niedziela, 30 października 2011

Boca Junior

Bea ma zapieprz. Jest asystentką ds. logistyki w firmie gdzie oboje pracujemyn - wyciska z siebie ostatnie poty, stara się jak może, w klawiaturę wali z taką częstotliwością, że można by szczęk klawiszy zsynchronizować z uderzeniami skrzydeł kolibra, połączenia lotnicze wyszukuje po dwa trzy na minutę - ale czasem nie daje rady. Jest jedna do skoordynowania podróży wszystkich pracowników w przedsiębiorstwie liczącym 1,5 tys pracowników z których przynajmniej setka dziennie się gdzieś przemieszcza. Nic więc dziwnego, że czasem sobie o czymś zapomni. Tak było i tym razem, gdy przypomniałem jej o konieczności zrobienia dla mnie rezerwacji w Hotelu Timisoara. Pół godziny później, na mojej skrzynce pojawiła się wiadomość: "Ups... Przepraszam zapomniałam, a oni nie mają już wolnych miejsc. Poszukaj sobie czegoś sensownego na mieście, bo ostatnio gdy hotel polecił mi travel agent okazało się, że to jakiś koszmar był...".
Też nie bardzo mam czas na wybrzydzanie i poszukiwania. Pytam znajomą o dobry hotel w mieście i słyszę nazwę: Boca Junior. Znajduję stronę w internecie, wysyłam Bei link i następnego dnia mam już dwutygodniową rezerwację.
W 1979 roku, słynny wówczas dziennikarz polski (i przy okazji późniejszy autor przemówień Jaruzelskiego) Wiesław Górnicki napisał nastrojową książeczkę zatytułowaną "Ballada Hotelowa". W ostatnim rozdziale, narzekał że (cytuję z pamięci): "Wszystkie hotele, hoteliki, pensjonaty zmierzają ku ujednoliceniu właściwemu hotelom sieciowym, gdzie jeden i ten sam nudny standard obowiązuje na dowolnym kontynencie, w dowolnym kraju...". Otóż Boca Junior jest jednym z wyjątków, który - jak zaraz się czytelnik przekona - oparł i opiera się tej tendencji.
Wnosząc po liczbie gości, przegrywa heroiczną walkę z globalizacją i jeśli coś się nie zmieni przypuszczam, że za dwa - trzy lata pozostanie po nim tylko wspomnienie.
Wiem o czym mówię i o czym piszę: na potrzeby tego wpisu zliczyłem naprędce hotele w których spałem w przeciągu minionych sześciu lat. Boca Junior, który nie wiedzieć czemu właściciel postanowił ochrzcić nazwą argentyńskiej drużyny piłkarskiej - jest trzydziestym piątym w którym przychodzi mi mieszkać. Nie licząc schronisk, pensjonatów, pokojów do wynajęcia i pól namiotowych.
Usytuowany jest na obrzeżu centrum, przy Strada Simion Barnatiu będącą przedłużeniem Bulevardul Take Ionescu i dającą początek Calea Dorobanitilor, a które do kupy wzięte są jednym z dwóch głównych ciągów komunikacyjnych prowadzących poza granice Timisoary, w kierunku lotniska. Okolica raczej nieciekawa. Hotel stoi ścianę w ścianę z jakimś opuszczonym i popadającym w ruinę quasi pałacem o bizantyjskich zdobieniach i finezyjnie wyginananej stalowej bramie i góruje nad znajdującymi się dwadzieścia pięć metrów za nim blokami. Wygląda na stosunkowo nowy: neon z nazwą i czterema gwiazdkami zachęcają podróżnych do nocowania. Zachęca również - nie tylko podróżnych - drugi neon: wyginająca się młoda kobieta i napis "Striptease". Hotel na ostatnim piętrze wyposażony jest bowiem w Night Club, a na przedostatnim w siłownię i saunę.
Restauracja hotelowa
Recepcja robi jeszcze dziwniejsze wrażenie. Pracownik ogląda mecz na 30 calowym telewizorze, od którego siedzi w odległości metra i pięćdziesięciu centymetrów. Dość beztrosko pali papierosa, podobnie zresztą jak i kelnerki czujnie obserwujące zza sąsiadującego z kontuarem baru kogóż to do hotelu przyniosło. Jest kolorowo: złoto, różowo, żółto i pomarańczowo, wszystko w stylu najlepszego sznytu wczesnych lat dziewięćdziesiątych. I pachnie: dymem i perfumami (Rumuni w ogóle przejawiają tendencję do nadużywania pachnideł).
Zaginione ogniwo
Meldowanie przebiega bardzo sprawnie: dowód osobisty trafia w ręce recepcjonisty na jakieś trzydzieści sekund. Dostaję kartę do pokoju i... w pierwszym momencie nie bardzo wiem co mam z nią uczynić, a w drugim się cieszę, bo tym samym odkrywam zaginione ogniwo między zwykłym kluczem, a magnetyczną/zbliżeniową kartą. Jest to plastikowy prostokąt o wymiarach 3 x 7 z dziurkami o specyficznej kombinacji, właściwej dla konkretnego zamka. Zaleta: można wsadzić do portfela. Wada: nie można beztrosko gubić - nie sądzę by ktokolwiek je jeszcze produkował - duplikaty wykonuje więc chyba konserwator przy pomocy wiertła 4 mm.
Pokój zaskakuje przestrzenią. Przyzwyczajonemu do standardowych 8 metrów kwadratowych, oferowanych przez większość sieciówek dwa razy większe pomieszczenie jest czymś pośrednim między suite a apartamentem. Kolory na szczęście - w przeciwieństwie do recepcji - przyjazne. Dwa wazony z kwiatami (sztucznymi bo sztucznymi), biurko, stolik kawowy, duże łóżko. Przez chwilę wierzyć mi się nie chce, że można aż tak duży pokój zaoferować (ze śniadaniem) za 180 lei.
Bliższa inspekcja wskazuje na bogatą przeszłość tego pomieszczenia. Gdzie bowiem nie spojrzeć - wykładziny, plastikowe półeczki w łazience. Powypalane papierosami dziury - oj musiały tu mieć miejsce niezłe imprezy.
Folder hotelowy liczy marne cztery strony (formatu B4 zgiętego wzdłuż) plus okładkę, wydrukowany jest białymi literami na czerwonym kredowym papierze w trzech językach: rumuńskim, włoskim i angielskim. Lakonicznie, na pierwszej stronie informuje o cenach mini baru, na drugiej pralni, na trzeciej w jaki sposób korzystać z telefonu i jak włączyć pornole w telewizorze. Czwarta strona przynosi rzecz, z którą jeszcze się nie spotkałem a mianowicie szczegółowy spis inwentarza pomieszczenia, opatrzony informacją, że w razie gdyby któryś z wymienionych przedmiotów został zniszczony, bądź zabrany zobowiązuje się gościa do zapłacenia w recepcji określonej w tabelce sumy. I tak, dowiaduję się, że popielniczkę mogę sobie ukraść za pięć lei, tacę za trzydzieści, wazę za dwadzieścia, a pilot do dekodera za sto.
Dekodera, podobnie jak żarówek w lampkach nocnych, nikt w spisie nie umieścił - nic więc dziwnego, że ich brak. Za to pilot za stówkę, karnie leży na swoim miejscu.
W łazience uszkodzona jest deska sedesowa. Bez większych nadziei zgłaszam ten problem na recepcji, ale o dziwo, naprawiają. Pytam przy okazji o klub ze striptizem, który z ciekawości chciałem obejrzeć. Trzydziestoletni recepcjonista z przedziałkiem przez środek głowy i nieogoloną szczęką smutno kręci głową:
Sorry, closed, for three months. No customers. Crisis.
Musi mieć rację - skoro Włosi, którzy jak przypuszczam stanowią, bądź stanowili główną część klienteli oszczędzają na goliźnie - to już kryzys pełną gębą. Wybieram się mimo to na ostatnie piętro, żeby rzucić choć okiem na wystrój. Zastaję głucho zamknięte drzwi i pusty, smutny kontuarek szatniarza.

