niedziela, 19 lutego 2012

Na deser - muzyczka

To co słychać w rumuńskich klubach rzadko odbiega od standardu radosnej, pozytywnej i wesołej potupajki (jak wszędzie). Bardzo często są to też utwory, które można usłyszeć niezależnie od długości i szerokości geograficznej na jakiej się dyskoteka znajduje - bo globalizacja zbiera przecież żniwa.
Pewne regionalizmy się jednak zachowują. Zamieszczam poniżej trzy pierwsze miejsca z listy przebojów radia Pro FM, z dzisiaj - które śmiało chyba można określić mianem top hitów zimy 2011/2012. Lecą też na okrągło w rumuńskich klubach, mogą więc dawać wyobrażenie przy czym się tutejsza, młodsza i starsza, młodzież bawi. Ze względów czysto poznawczych (a może i estetycznych w zależności od gustu) warto posłuchać.

Miejsce trzecie:



Z którym to mam zresztą osobiste wspomnienia - Corina uczyła mnie na tym rozumienia za słuchu języka rumuńskiego. Jak się okaże na przykładzie miejsca drugiego przyniosło, póki co, mierne skutki.

Miejsce drugie:



To ponoć Brazylijczyk, co do którego miałbym dziwne podejrzenia, że wszystkie piszczące na teledysku ślicznotki piszczą raczej z powodu jego ujmującej powierzchowności niż piosenki, gdyby nie fakt, że mi samemu utwór się jakoś dziwnie podoba. Skompromitowałem się zresztą na całej linii przy tej piosence sądząc, że słowa refrenu to frumoasa, frumoasa (piękna, piękna) - co jak się okazało nie było w ani jednej sylabie prawdą.

No i miejsce pierwsze:



O którym nie umiem nic więcej powiedzieć ponadto, że jest chyba wpadającym w ucho hip - hopem i leci w radio zawsze gdy jadę rano do pracy.

Jest jeszcze jeden hicior, który chyba się już za bardzo osłuchał, bo na liście był szósty, ale nadal w klubach gdy go puszczają wszyscy wrzeszczą jakby ktoś rozlał kilkaset litrów wody i wrzucił do niej załączoną suszarkę - takich emocji pominąć nie można toteż linkuję niniejszym poniżej.



These are three top records from best of the best list aired today on Pro FM radio. They may give some impression what's the music played in Romanian clubs during winter 2011/2012. I added as well Lykki Li which apparently makes all Romanian Youths absolutely crazy (judging by their behaviour).

sobota, 18 lutego 2012

Gorące kąpiele, zăpadă i trele morele

I
Rum.: zăpadă pol.: śnieg. A powinno być na odwrót. Boć przecie zăpadă z nieba spada, a gdy zbyt wiele jej napada to wszystko, a komunikacja w szczególności - pada. W minionym tygodniu to słówko wypowiadano w rumuńskiej telewizji z częstotliwością jednego raza na dwie minuty.

