami i dygocząc z zimna - bez jedzenia, bez mapy - ku niezanemu ufając, że droga dokądś mnie doprowadzi...

CDN