Wieczorem korytarze trochę przerażają. Są niedoświetlone, a lampki kierujące do dróg ewakuacyjnych i sygnalizujące sprzęt przeciwpożarowy blado i niepokojąco mrugają. Jest pusto i cicho, aż w uszach dźwięczy. Całe piętro ma chyba jednego lokatora - mnie.
W nocy pokój ujawnia ekstremalną naturę. Wyposażony jest w rodzaj klimatyzacji, której wylot znajduje się w suficie. Urządzenie jest wprawdzie wyposażone w sterownik, ale ten chyba nie działa, bo niezależnie od ustawienia dzień w dzień, akurat między 19.00 a północą, czyli wtedy gdy zwykle kładę się spać, wtłacza do pokoju gorące powietrze. Żeby usnąć muszę więc uchylać okno. Jest już prawie listopad, noce nie należą do ciepłych toteż budzę się regularnie około trzeciej trzydzieści i szczękając zębami zamykam okno. Rano znów jest wściekle gorąco - grzeją bodajże od siódmej. Ustala się w ten sposób rytuał, który chcąc - nie chcąc celebruję każdej nocy.
Śniadanie, dla kogoś przyzwyczajonego do sieciówek, jest sporym zaskoczeniem. Zwykle w restauracji ustawia się bowiem w lermerach ciepłe zakąski, na tacach i paterach zimne, do tego zazwyczaj mleko, jakieś płatki, warzywa, miód, termosy z kawą, wybór herbat, soków - czego dusza zapragnie. Co interesujące: nawet sieciówki dywersyfikują śniadanie w zależności od położenia geograficznego. Dla przykładu: Ibis we Francji oferuje typowe francuskie, rozszerzone śniadanko: croissant, dżemy, miód. Rozszerzone, bo Francuzi zwykle na śniadanie jedzą kawę i sok pomarańczowy nie zawracając sobie głowy czymkolwiek innym. Angielski Ibis potrafi za to zaserwować fasolkę albo smażony boczek, na Węgrzech serwują pikantne kiełbaski, smażoną cebulę i pieczarki, a nawet ziemniaki. W Hamburgu jadałem pasjami wędzone łososie i makrele z chrzanem. W Boca Junior? Czytajcie dalej.
Schodzę pierwszy raz na śniadanie i od razu nerwowe spojrzenie na zegarek - czyżbym był godziny pomylił? Ale nie, jest 7.25 na zewnątrz jeszcze szarawo, a przecież dobrze pamiętam, że poprzedniego dnia recepcjonista powiedział wyraźnie: From seven till ten. Żadnych lermerów, żadnego bufetu, ani śladu zakąsek, mleka, płatków... Wiem przecież, że Rumuni jadają śniadania, bo w Timisoarze wprawdzie przez siedemnaście dni mojego pobytu menu nie zmienili, ale coś tam zawsze było. Przypomina mi się górski hotel PTTK w Ustrzykach Górnych. Tam jedzenie podawał kelner, każdego ranka zadając sakramentalne pytanie: Jajeczniczka czy paróweczki? Tyle, że PTTK w Ustrzykach ma jedną gwiazdkę a Boca cztery...