Nec Hercules contra  zăpadă mare
Sypnęło zăpadą bardzo obficie - na wschodzie kraju miejscami do dwóch metrów. W Walentynki telewizja podawała: 145 miejscowości odciętych od świata, 8000 szkół zamkniętych, 413 odwołanych pociągów, 25 nieprzejezdnych dróg krajowych, 80 śmiertelnych ofiar zimy. I pokazywała: domy zasypane po dach (!), domy z wybitymi przez naciskające tony śniegu oknami, z zasypanymi salonami, kuchniami. Starszych ludzi, do których, czy to SMURD czy Straż Pożarna musiały się dokopywać, bo nie byli w stanie opuścić domostw przez prawie tydzień. Kilometrowe korki na zasypanych śniegiem przełęczach, traktory, ciągniki i inny ciężki sprzęt, który grzązł w gigantycznych zaspach - odkopywany ręcznie, by mógł służyć dalej i przecierać szlaki komunikacyjne do odciętych miejscowości. Zapłakanych ludzi, trumny ciągnięte po śniegu niczym jakieś upiorne sanie, zatroskanych meterologów prognozujących 12 stopni powyżej zera w przyszłym tygodniu i wieszczących, że nizinne części Rumunii na jakiś czas mogą stać się jedną z zatok Morza Czarnego.
Rezydent angielski
Któraś ze stacji robi "setkę": z jednej strony wszystkie powyższe obrazki okraszone ciężką, poważną budującą napięcie muzyką rodem z filmów katastroficznych, przeplatane zdjęciami prezydenta - zadowolonego, uśmiechniętego, całującego panią minister - z lekką i szybką muzyczką, przywodzącą na myśl cyrkowe budy. Żeby nie było żadnych nieporozumień, autor klipu wieńczy go grafiką dwóch masek: Melpomeny i Talii. Przy pierwszej jest napisane: "Twój świat", przy drugiej "Ich świat".
W samym środku tego białego piekła ląduje dwóch polskich turystów, obaj emigranci: jeden - rezydent Rumunii, drugi - rezydent Wielkiej Brytanii.
II
Reşiţa skryła się już dawno w mroku i pod zăpadą. Do miasteczka, będącego w zasadzie jednym wielkim blokowiskiem, ale i stolicą okręgu Caraş-Severin, po trwającej kilka godzin podróży z Timisoary przyjeżdża pociąg. Ludzie wysypują się z niego i skrzypiąc butami po śniegu zalegającym ulice, przez mostek drepczą w kierunku centrum. Wśród nich dwóch, przyciągających spojrzenia, turystów: plecaki, przytroczone do nich kije i rakiety śnieżne i dziwna mowa którą się posługują. Latem zginęliby w tłumie zmierzających na wypoczynek Serbów i Węgrów, ale zimą i to przy takiej pogodzie...
Rzeka Cerna
Szybko znajdują hotel. Plan mają następujący: przeczekać noc i z rana udać się do Semenic - małej wioski leżącej na południu, a przy okazji resortu narciarskiego i ważnego punktu łączącego szlaki zapuszczające się głęboko w Park Narodowy o tej samej co wioska i całe pasmo górskie nazwie.
Wiedzą, że bus odjeżdża o 8.30 rano lângă Kaufland i to wszystko. Mapy nie mają, podobnie jak zielonego pojęcia co można zobaczyć i co w Semenic zrobić.
Wszystko za sprawą spontanicznej decyzji, w nocy postanowili, by układane od miesiąca plany odłożyć na bok i "wsiąść do pociągu byle jakiego". Byle jaki pociąg jechał akurat z Timisoara Gara Nord do Reşiţy.
Człowiek, zwłaszcza w podróży, nie jest taki, żeby sobie nie zjadł: znajdują więc otwartą pizzerię, gdzie rezydent rumuński musi się wysilić, by ze znajomości czasu teraźniejszego i jakiejś setki słów przeprowadzić konwersację - bo chudy jak wiór kelner z nosem kształtu idealnego wręcz trójkąta prostokątnego stanowczo odmawia kontaktowania się w jakimkolwiek innym języku.
- Nie ma kucharza... - informuje głodnych już nie na żarty turystów
- A jakaś inna restauracja? Pizzeria?
- Nu ştiu... - dziwna to trochę odpowiedź, bo ileż może być restauracji w 85 tysięcznym mieście, żeby kelner jednej nie wiedział o  żadnej innej, która byłaby otwarta? - Ale mogę zadzwonić do kucharza. Może piwko tymczasem?
A że człowiek w podróży nie jest i taki, żeby się piwka nie napił - na stole pojawiają się szybko dwa Ursusy.
Kelner moment później podchodzi i mówi:
- Przykro mi, ale nie odbiera telefonu...
- A jakaś inna restauracja?
- Tak... Peste strada. - pokazuje palcem na inną pizzerię po drugiej stronie ulicy vis - a - vis miejsca w którym turyści sobie beztrosko siedzą. Zyskał chłopak w ich oczach: odobinę niechęci i sporo respektu. Niechęci - bo się dali naciągnąć na piwo, a respektu za selling skills - no bo nie ma, żeby klient nic nie kupił, choćby i restauracja nie działała.
Wychodząc, rezydent rumuński rzuca na pożegnanie:
La revedere
A angielski dokłada od siebie:

