sobota, 23 maja 2015

Najsmutniejsza zupa świata

Jest na południu Polski miejscowość o nazwie Międzybrodzie Bialskie. Okolica - przepiękna, taka Szwajcaria w miniaturze. Góry, lasy, jeziora, strumienie.

Dwie porcje najsmutniejszej zupy świata. W tle potrzebne składniki
Góry wprawdzie niewysokie i dlatego nazywają się Beskid Mały, jeziora co prawda zaporowe, bo rzeka Soła wylewała, strumienie wredne, bo o różnicach przepływów takich, że latem można wrzucić piwo i butelka nie odpłynie, a wczesną wiosną, niosą sobie radośnie kamyczki o masie własnej dwustu kilogramów jakby to były piórka. Lasy zwierza wszelakiego pełne i miejscowych śpiących pod drzewami po cięższej imprezie. Sielanka pełną gębą. Niedaleko Międzybrodzia, już na samej granicy z Porąbką, jest przysiółek: Żarnówka Mała. Mała, a wielkie się tam dziwy działy. Szczególnie na początku obecnego wieku. Polonez, w najśmielszych marzeniach nie myślał wonczas, że będzie kiedyś Polonezem, a nie po prostu dumnym i bladym studentem Nauk Politycznych.

Było tak, że w dolinie strumienia Żarnówka, dziadek Poloneza postawił kiedyś chatkę. Taką zwykłą sobie letniskową. Dziadek niestety przedwcześnie pożegnał się ze światem, a z chatkę prawem kaduka przejął wnuk, który co ze wstydem dziś przyznaje, miast dbać o jej dobrego ducha, zbierać zioła i kultywować zdrowy tryb życia, zrobił z niej miejsce uciech wszelakich. Ładował się z kilkoma kolegami (a czasami i koleżankami) do Forda Fiesty rocznik 1987, w którym podłoga była przegnita tak, że trzymała się na dywanikach, zatrzymywał przy najbliższej Biedronce, kupował wraz z kompanionami wesołymi ze 140 piw po złotych jeden groszy czterdzieści sztuka i rozpoczynali kilkudniowy wywczas. Z okazji na przykład majowego weekendu.

Dobre to były czasy. Wtedy to wraz z kolegą Michałem przekonali się na przykład, że z kariery estradowej nici, bo wypad do Żywca celem zarobienia kasy na piwo grając na gitarze i przyśpiewując, skończył się sromotną porażką i zarobkiem rzędu 2,60 na godzinę. Przewijało się tam towarzystwo różne, w ilościach od trzech do dwunastu osób - co było wyczynem godnym podziwu, zważywszy, że powierzchnia chatki wynosi jakieś 18 metrów. Dzień zaczynał się od odśpiewania hymnu Związku Radzieckiego. Życie uczuciowo - erotyczne mogło być wprawdzie bardziej urozmaicone, bo mimo, że jakieś sympatyczne dziewczyny się zwykle dawały namówić na wyjazd, to ciężko było wejść w bliższą zażyłość w tym ścisku - ot zwykłe młodzieńcze błędy planowania i brak przewidywania konsekwencji klęski urodzaju. Ale i tak było fajnie.

Podstawę diety stanowiła rzecz jasna kiełbacha z ogniska naprzemiennie z karczkiem z grilla. Czasami jednak pojawiała się Zupa. Ta właśnie z tytułu - najsmutniejsza świata. I to i dosłownie i w przenośni. Dosłownie - bo to zupa cebulowa i jak się cebulę kroi to ryczy się jak bóbr w żałobie, a w przenośni, bo jakoś tak nostalgicznie sobie Polonez teraz myśli, że ekstra wtedy było i że jednak to se ne vrati.

Zupa robiła furorę. Dziwnym trafem złożyło się, że  rodzona matka Poloneza, była jedyną matką w całym towarzystwie, która postanowiła swojego syna nauczyć nie tylko gotować, ale i gotować zupę cebulową właśnie.