Kelnerka przynosi kartę, na której wypisane są potrawy, które mogę sobie na śniadanie zamówić. Lista imponuje. Omlet w czterech wersjach, zimna płyta, jajka na twardo, kanapki, płatki owsiane, płatki kukurydziane, sery, wędliny, warzywa, owoce. Razem około czterdziestu pozycji.
Wybieram w końcu omlet i kanapkę do których to przynoszą mi jeszcze pół weki w postaci tostów. Kanapka też zresztą jest tostem, podobnie jak większość kanapek, które kupuje się w Rumunii, ale nie mam nic przeciwko temu. Przez kolejne dni orientuję się, że te pół weki bądź pół przypieczonej weki jest żelaznym i niezłomnym punktem programu szefa hotelowej kuchni. Pół weki dostałem nawet do pokrojonego w plastry pomidora, którego zamówiłem sobie któregoś wieczora na kolację. Trzeciego dnia, gdy zaczyna mnie już irytować to wybieranie z karty i machinalnie zamawiam omlet cu ciuperci, a przypadkiem zajmuję stolik w pobliżu wejścia do kuchni słyszę nagle dźwięki uderzającego o talerz widelca - wątpliwości nie mam żadnych: poza mną nikogo w restauracji, ergo - robi się mój omlet. Doznaję tym samym olśnienia i nagle widzę same dobre strony wybierania śniadań z karty, jeśli przeciwstawić je samoobsłudze w większości hoteli. Otóż: jedzenie jest na pewno świeże (kto widział bekon na śniadaniach w sobotę w większości hoteli wie co mam na myśli) i nic się nie marnuje. Goście dostają tyle, by się nasycić i nic w koszu nie ląduje. Za to ma Boca Junior wielki u mnie plus i między innymi za to, w przeciwieństwie do pozostałych trzydziestu czterech hoteli w których do tej pory mieszkałem, poświęcam mu już trzecią godzinę pisząc ten tekst.
Moja rezerwacja kończy się 9 listopada. Do tej pory muszę znaleźć sobie jakieś lokum. Jaki by hotel nie był - mieszkanie w nim na dłuższą metę męczy, a dla mnie jeśli dotrwam w nim do końca rezerwacji będzie to oznaczało w sumie 37 nocy w czterech różnych hotelach. Wczoraj obejrzałem dwa mieszkania, jutro jadę oglądać kolejne trzy.
Przepraszam za jakość części zdjęć - robiłem komórką - wszystkie mojego autorstwa.

niedziela, 23 października 2011

Co pędzimy z wiatrem...