- Trele morele - bo tak mu się jakoś rumuńskie pożeganie kojarzy. Kelner chyba się nie orientuje - a nawet jeśli, nie daje po sobie znać.
Nałazili się już dziś, a do najbliższego przejścia dla pieszych ze sto metrów. Idą więc na skróty przez pas białości i barierkę dzielącą dwupasmową drogę. Ruchu prawie żadnego, ale jak ktoś ma pecha to przechodząc w miejscu niedozwolonym i tak trafi na policję. Tak się dzieje i tym razem. Funkcjonariusz macha ręką i zaprasza do radiowozu, gdy jednak słyszy buna ziua powiedziane po 20.00 gdzie według wszelkich zasad powinien usłyszeć bună seara - macha ręką raz jeszcze - tym razem odprawiając obcokrajowców. Komu by się tam chciało użerać - żeby dać mandat, którego nie da się wyegzekwować.
III
Zăpadă dalej pada.
Fot. Michał Pawłowicz
Ludzie pytani koło Kauflandu o busik do Semenic patrzą na turystów jak na wariatów i mówią, jakby się zacięli: zăpadă este mare. W końcu młody  taksówkarz w szarym dresie i z kolczykiem w lewym uchu, zasięga języka na CB radio i informuje:
- Drumuri este blocat. - no to jak droga zamknięta, trzeba planu alternatywnego. Tylko skąd go wziąć, skoro przewodnik przypadkiem został w Timisoarze? Szczęśliwie rumuńskiemu rezydentowi przypomina się nazwa Băile Herculane - miejscowość z gorącymi źródłami w której internowane były w trakcie drugiej wojny światowej rodziny polskiego rządu. Niedaleko - 120 kilometrów.
Tylko jak tam dotrzeć? Pociągi ze stacji  Reşiţa odjeżdżają bardzo rzadko - najbliższy za pięć godzin i to tylko do oddalonego o jakieś pięćdziesiąt kilometrów Caransebeş. Bus, który nie bardzo wiadomo czemu ma swój przystanek przy sklepiku z dewocjonaliami - odjeżdża jeszcze później. Sprzedający w sklepie bezzębny dziadek radzi:
- Ocazii - czyli, że autostopem. Rumuński rezydent postanawia z głupia frant zapytać kierowcę pobliskiej taksówki ile kosztowałby przejazd do Caransebeş, które, jak wynika z zakupionego w księgarni na przystanku autobusowym Atlas turistic şi rutier w skali 1:550 000 mimo, że mniejsze to powinno być lepiej skomunikowane. Łysiejący kierowca najpierw robi wielkie oczy, później taksuje obu obcokrajowców uważnie, kalkuluje coś w głowie i wyrokuje:
- Un milion de lei - czyli sto lei, tylko cena powiedziana jakby w Rumunii siedem lat wcześniej nie dokonała się denominacja 10000:1.
Fot. Michał Pawłowicz
I zaczyna się jazda. Panu szoferowi warunki chyba nie obce, bo wycieraczek nie używa prawie w ogóle, a i zdrapaniem lodu z szyby też nie zawraca sobie głowy. Sunie po kompletnie zasypanej sniegiem drodze, przez górską przełęcz nawet 60 kilometrów na godzinę. Co w tych warunkach jest  prędkością niemal szaloną.
IV
Azorel siedzi sobie w starej części uzdrowiska Băile Herculane i obserwuje niewielki placyk z pomnikiem Herkulesa pośrodku. Trzygwiazdkowy Hotel Ferdinand umieszczony na północnej pierzei placu pasuje tu jak kwiatek do kożucha lub jak kto woli pięść do oka. Otaczają go dziewiętnastowieczene, opuszczone i wpół zrujnowane budynki zdrojowe i hotele. Miejsce już prawie dwa tysiące lat temu było rzymskim uzdrowiskiem - ale śladów po Rzymianach ciężko się tu doszukać. Azorela zresztą mało to interesuje bo jest bezdomnym psem. Głodnym bezdomnym psem. Zima jest ciężka dla takich jak on.
I nie tylko. Gigantyczne, czternastopiętrowe, postkomunistyczne hotele w nowym centrum miasta, położonym kilometr w dół rzeki pustoszały w listopadzie by zacząć z wolna zapełniać się na początku maja - całą zimę strasząc ciemnymi oknami. Większość pensjonatów, hoteli i hotelików pozamykało podwoje i tylko nieliczne otwarte były cały rok, a i z tych tylko mała część mogła pochwalić się jakimikolwiek gośćmi.