Zupa cebulowa to Ryanair i Wizz Air wszystkich zup - ultra low cost. Składniki na czterech nienażartych dwudziestolatków można kupić za jakieś piętnaście złotych. Robi się ją błyskawicznie i nawet absolutna kulinarna noga sobie z tym poradzi. Do tego jest bardzo smaczna i potrafi tak zapchać, że się po prostu leży i stęka. Poza tym trochę nielegalna - bo zgodnie z literą prawa zapisaną w tzw. ustawie antydopalaczowej gałka muszkatołowa jest przecież substancją psychoaktywną - z tego co Polonez czytał, to po zjedzeniu dwóch, trzech całych gałek można się wybrać na kilkudniowego, dość koszmarnego tripa, a potem prosto na transplantację wątroby. Więc ostrożnie.

Składniki (na czterech studentów):

10 - 15 cebul średniej wielkości.
1/2 starego chleba (na grzanki) lub groszek ptysiowy (ale to wersja de lux),
2 łyżeczki gałki muszkatołowej - przetartej
2 -3 łyżki oliwy bądź oleju,
2 kostki rosołowe,
2 łyżki śmietany (opcjonalnie, niekoniecznie)
15 dag starego żółtego sera (nie wiem jakiego konkretnie, ma się ciągnąć po zalaniu wrzątkiem),
szczypta soli,
szczypta pieprzu

Są dwie wersje wykonania:

1. Otwieramy piwo, wypijamy je. Otwieramy drugie, czynimy jak z poprzednim. Otwieramy trzecie czynimy jak z poprzednim. Gdy zgłodniejemy, zaczynamy wrzeszczeć na kumpla, żeby się wziął do roboty. Jak mamy szczęscie to się weźmie, jak nie to wyśle nas do wszystkich diabłów i wtedy musimy spróbować wersji drugiej.

2.
Bierzemy dwa garnki i napełniamy je wodą. Jeden stawiamy na piec i gotujemy. Drugi stawiamy w zasięgu ręki. Obieramy cebule i od razu wrzucamy je do gara z zimną wodą - to taki trick, żeby się nie zapłakać na śmierć w kuchni. Cebulę kroimy na piórka, kostki, czy na co nam tam przyjdzie ochota, ważne żeby w ogóle były pokrojone. Nóż moczymy od czasu do czasu w wodzie, dzięki temu jest szansa,  że przy końcu roboty będziemy mieć wprawdzie mokre ręce ale za to suche oczy. Nim skończymy woda powinna już zawrzeć.
Wylewamy zimną wodę z garnka, przecieramy go ścierką lub podkoszulkiem, lub czymkolwiek co mamy pod ręką, a zbiera wodę. Wlewamy do garnka olej lub oliwę, blanszujemy cebulę (trzeba mieszać!). Wycieranie było po to, żeby olej nie pryskał po całej kuchni. Następnie zalewamy całość gorącą wodą z drugiego garnka, wsypujemy gałkę, sól, pieprz, kostki rosołowe i dajemy się temu przez moment pogotować.
W tym czasie przygotowujemy grzanki - można na oleju można na suchej patelni - ważne, żeby nie spalić.
Bierzemy blender i przecieramy zupę - aczkolwiek nie jest to warunek sine qua non. Dodajemy śmietanę (w zasadzie to: zupę do śmietany, roztwór do zupy - mniej prawdopodbne, że się zwarzy). Trzemy ser na tarce, na drobne wiórka, rozkładamy go na talerze, zalewamy zupą. Grzanki podajemy osobno (żeby się nie zmieniły w nieciekawą breję). Voila mes amis, prete!

Dokładam kawałek, który nam wtedy często - gęsto towarzyszył i jest chyba jedynym, który udało mi się w życiu zaśpiewać i nie sfałszować by wszyscy uciekli.

Dziękuję Ievie za tytuł i inspirację.


wtorek, 19 maja 2015

Jozsefvaros, czyli kiepski dzień Laszla

Laszlo przeżywa właśnie najgorszy dzień w swoim dotychczasowym życiu i co gorsza perspektywy też nie rysują się jakoś specjalnie różowo. Ma 29 lat. Zgodnie z najnowszymi trendami mody męskiej nosi brodę a'la generał Thomas 'Stonewall' Jackson, który postradał życie w 1863 roku, koszulkę na ramiączkach, czapkę bejsbolówkę, kolczyk tunel w lewym uchu i krótkie spodenki. Obrazu dopełniają tatuaże na łydkach i przedramionach, różnorodne esy - floresy i tłumaczone na węgierski wersety z Biblii.