Przebywam chwilowo na Węgrzech, w związku z czym zdjęć dziś nie będzie. Gdy wrócę do Timisoary, spróbuję dorzucić kilka fotek. 
Znajomy Rumun opowiada mi niepoprawną politycznie anegdotę:
„Na tej samej ulicy, na tej samej wielkości działkach stały dwa identyczne domy. W jednym zamieszkał Cygan ze sporą rodziną, w drugim ceniony w Timisoarze prawnik, z żoną, dzieckiem i psem.
Pewnego wieczoru prawnik z żoną dzieckiem i psem postanowili przeprowadzić się do Bukaresztu. Jeszcze tego samego dnia na ogrodzeniu zawiesił płachtę, a na niej napis: „De vanzare 125 000 euro.” Rano, gdy wyjrzał przez okno ujrzał na płocie sąsiada identyczny napis, tylko z ceną 200 000 euro. Uśmiał się początkowo z naiwności Cygana, ale wieczorem postanowił spytać sąsiada co powodowało nim, by wystawić dokładnie taki sam dom na sprzedaż 75 000 euro drożej. I gdy tylko ujrzał go na ulicy – spytał.
- Mój dom jest więcej warty niż Twój, dlatego i cena jest wyższa. - usłyszał w odpowiedzi.
- Ale jak to możliwe: dzielnica taka sama, ulica taka sama, działki tej samej wielkości, domy identyczne, przecież gdyby ktoś miał wybierać to wiadomo, że wybierze tańszy.
- Nie, nie – zaprzeczył z uśmiechem Cygan – zapomniałeś o jednym. Ja nie mam Cyganów jako sąsiadów.”
Ta historyjka dość dobrze odzwierciedla stosunek Rumunów – Nie – Cyganów, do Rumunów – Cyganów, czy jak chcą sami Rumuni do Tigani (pisane przez T z ogonkiem na dole). Rumuni (nie-cyganie), darzą swoich współobywateli szczerą i bezinteresowną niechęcią – winią ich za fatalną opinię jaką Rumunia i Rumuni cieszą się na świecie.
Z opowieści wynika, że po ogólnej beznadziei okresu lat 80, który skończył się 20 grudnia 1989 gdy Nicolae Caecescu wraz z małżonką zostali odstrzeleni na dachu wieżowca, skąd usiłowali uciec helikopterem, Cyganie – obywatele rumuńscy uzyskali nagle nieograniczony niczym dostęp do paszportów i masowo zaczęli wyjeżdżać za granicę. Stało się tak, że w policyjnych statystykach krajów do których emigrowali nagle pojawiło się mnóstwo Rumunów rejestrowanych jako żebraków, włóczęgów, czy po prostu aresztowanych za kradzieże i inne mniejsze lub większe przestępstwa. Wieść rozeszła się szybko, i w połączeniu z podobnym brzmieniem słów Rom i Rumun (Rom, jest zresztą od 1971 roku oficjalną nazwą tej grupy etnicznej) w części języków spowodowały, że w zasadzie bez powodu cała Rumunia i jej mieszkańcy zaszufladkowani zostali jako krętacze, żebracy i przestępcy. Ot siła czarnego PR i mocy tworzonych uogólnień.
Szczerze mówiąc: nie spotkałem jeszcze Rumuna nie-Cygana, który o Cyganach powiedziałby coś pozytywnego. Co więcej, Rumunii bardzo gorąco protestują, gdy mylić ich z Romami i mocno irytują się jeśli, czy politycy, czy dziennikarze, czy celebryci zaczynają Cyganów brać w obronę. Najczęstszy argument brzmi: „Niech spróbują z nimi najpierw pomieszkać, a potem niech przyznają im jakiekolwiek prawa.” I trudno takiemu stanowisku nie przyznać choćby trochę racji: w lipcu tego roku, Francuzi, którzy najbardziej z zachodnich europejczyków gardłowali za cygańskimi prawami – zaczęli ich masowo deportować.
W 2008 roku Madonna dała w Bukareszcie koncert. Rumuni, którzy z tego co zaobserwowałem lubują się w muzyce lekkiej łatwej i przyjemnej przywitali gwiazdę bardzo gorąco. Miasto żyło wydarzeniem przynajmniej dwa tygodnie naprzód. Dobry nastrój pękł jak bańka mydlana, gdy Madonna ze sceny publicznie zaczęła krytykować Rumunów, że nie pomagają się Cyganom asymilować i dyskryminują ich. Została przez publiczność wygwizdana.
Pomijając kilka incydentów, kiedy byłem zaczepiany o jakieś parę groszy – z Cyganami w Rumunii nie miałem problemów. Trudno mi więc zdobyć się na własną ocenę.
Zbieram więc co słyszę i co udaje mi się w internecie znaleźć.
W 1990 roku, zaraz po rewolucji, w centrum Timisoary opustoszało wiele budynków – jaka była tego przyczyna – nie wiem. Większość nich zajęli – prawem kaduka – Cyganie. Po dwudziestu latach, gdy Rumunia weszła do UE, ceny nieruchomości raptownie wrosły, a Cyganie, na których przez zasiedzenie przeszło prawo własności do budynków z dnia na dzień stali się milionerami.
W opinii tej samej osoby, która opowiedziała mi ów dowcip, Cyganie mają trzy główne cechy: mają jaja, jest ich dużo i działają jako dobrze zorganizowana grupa.
Wikipedia nie podaje jednoznacznie ilu Romów mieszka w Rumunii. Oficjalna statystyka mówi o 2,5% społeczeństwa, nieoficjalne szacunki o ponad 10 proc (2,5 mln). Szybko ich przybywa: rodziny nie – cygańskie decydują się zwykle na jedno dziecko zaś u Cyganów niczym nadzwyczajnym jest cztery – pięcioro dzieci w rodzinie. Nie – cygańscy Rumuni obawiają się więc, że w ciągu pięćdziesięciu lat zostaną mniejszością etniczną we własnym kraju, a Cyganie doczekają się pierwszego w swojej historii Państwa.
Rozbieżność między danymi oficjalnymi, a szacunkami Wikipedia tłumaczy obawą Cyganów przed dyskryminacją i co za tym idzie ukrywanie własnej tozsamości. Jest w tym sporo prawdy: Cyganie dyskryminowani byli od zawsze: wywalano ich kolejno z Anglii i Francji w XVI wieku (w Anglii pod groźbą więzienia, co chyba w końcu wydało się komuś dość absurdalne, bo zamieniono ją na karę śmierci), brutalnie asymilowano w Hiszpanii i na Węgrzech. W XIX wieku na Wołoszczyźnie kodeks karny stwierdzał, że każdy Cygan rodzi się niewolnikiem, a w okresie II Wojny na polecenie Himmlera wymordowano ich od 200 tys do 2 mln. Jeszcze w latach 70 ubiegłego wieku w Czechosłowacji, cygańskie kobiety poddawane były potajemnej, farmakologicznej sterylizacji.
Przyczyny antycyganizmu były najróżniejsze: rasowe, kulturowe, religijne, społeczne. Nie sądzę, jednak, żeby przyczyną kierowania potęgi aparatów państwowych przeciw Cyganom miały cokolwiek wspólnego z ludowymi bajaniami o Cyganach jako dzieciach diabła. Przypuszczam, że motywacja była zdecydowanie prostsza: żaden władca nie przepada za poddanymi, którzy włóczą się w tę i z powrotem, nie rejestrują się, nie płacą podatków bo nie wiadomo gdzie ich znaleźć, nie chcą posyłać dzieci do szkół, a do tego jeszcze się nie asymilują, trudnią nie wiedzieć czym i w nosie mają ogólnie przyjęte normy społeczne.
Jest i druga strona medalu: na Węgrzech na 100 więźniów tylko 4 nie jest Cyganami. W Austrii jest ich siedmiokrotnie więcej niż wszystkich pozostałych więźniów.