Bywało bardzo głodno. Przy śmietnikach spora konkurencja, a w okolicy pizzerii w nowym centrum, gdzie młoda i śliczna menadżerka dzieliła się tym czego nie dojedli klienci grasowała banda: jednookiego Rexa, czarnego Patrocla i parchatego Labusa. A z nimi lepiej było nie zadzierać.
W sezonie Azorel w ramach jednopsioosobowej firmy oferował usługi towarzyskie. Biznesplan był prosty:opierał się na założeniu, że każdy wybierajcy się na spacer turysta na pewno chciałby pospacerować z pieskiem - bo pies - najlepszy przyjaciel, przyłączał się i z odległości dwóch - trzech metrów: towarzyszył. Ludzie chyba zwykle zadowoleni byli z jego usług, bo zawsze się coś w plecaku, czy torbie dla niego znalazło - kanapka, czasem konserwa.
Azorel - escort service
dla turystów
W środku lutego nawet nie liczył na to, że się ktoś przytrafi. Nagle do jego nozdrzy, przebijając się przez smród siarki spowijający całą dolinę dobiegł nieznajomy zapach. Zapachy wszystkich sześciu tysięcy mieszkańców miasteczka rozróżniał bezbłędnie zatem wiedział, że te dwa zapachy nie należą do nikogo z nich. Jeden przypominał trochę Mirceę - wioskowego głupka, a drugi Ionuta - małomiasteczkowego playboya, ale to nie był żaden z nich. W obydwu przypadkach jakby bardziej skoncentrowany i intensywniejszy. Poruszył się, otrząsnął, powietrzył jeszcze chwilę i dojrzał: dwóch mężczyzn z plecakami zmierza w górę rzeki Cerna, uliczką Izvorolui obłożoną pstrokatymi domkami na przemian z niedokończonymi inwestycjami z których sterczą pręty zbrojeniowe. Na placu Herkulesa skręcili w prawo, jakby chcieli iść do szlaku na Cruc Alba. Szansa jedna na milion. Dobiega więc ich i zgodnie z ćwiczoną już wiele razy elegancją towarzyszy. Cały czas psim móżdżkiem myśli: dokąd idą. No przecież nie w góry w tym śniegu.
Zatrzymali się przy wejściu na szlak z niebieskim krzyżem. Przebrali kurtki, poprawili plecaki... No powariowali? Stoją, gadają, patrzą na te znaki, jeden coś dziwnego do stóp przypina, czerwone płozy takie.
Trzeba pokazać, że lesie śniegu dużo, że nie ma co... Wbiega więc między drzewa, brnie i brnie w białym pyle zanurzony aż po szyję - kilkanaście metrów. Nic, stoją śmieją się, coś do niego mówią, ale mową jakąś dziwną, ludzką a nie - ludzką dźwięków szeleszczących pełną. A jak takie głupki z nich, to niech lezą. Jak ich diabli w górach wezmą, to może coś się zdąży poobgryzać zanim zamarzną. Ludziny wprawdzie nie lubi od czasu jak z kolegami jednego pijanego Cygana zjedli, ale co tam. Z braku laku...
Krąży więc Azorel za nimi w odległości kilkunastu metrów po ścieżce, którą wydeptują w pocie czoła zatrzymując się co chwila. Ten z płozami zapada się do kolan, ten bez płóz w to udeptane jeszcze do kolan. A wloką się... Stare baby na Cruc Alba w klapkach włażą w godzinę, latem wprawdzie, ale oni już drugą idą i dopiero w połowie drogi są.
Gdy  zăpada sięga im pasa, zatrzymują się, naradzają i zaczynają schodzić w dół. Czyli i z ludziny nici, bo nie podzielili się niczym.
Postanawia być profesjonalistą, a co, niech sobie nie myślą, że rumuński pies to taki interesowny, za darmo też odprowadzi. Koło małego sklepiku, skąd go zawsze brodaty sprzedawca przegania, czeka go niespodzianka. Ten co z płozami szedł kupuje dwa crenwursti i uśmiechając się daje je Azorelowi. Dobrze zarobione.
V
Dwaj turyści mieszkają w Casa Maria, pensjonacie z 19 miejscami noclegowymi i własnym basenikiem z wodą termalną.