Ulica Illes, Jozsefvaros, Budapest

Mieszkał na parterze kamienicy na rogu Tomo i Illes niedaleko granicy kerulet VIII i IX, czy jak kto woli liczącej ponad 85 tysięcy mieszkańców dzielnicy Jozsefvaros (Miasto Józefa) i powierzchniowo większego, acz mniej ludnego Ferencvaros (Franciszkogród - skąd nazwę bierze najsłynniejszy chyba węgierski klub piłkarski). Laszlo urodził się tam i wychował. I powiedzieć chyba można, że złośliwy genius loci tego miejsca doprowadzić był go musiał tam, gdzie znalazł się teraz. A znalazł się pod wytłuczonym oknem swojego mieszkania, stojąc w skarpetkach na betonowym chodniku, z ramionami wykręconymi do tyłu i opasującymi mu nadgarstki niewygodnymi kajdankami. Pech i chciałoby się aż rzec: bazd meg.

Jozsefvaros nie jest najlepszą z budapesztańskich dzielnic. Mówiąc bardzo oględnie. Tak naprawdę to cieszy się opinią najgorszej. Powstała w 1873, kiedy trzy miasta: Buda, Peszt i Obuda, zdecydowały połączyć się w jedno i przy tej okazji ochrzczono ją imieniem Józefa II. Tego samego, który będąc równocześnie cesarzem i królem wielu krain, był przy okazji austriackim arcyksięciem i zapisał się w polskiej historii jako ten, co to najpierw zawinął nam Spisz i Orawę, a następnie 83 tysiące kilometrów kwadratowych powierzchni Pierwszej Rzeczpospolitej - czyli wziął czynny udział w I Rozbiorze. Jozsefvaros to niecałe siedem kilometrów kwadratowych, odcięte od Dunaju dystryktem V. W zasadzie bez zabytków i rzadko przyciągające turystów. Jak już tu trafiają to  przelotnie, gdy do Budapesztu przyjadą pociągiem i wysiądą na dworcu Keleti, czasami wybiorą się do Węgierskiego Muzeum Narodowego, a już bardzo rzadko pójdą zobaczyć dawną (obecnie chyba reaktywowaną) Akademię Wojskową Ludovika.

Laszlo nie turyści ani historia były teraz w głowie. Stoi i czeka aż dwóch funkcjonariuszy prewencji Rendororszag, wezwie przez krótkofalówkę ekipę dochodzeniowo-śledczą, która wejdzie do jego mieszkania i pewnie bez większego wysiłku znajdzie kilkanaście gram amfetaminy podzielonej na porcje wrzuconych beztrosko do szuflady między skarpetki i bieliznę. Unosi wzrok i patrzy w kierunku ulicy Illes, na nowy budynek mieszkalny przypominający niewielką twierdzę, gdzie na pierwszym piętrze, nad biurami i laboratoriami firmy Medres, opierając się o parapet i paląc papierosa przygląda mu się pewien mężczyzna. Laszlo kojarzy tą twarz. Widział go kilka razy jak wsiadał i wysiadał z Citroena C5 na polskich numerach rejestracyjnych. Raz nawet stał za nim w kolejce w małym sklepie spożywczym mieszczącym się kilkadziesiąt metrów od jego domu. Facet był wtedy z żoną i z ich rozmowy wywnioskował, że para jest mieszana: litewsko - polska. Lengyelek és litvánok Budapesten.