sobota, 15 października 2011

Przedpołudnie

Rumuński parlament zatwierdził nową ustawę. Dowiaduję się o niej od Mari, wiecznie uśmiechniętej, nieco pulchnej i czarnowłosej kobiety, której wiek szacuję na jakieś trzydzieści lat , pracującej jako kierowca w firmie męża. Fordem S - Max dzień w dzień o ósmej trzydzieści wozi mnie z hotelu do pracy. Jej zasób angielskich słów jest ograniczony, ale zważywszy, że naukę zaczęła rok temu - imponuje.
Mari, wożąc mnie do pracy, słucha radia, które akurat o tej godzinie nadaje satyryczną audycję, bo jej życzliwy uśmiech, nie znikający nawet po nieprzespanych nocach (między 22 a 6 rano wykonuje co najmniej dwa kursy z centrum Timisoary na lotnisko) ewoluuje w eksplozje całkiem już jawnego rżenia. Gdy kończy się śmiać, stwierdza: Radio, they are so so funny i gdy wie jak przetłumaczyć - tłumaczy. W środę nie śmieje się tylko kręci z dezaprobatą głową. Kiedy pytam o co chodzi, tłumaczy: Romanian politics, they say every driver must have special kauchuk for winter. Domyślam się, że kauchuk - to nic innego jak opona. Mari dorzuca jeszcze, że to nie koniec. Kontrolujący policjant może bowiem nie umieć rozróżnić opony letniej od zimowej, więc każdy kierowca jest zobowiązany jest mieć przy sobie paragon, albo fakturę, żeby władzy pokazać, że opona na której pisze na przykład Pro Snow jest na pewno zimowa. Pytam: jaka  sankcja, ile ma wynieść mandat? Four thousand RON and insurance lost when accident - brwi chyba wędrują mi bardzo wysoko, bo Mari mrugając długimi światłami, by jadące przed nami muzealne Yugo zawinęło się gdzie jego miejsce - czyli na prawy pas - potwierdza: Yes, yes - is crazy. Opony zimowe przezornie założyłem przed wyjazdem z Polski, ale skąd wziąć za nie rachunek? Szczególnie, że to na czym moje auto jeździ jest gumami po tak zwanej regeneracji?
Nic dziwnego, że Rumunom się ten przepis nie podoba. Komplet zimówek do takich cacek jak na zdjęciach pewnie parę lei kosztuje, a przecież benzyna też nie najtańsza.
***

Timisoara przecięta jest kanałem Begi. O tyle tajemniczym, że polska, podobnie jak francuska Wikipedia milczą na jego temat, angielska zamieszcza nic nie mówiącą trzyzdaniową notkę.  Rumuński artykuł jest bardzo obszerny, ma tylko jedną wadę - jest po rumuńsku. Zgaduję więc z niego, że kanał ma 114 km długości, z czego tylko 40 leży w granicach Rumunii. Powstał bodajże w XVIII wieku, w celu odprowadzenia części wód rzeki od której wziął nazwę, a która notorycznie zalewała Banat. Nim jego powstanie wyprostowało wszystkie hydrologiczne zawiłości okolica musiała być nieszczególna - z tego co gdzieś rzuciło mi się w oczy Timisoara powstała po prostu na bagnach.

Dowiaduję się, że dzięki kanałowi miasto jest jednym z niewielu w Rumunii, gdzie rozwinęło się wioślarstwo i kajakarstwo. Chcę wypożyczyć kajak lecz właściciel, z niewiadomego powodu każe mi przyjść za kilka godzin. W tym czasie, przyjrzawszy się temu co ma na stanie oblatuje mnie strach. Okrągłodenne, jednoosobowe łupinki zdecydowanie różnią się od Vist na których spłynąłem pięcioma rzekami w Polsce, na których możnaby śmiało rozpalić grilla, w których czego dowodzi doświadczenie można upchnąć sprzęt biwakowy na cały tydzień i dwie skrzynki piwa. Nie ryzykuję. temperatura powietrza około 10 stopni, wody pewnie tyle samo. Aparat z drugim obiektywem i telefon komórkowy kosztują razem około 2 tys. złotych. Poczekam na bardziej komfortowe warunki.
Na murowanym nabrzeżu ktoś nasmarował na czarno wielki, intrygujący napis: "Pedophiliei - children of god". Obok na czerwono dwuipółmetrowej wielkości literami: STOP i wykrzyknik. Czy napisy powstały równocześnie i mają być prostestem przeciw pedofilii? A może w Rumunii istnieje jakieś pedofilskie lobby głoszące swoje poglądy w postaci grafitti, a ktoś dopisał tylko na znak sprzeciwu ów czerwony STOP? A może Children of God, to księża, a napis jest potępieniem afery pedofilskiej? Autor nie umieścił nigdzie wykładni.
***

Piata Victoriei nie różni się tak naprawdę niczym od centrów innych europejskich miast. Rzecz jasna, budynki, stan ich utrzymania i zachowania - są różne. Ale tak jak w Krakowie na Rynku, w Barcelonie na La Rambli, Londynie na Trafalgar Square, czy Gdańsku na Długiej - przewalają się w soboty wycieczki pstrykających fotki turystów (po dolatujących strzępach słów sądząc: Włosi, Niemcy i Węgrzy, a także trafiający chyba wszędzie Japończycy), siedzący po kawiarniach lokalesi niespiesznie popijający kawę i spacerujący bez wyraźnego celu mieszkańcy. Za to w odróżnieniu od Polski - gdzie esteci i higieniści wypłaszają zanieczyszczające wszystko wokół gołębie z centrów miast i gdzie coraz częściej widać tabliczki zakazujące ich dokarmiania - Rumuni zdają się  lubić te ptaki, oswojone tak dalece, że siadają na ramionach, dają się chwytać w dłonie, głaskać, a nawet całować.