Woda śmierdzi zgniłymi jajami, jest lekko mętna i strasznie słona. I gorąca (około 40 st. Celsjusza), które to wrażenie potęguje temperatura na zewnątrz: dziesięć kresek pod zerem. Najpierw trzeba rozebrać się do kąpielówek i na mrozie wejść do wody - to najtrudniejsza część, bo po jakimś czasie, wychodzi się z niej bez oporów na mróz i w ramach hartowania kładzie się na przykład na kupie śniegu, by po chwili wejść ponownie do basenu. Może i brzmi ekstremalnie - ale warto spróbować.
VI
W nowym centrum miasteczka, na wprost straszliwych rozmiarów hoteli budowanych za czasów komuny, lekko schowany między miniaturowym centrum handlowym, a pizzerią mieści się cafeteria - night club "Lucky". Nazwa w perspektywie wydarzeń jakie spotkały tam naszych bohaterów dobrana raczej niefortunnie.
Fot. Michał Pawłowicz
"Lucky" z zewnątrz wygląda naprawdę zachęcająco. W lutym jest bodaj jedynym budynkiem w centrum miasta na którym świecą się kolorowe neony zachęcające do wstąpienia do środka. A w środku poza tym, że półmrok, telewizor nastawiony na stację AKTA, która w czasie teoretycznie najwyższej oglądalności emituje ogłoszenia o sprzedaży auta za 1,5 tys euro, to temperatura jakieś minus trzy poniżej zera, czerwone ściany, zamarznięta na kamień woda w obskurnych toaletach i żarząca się w kącie koza wokół której zasiadło stadko hien i sępów. Chwilowo jeszcze pod postacią ludzi.
Rachunek z "Lucky"
Gdy turyści zasiedli sobie w jednej z podobnie do ścian czerwonych lóż i wypili po piwie dosiadły się do nich dwie miejscowe dziewoje. Jedna bardzo przeciętna, druga bardzo ładna: blondynka o pełnych ustach, regularnych rysach twarzy i delikatnym uśmiechu. A że człowiek, który od kilku dni przebywa w towarzystwie tylko drugiego człowieka - nie jest taki, żeby sobie z jakimiś przypadkowymi dziewczętami nie porozmawiał: proponuje się więc drinka. Dziewczęta rzecz jasna nie prostestują i dzielnie próbują nawiązać jakąś konwersację.
Mniej atrakcyjna twierdzi wprawdzie, że doskonale rozumie po angielsku, co w zderzeniu z birminghamską wymową rezydenta angielskiego, okazuje sie niestety nieprawdą. Bardziej atrakcyjna, którą pamięć zachowuje jako Anę - nie mówi nic. Siedzi i się uśmiecha. Siłą rzeczy, utrzymywanie konwersacji spada na rezydenta rumuńskiego, którego liczba znanych słów rumuńskich wzrosła do jakich 120. Z tym drobnym zastrzeżeniem, że lekcji o koniugacji nie powtórzył, a o deklinacji, jeszcze nie miał.
Zapada więc co chwila niezręczne dość milczenie i rezydent rumuński rzuca od niechcenia do Any:
- Ciudată situaţia (dziwna sytuacja) - co przynosi dziwny efekt: dziewczyna wstaje i nie mówiąc ani słowa wychodzi z lokalu. Porozumiawszy się po polsku, bohaterowie postanawiają pójść w jej ślady i opuścić knajpkę.
Tymczasem druga z dziewczyn, widząc, że jedyni chyba od listopada goście tej mordowni chcą jej uciec kładzie karty na stół i przyznaje się do wykonywanej profesji: sex for money. Raczej z ciekawości, bo jej powierzchowność wskazuje raczej na to, że to ona powinna płacić za figle, a nie na odwrót, angielski rezydent pyta:
- How much?
- Trei zeici de lei (trzydzieści lei) - gdy sobie angielski rezydent przelicza, że chodzi o równowartość jakich sześciu funtów szterlingów, z trudem powstrzymuje wybuch śmiechu i dopytuje o szczegóły. Hotelik czy pokoik? W tym samym czasie rezydent rumuński idzie zapłacić za napoje bardzo chłodzące, bo i bez lodówki prawie zamarznięte na kamień. I tu już nie jest tak wesoło: kelnerka życzy sobie 146 lei. Rumuńskiego rezydenta prawie zatyka, bo jeszcze nigdy od kiedy jest rumuńskim rezydentem nie zapłacił takiego rachunku w pięćdziesiąt razy większej Timisoarze. Prosi więc grzecznie o nota de plata i otrzymuje coś, co powinno bardzo zainteresować rumuński Urząd Skarbowy. Wydartą z zeszytu kartkę, na której znalazły się na przykład takie pozycje jak: 2x Ciuc 8 RON, a chwilę dalej 1xCiuc 8 RON.