Fakt, że turyści się po Jozsefvaros nie kręcą nie znaczy, że dzielnica jest jaką węgierską monokulturą jaką mogłaby się wydawać. Wręcz przeciwnie, choć Węgrzy przeważają, to spory odsetek ludności stanowią mniejszości narodowe i etniczne. Co prawda, Polacy i Litwini występują w ilościach śladowych, ale za to Jozsefvaros upodobali sobie Cyganie i Chińczycy. Do tego, czasowo pomieszkują tu rumuńscy kierowcy busików kursujących zilnicsăptămânal do Erdely, (czyli Siedmiogrodu, czyli Siebenburga, czyli Ardealu, czyli po prostu do Transylwanii), którzy zostawiają swoje maszyny na parkingach zorganizowanych w miejscach, gdzie kiedyś stał dom, a potem bomba spadła - i jakoś przestrzeń trzeba było zorganizować. Bomby nie tylko zresztą spadały na Jozsefvaros z samolotów czy strzelane z armat. Czasami umieszczane były po prostu w koszach na śmieci. W 1995 roku, jakieś czterysta metrów od miejsca gdzie w skarpetach stoi Laszlo, na ulicy Prater numer 73, pod prowadzonym przez palestyńskiego uchodźcę kantorem, ktoś zdetonował ładunek tak silny, że w całej okolicy poleciały szyby z okien. Kolorowo - wielokulturowo.

Szyba wytłuczona w oknie mieszkania Laszlo była sprawą świeżą. Od niej się zresztą zaczął jego kiepski dzień. Wracał z imprezy, było późno, na ekranie telefonu miał 18 nieodebranych połączeń. Jedenaście od klientów, których po prostu nie usłyszał, bo muzyka była głośna, a pozostałych siedem od Csaby, hurtownika, który dostarczał mu do rozprowadzenia towar. Szedł zamyślony wzdłuż Koris ut., przeciął cieszącą się złą sławą Dioszeghy Samuel utca, gdzie policja, by kontrolować całe mieszkające tam towarzystwo ustawiła kontener z kilkoma kamerami na trzymetrowym maszcie. Minął nędzny budynek Kościoła Reformowanego i po dwóch minutach, skręcił w lewo, w Illes, by potem przy Autosbolt wejść na Tomo ut.

Rozmyślał, jak tu wytłumaczyć Csabie, że interes - nie chce iść. Argumentów miał niby kilka. Miejsce do prowadzenia biznesu wybrał przecież bezbłędnie: popyt w dzielnicy powinien, cholera, być. Wokół pełno życiowych rozbitków: inwalidów, bezrobotnych, cygańskich małolatów, tanich prostytutek i różnej maści świrów, których chyba przyciągał pobliski szpital psychiatryczny. No i, choć w osobnej kategorii, studentów medycyny. Akademik Semmelweis znajdował się o rzut kamieniem, a z tego co się Laszlo mgliście wydawało, to na medycynie uczyć się trzeba dużo, a w tym jak wiadomo niektóre ze środków psychotropowych wydatnie mogą pomóc. Rozczarował się. Studenci nie byli zainteresowani - kuli na sucho i klasycznie, nawet nie bardzo imprezując po nocach, bezrobotny spauperyzowany proletariat może by i ubarwił sobie życie, ale nie miał jak płacić, a dziwki chciały oddawać w naturze. A może się wszyscy bali, bo mer dzielnicy Mate Kocsis związany z Fideszem, miał takie ciśnienie na walkę z narkomanią, że aż zdobył z tego tytułu międzynarodową sławę, gdy w listopadzie 2014 roku urbi et orbi ogłosił projekt ustawy, która miała zobowiązać wszystkich: uczniów szkół średnich, polityków i dziennikarzy, do poddawania się dorocznym testom na obecność narkotyków w organizmie.

Rozbita szyba. Laszlo zorientował się, że z oknem coś nie tak dopiero gdy kawałki szkła zachrzęściły mu pod stopami. Podwójne, zespolone okno zostało wybite przy użyciu jakiegoś ciężkiego narzędzia, którym po dokładniejszych oględzinach pokoju okazał się sporych rozmiarów rzeczny otoczak. Laszlo westchnął tylko. Bardziej dosłownego esemesa jak ten półtorakilowy kamień nie mógł się spodziewać. Zgarnął na podłogę wszystko co stało na stoliku, odwrócił go blatem do dołu, wykręcił nogi i blat wstawił w ramę okienną, całość podpierając miotłą, którą zaklinował o podłogę. Poszedł spać.