Co może być dla Polaka interesujące i nieco dziwne, Rumuni bardzo dbają o  ekspozycję swojej flagi. Nie miałem jeszcze okazji nikogo zapytać o przyczyny tego stanu rzeczy (nie ma w tym momencie żadnego święta), ale obserwuję, że niebiesko - żółto - czerwone sztandary powiewają dosłownie na każdym kroku, częściej nawet niż Stars and Stripes w amerykańskich filmach. Wiszą na każdym rządowym lub samorządowym budynku, uczelni, szkole, teatrze, operze - co jeszcze zrozumiałe, ale naprzemiennie z zielono - żółtym znakiem handlowym, nad wejściem do Mc Donald's - już dziwią




***
Idę na zachód. Niedaleko, nie więcej niż kilometr od  Piata Victoriei znajduje się ogród botaniczny. Może nieco rozczarowywać, bo w betonowych sadzawkach nie ma nawet kropli wody, ale jest dobrą okazją do poobserwowania mieszkańców Timisoary. Widzę jakieś młode dziewczyny portetujące się na parkowej ławce w jesiennej scenerii. Aparat, którym dysponują nie jest niczym nadzwyczajnym - ot trochę lepszy kompakt - ale przygotowane do zdjęć są rewelacyjnie. Z daleka widać starannie "wymejkapowane" twarze i rozpraszającą ostre słoneczne promienie, składaną blendę.
Przypomina mi się co usłyszałem przed wyjazdem: Rumuni są bardzo "pro". Chyba jeszcze bardziej niż Polacy. Kolega pyta mnie w pracy któregoś dnia:
- Jaki sport uprawiasz?
- Kajakarstwo...
- Proffesional?

I co mu odpowiedzieć? Że spływ raz na rok, podczas którego więcej opalania się, żartów i piwkowania niż wiosłowania?
Kawałek dalej, jeśli iść wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do ronda, stoi przy nim mieszkalny blok - ponoć powstały za komuny. Jeśli to prawda, to jest jednak coś dobrego w tym co pozostawił po sobie w tym kraju Ceacescu. Takiej linii w budownictwie mieszkaniowym modernizmu, brutalizmu, czy socrealizmu jeszcze nie widziałem.
***
Największe centrum handlowe Timisoary nazywa się Iulius Mall. Jest chyba przedmiotem dumy miasta, bo dziwnym zbiegiem okoliczności, gdy rozmawiam z Rumunami, zawsze wypowiadają się o mieście dość krytycznie, twierdząc, że nic ciekawego w nim nie ma, ale kończąc dodają zawsze - ale mamy Mall.
Mall jak mall. Kupa sklepów w jednym miejscu. Idę jednak doń uzupełnić braki w garderobie. Mijam żółte mury więzienia, gdzie widać na soboty wyznaczono godziny widzeń bo ogonek przed bramą jak do mięsnego w 1985, przechodzę pod kolejowym wiaduktem i obok Praktikera trafiam na niezwykle fotogeniczne miejsce: stary poprzemysłowy i opuszczony teren (cementownia? żwirownia?). Ogrodzony niestety i to chyba niedawno, bo kłódka na bramie lśni nowością. Próbuję więc zdjęć zza płota Dobre ujęcie przypłacam prawie życiem, o czym informuje mnie przeraźliwie trąbiąca taksówka gdy ładuję się na jezdnię.
Malla już nie sfotografowałem. Tabliczka umieszczona na wejściu jednoznacznie zabrania: wprowadzania psów, wnoszenia pistoletów, fotografowania i filmowania. Za to na dachu, zaadaptowanym na kawiarnię - dzieci zaadaptowały balony na latawce.