Zastanawia się, czy warto się kłócić - bo jego zachowanie już wzbudza zainteresowanie siedzących przy kozie osiłków. Ręka uszkodzona w nierównej walce z oblodzonymi schodami wisi na temblaku, a domniemany nieprzyjaciel ma znaczącą przewagę tak jakościową jak i liczebną. W związku z powyższym - turyści wspaniałomyślnie rezygnują z dochodzenia praw konsumenckich i przepłacając jakieś 60 RON uchodzą - niosąc ze sobą tą historię i memento dla wszystkich, którzy kiedykolwiek zdecydują się odwiedzić Băile Herculane: nie wchodźcie do "Lucky" pod żadnym pozorem.

Part one: winter in Romania seen in person and on the TV. Part two: resita, being stopped by police when passing the street in disallowed place, Part three: change of plans due to closure of the road to Semenic and trip by taxi to Caransebes and further to Baile Herculane. Part four: attempt of climbing the mountains - failure as well due: to snow reaching waist and more escorted by the homeless dog. Part five: thermal waters. Part six: adventure in Lucky club in Baile where water was frozen in the toilet and when we received hand written receipt and had been offered sex for 30 lei.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Co w Rumunii piszczy cz.3 Boc odchodzi

Dzis rano - premier Boc oglosil natychmiastowa rezygnacje z piasotwanego urzedu. Pociaga to za soba dymisje calego gabinetu.

Oficjalna przyczyna jest utrata wsparcia wlasnego zaplecza politycznego i proba ratowania wizerunku macierzystej partii przed wyborami.

Od poczatku stycznia w calej Rumunii trwaja demonstracje wymierzone przeciwko Rzadowi jak i urzedujacemu Prezydentowi - Trajanowi Basescu.

Przepraszam za brak polskich znakow - poprawie wieczorem.