Następnego ranka, gdy słońce stało już wysoko na nieboskłonie, a pod MedResem stał ogolony na zero Ferenc, zatrudniony tam w charakterze Facility Managera i palił siódmego już tego dnia papierosa popijając czwartą kawą i obserwował z oddali wytłuczone okno i wstawiony weń palisandrowy blat - Laszlo wstał. Poszukał w internecie firmy, która mogłaby wymienić zniszczone skrzydło okienne, z ciężkim sercem przyjął do wiadomości, że będzie go to kosztować 45.000 forintów i zamówił usługę na godzinę 16:00. Problem polegał na tym, że w portfelu miał tylko dwadzieścia osiem tysięcy. Trzeba było działać. Złapał za telefon i zaczął dzwonić po zignorowanych dzień wcześniej klientach. Część z nich kazało mu się wypchać, bo znaleźli już innego dostawcę. Pozostałych, w liczbie pięciu umówił, wbrew swojemu zwyczajowi, bo normalnie interesy załatwiał w zaciszu Parku Nepliget dwa kilometry dalej.

Szło nieźle. Do momentu, gdy w trakcie trzeciej transakcji, dosłownie znikąd wyjechał patrol, który od razu się zainteresował tym co to Laszlo i dwóch szesnastolatków robią stojąc na ulicy. Kwadrans później Laszlo stał w skarpetkach na chodniku, bo buty kazano mu zdjąć do przeszukania, a do mieszkania z wybitą szybą wchodziła grupa sześciu policjantów. Szufladę z bielizną i skarpetkami otworzą w siedem minut po wejściu do mieszkania.

XXX

Rzecz jasna nie wiem, czy Laszlo ma rzeczywiście na imię Laszlo, ani czy ma szefa Csabę i czy interesy załatwiał w Nepliget, czy może w Szechenyi, a może w ogóle gdzieś indziej. To, że go złapano i przetrząśnięto mu mieszkanie - widziałem na własne oczy. Okno w dalszym ciągu jest nienaprawione.
Nie jestem również do końca pewien historii o wybuchu: wiem, że zdarzyła się na pewno 19 września 1995 roku i wyleciał w powietrze kosz na śmieci przy kantorze prowadzonym przez wspierającego OWP Naji Awada - jakość tłumaczenia jaką udało mi się uzyskać używając Google Translate, nie pozwala mi na dalsze zgłębienie tematu. Jak widać - nawet Google przy węgierskim wysiada. Być może uda mi się tekst poprawić i uszczegółowić, dołożę też kilka zdjęć.

Bardzo dziękuję  Zsuzsy Kanyi za pomoc w znalezieniu informacji o zamachu bombowym na Praterze i części tłumaczeń.


środa, 13 maja 2015

Kasza po swanecku

Kasza po swanecku. Ogórki i inne zieleniny - opcjonalnie.
Tłumaczyć się, dlaczego postanowiłem akurat dziś, a nie na przykład wczoraj albo jutro, po trzech niemal latach coś napisać na tym blogu - nie będę. Choć pewnie nikt tego nie oczekuje, to jednak wypadałoby po prostu przeprosić za trzyletnie milczenie tych, którzy kiedyś swój czas na lekturę poświęcali i liczyć by chcieli tu ponownie zaglądać.

Na tłumaczenia przyjdzie czas, gdy okaże się, że będą coś do dalszej opowieści wnosiły i zaświta nadzieja, że może jednak się uda tego blogowego trupa jakoś resuscytować i reanimować, a następnie ubrać i wymejkapować. Innymi słowy, pisać coś ku uciesze i pożytkowi, czerpiąc z doświadczeń swoich i innych tak przynajmniej z raz na miesiąc. A ten wpis - to taka sonda i rozgrzewka.