poniedziałek, 10 października 2011

Eurolej

Sądziłem, że śniady, z sypiącym się wąsem wyrostek, dorabiający w niewielkim sklepie rodzaju "schwarz mydło i powidło" ulokowanym we wschodniej pierzei Placu Zwycięstwa (Piata Victoriei) mnie kiwnął.
Hotel Timisoara i Opera
Nie zorientowałem się rzecz jasna od razu, bo nie byłoby sprawy. Wyszedłem, uśmiechając się i grzecznie mówiąc: "Multsumesc, la revedere", zaaferowany, że udało mi się po rumuńsku spytać, czy mówi po angielsku i jeszcze bardziej pozytywną odpowiedzią. Zlazłem do podziemi restauracji Timisoerana, zamówiłem piwko o tej samej nazwie, obiadek złożony z mamałygi, jajka sadzonego, smażonego boczku, pieczonego schabu i dwóch kiełbasek, które wzięte do kupy miały być specjalnością regionu. Gdym oddając się refleksji nad siłą rumuńskich szczęk żuł schabik, który kruchością dorównywał kiełbasce, a kiełbaska wężowi ogrodowemu - dotarło do mnie jaki jest właściwie kurs rumuńskiej waluty i co za tym idzie ile tak naprawdę zapłaciłem kilka minut wcześniej.
Przetrząśnione naprędce kieszenie ukazały corpus delicti w postaci startera i karty doładowującej - kredyt na obydwu razem wyniósł 16 euro - a zapłaciłem w sumie 100 lei, czyli licząc z grubsza - 23.
Miałem iść i opieprzyć, albo i skórę przetrzepać łebkowi, który jak mi się zdało bezwstydnie mnie oszukał, biorąc za turystę - frajera, który od pięciu euro nie zbiednieje. Jak się miało okazać - dobrze się stało, że się powstrzymałem.
Opowiedziałem dziś tę historię znajomej Rumunce i powiedziała mi, że to normalne i tak to po prostu działa. Podatek płaci się osobno, a firmy według sobie tylko znanych zasad obliczają kurs lei. Telefony, jak się okazuje, to najmniejszy problem. Większość cennych towarów w Rumunii jak samochody i nieruchomości: mają ceny podawane wyłącznie w euro. Logika w tym ponoć taka, że aby kupić dom, czy auto - trzeba wziąć kredyt, a większości kredytów banki udzielają w twardej walucie.
***
Rumuni nie lubią zimna. Plotka mówi, że za czasów Ceacescu, gdy ten zawziął się by spłacić wszystkie zagraniczne zobowiązania (co mu się zresztą udało), prowadził politykę takiego zaciskania pasa, że zimą oficjalna temperatura w blokach w Bukareszcie miała wynosić 12 st. Celsjusza. Gdy się wchodzi do dowolnego małego sklepu - wypieki na twarzy murowane, nagrzane do 28 - 30 stopni. Niestety, zasada ta nie stosuje się do mojego hotelowego pokoju, w którym do chwili gdym wycyganił olejowo - elektryczny grzejnik zimno było niczym w psiarni. Recepcja twierdzi, że sieć ciepłownicza jeszcze nie działa.
***
Piata Victoriei
Umieściłem kilka zdjęć Piata Victoriei po zmroku, sukcesywnie w miarę gdy powstawać będą następne będę je tutaj wrzucał. Wieczory zapadają już szybko, a i "złota godzina" najlepsza do nocnego uwieczniania uroków miasta aparatem skurczyła się do dwudziestu kilku minut.
Timisoara jest zresztą bardziej fotogeniczna w nocy. W ciemnościach dyskretnie chowają się wstydliwe liszaje odpadającego z fasad tynku i nie widać smutnych, niemytych okien opustoszałych budynków. Miasto w nocy pławi się w złotym  świetle elektrycznych latarni. Część z nich pamięta pewnie końcówkę XIX wieku, kiedy miasto stało się pierwszym w Europie, którego ulice w nocy rozjaśnił blask elektrycznego światła.
Cerkiew Trzech Patriarchów -Timisoara

niedziela, 9 października 2011

Chrzest pierwszego ognia

Blog powstał z myślą o wszystkich, którzy wybierają się do Rumunii lub tych, których po prostu interesuje ten kraj. Jeszcze przed Drugą Wojną Światową byliśmy sąsiadami. Od kiedy Jałta przekonfigurowała mapę tej części Europy, żeby się tam dostać trzeba pokonać minimum trzy, a przynajmniej dwie granice. Chyba to geograficzne oddalenie sprawiło, że Rumuni jawią się Polakom jako egzotyczny naród zamieszkujący krańce cywilizowanego świata. I , jak szybko się przekonałem, vice versa.
Plac Jedności (Unitarei)
Na wstępie chciałbym przeprosić, jeśli moje obserwacje będą z początku  nieco sztampowe (zwłaszcza dla kogoś, kto miał okazję zwiedzić ten kraj), sądzę, że gdy bardziej tu okrzepnę, poduczę się języka, będę w stanie napisać coś ciekawszego - mija dopiero pierwszy tydzień mojego tu pobytu.  

Wysiadłem z samochodu, pod noszącym, oryginalną jak na Timisoarę, nazwę Hotelem Timisoara na miękkich nogach i upocony jak mysz po porodzie, po trwającej dziesięć godzin podróży spod Katowic. GPS pokazał, że jechałem dokładnie 9 h 56 min, ze średnią prędkością 77 km/h. Nieźle, zważywszy na fakt, że półtorej godziny błądziłem objeżdżając zamkniętą koło Budapesztu autostradę, a potem przepychałem się przez centrum Szeged, nie mając świadomości, że wokół niego biegnie świeżo wybudowana obwodnica. Zaufałem Hołowczycowi, który pilotował mnie z GPS i miałem za swoje. Na usprawiedliwienie dodam, że decyzja o przyjeździe tutaj nastąpiła w takim pośpiechu, że ani nie spojrzałem na mapę, ani nie zapoznałem się ze wszystkimi funkcjami nawigacji samochodowej.
Obawiałem się, straszony przez wszystkich, jazdy autem po Rumunii -  że na chama wyprzedzają, że spychają z drogi i w ogóle dramat łamany przez masakrę. Miła niespodzianka: drogi proste, równe jak stół, wprawdzie niezbyt szerokie, ale ruch na nich na tyle nienatężony, że bez problemu można wyprzedzać - co zresztą nie było konieczne, gdyż Rumuni nieszczególnie przejmują się ograniczeniami prędkości i na zwykłej drodze poza terenem zabudowanym można zasuwać bez większego problemu 110 na godzinę. Przejechałem przez Rumunię raptem ostatnie 80 kilometrów trasy - jak dalej - nie wiem.