niedziela, 5 lutego 2012

Nieudany przekręt Aliny

Timisoarę zasypuje śnieg. I to nie na raty, nie po trochu, tylko od razu z przytupem - pół metra w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Rumuni szczęśliwie nie cierpią na angielską przypadłość, polegającą na ryglowaniu się w domu w przypadku jakiegokolwiek innego niż deszcz opadu atmosferycznego. Życie toczy się w miarę normalnie. W miarę bo służby miejskie nie nadążają z usuwaniem śniegu i ulice są białe. Kierowcy sobie radzą - pozakładali łańcuchy na opony i jeżdżą dalej klekocząc hałaśliwie.
Jedyne co odbiega od standardu to parking przy Iulius Mall - zwykle zapchany pojazdami tak, że nie ma gdzie ostrza noża wetknąć - teraz mimo weekendu pusty.
Dziś temperatura w okolicach zera. Niech no tylko te tony białego puchu zaczną topnieć... Trzeba będzie pożyczyć kajak.
***
Rumuni nie są agresywni. W przeciwieństwie do choćby Polaków. Nie zdarzyło mi się, żeby ktokolwiek próbował nawiązać ze mną znajomość w sposób typowy dla mieszkańca polskiego blokowiska - rumuńskim odpowiednikiem starosłowiańskiego: "co się kurwa patrzysz?!".
Timisoara nocą wydaje się zresztą bezpieczniejsza niż większość polskich miast. Co interesujące, policji w ogóle nie widać.
Wczorajszej nocy dowiaduję się gdzie gliny się podziewają gdy ich nie ma.
Otóż Poliţia Locala eskortuje urzędników zajmujących się sprawdzaniem dokumentacji, licencji i innych papierów w klubach i dyskotekach.
Robią to o porze dość nietypowej. Do "El Che", gdzie ucinam sobie pogawędkę z Andreiem, będącym z wykształcenia inżynierem instalacji, a pracującym tam jako manager (i mającym wyjątkowo interesujący zakres obowiązków - o czym kiedy indziej) wchodzą o wpół do trzeciej rano. Trzech chłopa, wyrośniętych, jakby od kołyski karmieni byli odżywkami proteinowymi, w workowatych battle dressach. Towarzyszy im wymoczkowaty osobnik w czarnym płaszczu. Robi się dziwnie, bo ani nie pokazuje legitymacji, ani nie podaje nazwiska, tylko zdejmuje z korkowej tablicy papiery, ogląda je, przesłuchuje barmana i zostawia Invitaţie - zaproszenie do odwiedzenia odpowiedniego urzędu w celu wyspowiadania się z popełnionych i domniemanych grzechów.
Andrei podejrzewa, że przysłała ich konkurencja. Jeśli tak - to odniosła sukces, bo nieliczni goście czmychają ukradkiem i po wizycie władzy - impreza się kończy.
***
Dowcipy rumuńskie na których Corina tłumaczy mi zawiłości języka rumuńskiego są bardzo podobne do polskich. Poczucie humoru w tej części Europy jest jak widać uniwersalne:

Jedna dziewczyna opowiada drugiej:
- W niedzielę byłam na basenie. Wyobraź sobie, wszyscy się na mnie gapili ze względu na to jak nosiłam kostium kąpielowy...
- Tak? A jak go nosiłaś?
- W ręce...