Polonez już dawno opuścił Rumunię, zamieszkał wpierw w Macedonii, a potem na Węgrzech, gdzie w Jozsefvaros w Peszcie przy utcy Illes 26 tkwi po dziś dzień.
Co wiedzieć trzeba o Polonezie, nim się przejdzie do dalszej lektury i zaskoczy zmianą porzuconego trzy lata temu wątku, to że się przepoczwarzył i to w niezłą - nomen omen - poczwarę. Spodnie rozmiaru 32, które Polonezowi zjeżdżały z tyłka w 2012, leżą teraz w szafie i nasiąkają zapachem naftaliny. Młodzian zmienił się w mężczyznę, szczypior w wieprzka gotowego na szlachtowanie.
A że z nadwagą ciężko uciekać przed rzeźnickim nożem, to trzeba się odchudzić. Tylko jak to zrobić jak to dietetyczne jedzenie takie niedobre...

Zainspirowany niedawną podróżą, wymyśliłem takie oto danie, które ma wiele zalet i jedną wadę. Z zalet: proste do wykonania, tańsze niż barszcz, niskokaloryczne (jakieś 220 kcal) całkiem smaczne i symboliczne bo łączy w sobie składniki, które były (są?) charakterystyczne dla kuchni polskiej i gruzińskiej. Wada jest taka, że po jeden z nich trzeba się wybrać do Swanetii  - takiej krainy między Abchazją i Osetią Południową.
Zresztą - wada to dość względne stwierdzenie - polecam kliknąć poniżej i posłuchać przykładu muzyki Swanów (rozkręca się pomału, ale naprawdę jest moc) i popatrzeć na pejzaże ich krainy. I jak już się pojedzie po tę sól - doświadczyć samemu.

Nazwałem je: Kasza po Swanecku.

Składniki:

- kasza gryczana prażona - 1 torebka
- cebula mała - 1 szt.
- pół łyżki oliwy
- pół łyżeczki masła
- sól swanecka (to żółte na zdjęciu)
- mielona ostra papryczka (taka z pestkami, często stoi na stołach w macedońskich, a czasami i rumuńskich restuaracjach)
- reszta dupereli na zdjęciu to tylko dekoracja, żeby ładniej wyglądało

Kilka słów o soli swaneckiej, bo to jest ten magiczny składnik, po który trzeba do Gruzji skoczyć. Kupiłem woreczek za 2 lari w Mestii, a że znajomości rosyjskiego starczyło mi tylko by zapytać o cenę - to skład pozostał dla mnie tajemnicą (Google by pewnie pomógł, ale się na niego trochę obraziłem). Po kilkudniowym pobycie u Swanów podejrzewam, że pewnie jest tam jakaś kolendra - bo gdyby w Mestii produkowali pastę do zębów to bez wątpienia o smaku kolendry byłaby właśnie - tak popularne jest tam to zioło.

Sposób przyrządzenia:

Kaszę gotujemy przez jakieś dziesięć minut, tak żeby była jeszcze twardawa, w tym samym czasie siekamy cebulę w dowolny kształt (ja posiekałem na piórka, bom leniwy) i blanszujemy na oliwie.
Gdy kasza skończy się gotować, wylewamy wodę z garnka, kaszę wieszamy na kranie nad zlewem żeby odciekła. Garnka nie studzimy, zostawiamy na piecu, ale bez włączonego dopływu ciepła (tak żeby po prostu był jeszcze gorący trochę). Wrzucamy kaszę z powrotem do garnka (trzeba szybko mieszać), wrzucamy cebulę, masło (łyżeczkę) i przyprawiamy swanecką solą i papryczką.

Ozdabiamy lub nie, jemy jako dodatek do mięcha lub po prostu ze smakiem. A jak nie smakuje - to próbujemy jeszcze raz po dwóch - trzech tygodniach jakiejś drakońskiej głodówki i posmakuje na 100%.

Mała uwaga na koniec: czytelnicy raczą wybaczyć pompatyczność stylu, ale że jest to pierwszy tekst nie będący:

a) mailem
b) procedurą
c) raportem
-miesięcznym
- tygodniowym
- kwartalnym
d) prezentacją
e) budżetem
f) handbookiem

który piszę od lat trzech (i to jeszcze po polsku) to nie mogłem się przed barokizowaniem powstrzymać.