W Timisoarze na ulicach nie ma namalowanych linii oddzielających od siebie pasy ruchu, do tego trzeba uważać na tramwaje, trolejbusy i wchodzących na jezdnię bez oglądania się na boki pieszych.
Od chwili, gdy zameldowałem się w hotelu, auto stoi na parkingu - do pracy wożą mnie firmowym transportem, a po mieście poruszam się na piechotę albo taksówkami, które są stosunkowo tanie (1,6 lei za kilometr, leje przelicza się jeden do jednego do złotówek).
Okno w pokoju hotelowym wychodzi na inny budynek. Jest to teatr i opera w jednym, a okna na wprost w które zaglądam, to pomieszczenia techniczne, szatnie i pokoje charakteryzatorów. Pierwszego wieczoru podglądałem mimowolnie jakąś kruczowłosą, a białą jak wampir, aktorkę w krwistoczerwonej kiecce pudrowaną i malowaną przed występem. Przez większość czasu, są ciemne i puste. W nocy opera nie daje hotelowi spać. Nie żeby słychać było wyśpiewywane arie i recytatywy, albo wygrywane uwertury - w nocy, około 23 - 24, bocznym wyjściem, wychodzą pracownicy: aktorzy, charakteryzatorzy, oświetleniowcy i bardzo głośno, w swoim języku komentują zdarzenia minionego wieczoru. Że fasada opery od strony hotelu to cztery kondygnacje, a samego hotelu chyba dziesięć głosy odbijają się od ścian betonowego korytarzu ulicy Marasesti i niosą echem budząc hotelowych gości.

W poszukiwaniu śladów Polski

Znajduję w portfelu czterysta złotych. Zostały w nim przypadkiem. Miałem je wydać przed przekroczeniem słowackiej granicy, napełnić bak z benzyną, zbiornik gazem i zamienić tym samym na dobra balast polskiej waluty, która przynajmniej do Bożego Narodzenia nie będzie mi potrzebna. Udaję się więc na poszukiwanie kantoru, który zechciałby cztery zielone banknoty kupić w zamian za nylonowe chyba, bo wrzucić je można do pralki, wyprać i nic się z nimi nie dzieje - leje. Kantory gdzie nie spojrzeć - któryś musi złotówki skupować. Nic bardziej mylnego. Zostaję odprawiony z kwitkiem w dziesięciu przynajmniej miejscach i gdy straciłem już nadzieję i zapas rodzimej waluty postanowiłem wsadzić do skarpety i wrzucić gdzieć na dno torby ujrzałem w Iulius Mall (centrum handlowym) okienko na którym jak byk stało namazane: zlot polonez.
Poszukiwania kantoru, urozmaicałem sobie poszukiwaniami słownika polsko - rumuńskiego. Księgarni w Timisoarze, w najściślejszym centrum naliczyłem dziewięć. Gdym pytał o dictionar poloneza roman - rozkładano bezradnie ręce. Angielskiego, francuskiego, czy niemieckiego nawet nie liczę - to pewnego rodzaju standard, znalazłem nawet fiński, czeski, nowogrecki, portugalski, duński, norweski, węgierski, szwedzki, rosyjski i turecki - polskiego niet. Zupełnie jakby Rumuni uznali, że wydadzą wszystkie możliwe europejskie języki, a z jakiegoś sobie tylko znanego powodu Polaków postanowili zignorować. Jedyne ślady Polski, jakie do tej pory udało mi się tu znaleźć to: orzeszki konfekcjonowane przez Maspex, soczki Kubuś (które noszą tu nazwę bodajże Tubu), soki Tymbark, jabłka w Auchan, metki z cenami w H&M, opony Dębicy, rumuński przewodnik po Polsce i rumuńskie tłumaczenie Ogniem i Mieczem Sienkiewicza, które chyba sobie kupię jako ciekawostkę. Polska i Polacy, mimo, że odlegli o raptem 700 km są bardziej egzotyczni niż mieszkańcy choćby Mozambiku.

Ceny

Należy wybić sobie z głowy dawny stereotyp o taniutkiej Rumunii. Należy, bo ceny większości produktów w Timisoarze, są wyższe niż w Polsce. Co było dla mnie przykrym zaskoczeniem: cena LPG - litr kosztuje 3,20 lei. Produkty spożywcze są w porównywalnych cenach - natomiast alkohol, kluby i restauracje sporo tańsze.
Małe biusty Rumunek
Piata Victoriei

Tak przynajmniej twierdzą - opinia usłyszana od koleżanki z pracy, gdy jechaliśmy taksówką i gdy kierowca zorientował się, że mówimy o Polsce wtrącił się do dyskusji:
- Taaak, poznałem w Anglii Polki - mają super biusty!!! - A Ioanna, koleżanka, początkowo posmutniała by zaraz potem zacząć ni to kłótnię, ni to umoralniającą pogawędkę, dowodząc że u kobiety rozmiar piersi jest nieistotny, a Rumunki w istocie są płaskie.
Gdyśmy dotarli do klubu, gdzie zaprosiły mnie na koncert, postanowiłem, z czysto reporterskiego obowiązku rzecz jasna, bliżej zbadać temat. Pobieżne obserwacje zdały się tylko przeczyć jej tezom i już miałem rozwinąć temat i na naocznych przykładach dowieść, że jest dokładnie inaczej, kiedy nagle coś ubodło mnie w plecy. Ujrzałem przepraszający wzrok jakiejś czarnowłosej piękności, która w tłumie wpadła na mnie dość obfitą klatką piersiową. Tyle, że wnosząc po twardości ubodnięcia, matka natura niewiele miała wspólnego z apetycznymi krągłościami, które dumnie nosiła przed sobą.


 Kilka nie całkiem a'propos fotografii przedstawia centrum Timisoary o którym napiszę przy innej okazji. Z biegiem czasu będę dorzucał trochę innych fotek, może ciekawszych, myślę, że parę tygodni zajmie też nim forma kolejnych wpisów wykrystalizuje się na tyle, że będzie się je dało bez znużenia czytać, zdaję sobie sprawę, że powyższy może wydawać się nieco chaotyczny, ale taka też jest pierwsza garść wrażeń, jakie udało mi się zgromadzić.