Przy tym kawale jestem zresztą z siebie dumny bo wypatruję na wydruku BŁĄD ortograficzny, który Corina przeoczyła. W środku wyrazu "mână" znajduję literę î...
- You are a very good student - chwali mnie.
***
Alina ma dziewiętnaście lat, długie nogi, zgrabną kibić, jeszcze zgrabniejszą pupę, włosy pokręcone jak uzwojenie silnika elektrycznego i piękną twarz. A poza tym jest czarownicą.
Czaruje gości baru - restauracji "Pret - a - manger" w Kompleksie Studenckim, do którego wpadam czasami na herbatę, albo obiad.
Przyznaję bez bicia - Alina jest ozdobą lokalu, ale w chwili gdy odprawiając swoje abrakadabra komplementując mój rumuński i uśmiechając się słodko - bezwzględnie nabija mnie w butelkę na jakieś pięć lei - jakoś tracę do niej sympatię.
Zbajerowany pięknymi oczami i głębokim dekoltem, cały w skowronkach orientuję się w drodze do domu, że zapłaciłem 12,70 RON (plus napiwek!) za dwie herbaty. I to w miejscu gdzie obiad kosztuje nędzne 8,60.
Rumuni mają na kogoś takiego jak ja określenie, którego tłumaczyć nie trzeba: fraier. A Alina m-a fraierit .
Klocki w głowie wskakują na swoje miejsca, gdy już w zasadzie jestem w domu: dziewczyna nie podała mi rachunku do ręki, tylko trzymając go złożony w pół pokazała mi palcem całkowitą kwotę. Pięć lei niby niedużo, ale frajerem (choćby i przez krótkie "i") nikt być nie lubi. Wsiadam więc w auto, wracam do kompleksu i zamawiam dokładnie to samo co poprzednio: Ceai de fructe și ceai negru nota imediat!
Rachunek opiewa tym razem na 10,80 - co zresztą i tak przekracza kwotę z jadłospisu. Pytam więc Aliny, skąd u cholery poprzednim razem 12,70. Dziewczyna tłumaczy:
- Two teas and two honeys...
- Sorry honey, I didn't get any honey last time...
- Oh I'm so much sorry I forgot about it...
I znowu się cholera daję poczarować długim rzęsom. Przyjmuję wyjaśnienie i jeszcze przepraszam dziewczynę, że posądziłem ją o oszustwo. Osiągam tym samym poziom frajera do kwadratu. I gdy tak z zupełnie zbędnego, jak się ma okazać, wstydu palę raka - moją uwagę przykuwa drugi rachunek.
- Alina, please come here - imię już znam, bo wydrukowane na rachunku - co oznacza pozycja 3 x miere?
- To miód...
- No dobrze, ale czemu trzy, skoro przyniosłaś mi dwa?
Odpowiedź dziewczyny brzmi:
- Fuck - i pewnie by i wystarczyło, ale dziewczyna zaczyna tłumaczyś się w conajmniej dziwny sposób -  Ale to nic... To tylko jeden leu... To jest nic, no bo co można kupić za jeden leu? Chleb? Nawet nie.
- W zasadzie to pół chleba... - odpowiadam - Wiesz co jestem bardzo zawiedziony: piszę o Waszym kraju i wygląda na to, że będziesz pierwszym czarnym charakterem.
- Oooo jesteś pisarzem - Brązowe oczy się otwierają i patrzą na mnie ze szczerym podziwem. To już nie abrakadabra. To już hokus pokus wysokich lotów i zarazem najprostszy trick jakim można zmanipulować mężczyznę - okazać mu podziw. Oczywiście łapię się na haczyk i tłumaczenia, że to ze zmęczenia, tak ten jak i poprzedni rachunek - Mam dziewiętnaście lat, pracuję tu od 8 rano do 3 w nocy... To o tym powinieneś napisać. Za marne 700 lei... A na tamtym musiałam niechcący nabić jedną herbatę więcej.
Skołowany do szczętu daję jej mój numer telefonu, a ona mi swój. Mamy się umówić za kilka dni i ma poopowiadać mi o swojej pracy i życiu - żebym miał o czym na blogu pisać.
Kończę nadliczbową herbatę, patrzę na numer telefonu i myślę, że gdybym dostał go dwie godziny wcześniej pewnie skakałbym z radości. I nagle dociera do mnie wszystko co napisałem powyżej - jak bardzo żałośnie się w gruncie rzeczy zachowuję, zamiast wezwać policję, kierownika lokalu, czy po prostu zwymyślać pannę, jeszcze się z nią umawiam. To już nawet nie frajerstwo do kwadratu. Wykładnik zmienia się z dwójki na trójkę - staję się frajerem do sześcianu.
Na chusteczce piszę: sometimes good reputation is more worth than just a few RON. I wraz z otrzymanym numerem telefonu zostawiam na stoliku.
Jadę do domu ożłopany trzema wypitymi herbatami.
Ale w "Pret - a - manger" moja noga na pewno już nie postanie. Suta la suta.

ABSTRACT:
Part one is about snow that covered Timisoara within 24 hrs with a layer of approx. 0,5 m and how are people dealing with it.
Part two: about weird way of making inspections in clubs in Timisoara, Police coming in at 2:30 AM on Sunday
Part three: How I found an spelling error in one of the jokes - plus translation of it.
Part four: How I've been scamed in one of the restaurants in Complexul Studencesc by the most innocent (judging by appearance) waitress, and how I made complete idiot of myself whlist trying to give her a lesson. Which actually proves that male's brain migrates from time to time below the belt.