sobota, 18 lutego 2012

Gorące kąpiele, zăpadă i trele morele

I
Rum.: zăpadă pol.: śnieg. A powinno być na odwrót. Boć przecie zăpadă z nieba spada, a gdy zbyt wiele jej napada to wszystko, a komunikacja w szczególności - pada. W minionym tygodniu to słówko wypowiadano w rumuńskiej telewizji z częstotliwością jednego raza na dwie minuty.

Nec Hercules contra  zăpadă mare
Sypnęło zăpadą bardzo obficie - na wschodzie kraju miejscami do dwóch metrów. W Walentynki telewizja podawała: 145 miejscowości odciętych od świata, 8000 szkół zamkniętych, 413 odwołanych pociągów, 25 nieprzejezdnych dróg krajowych, 80 śmiertelnych ofiar zimy. I pokazywała: domy zasypane po dach (!), domy z wybitymi przez naciskające tony śniegu oknami, z zasypanymi salonami, kuchniami. Starszych ludzi, do których, czy to SMURD czy Straż Pożarna musiały się dokopywać, bo nie byli w stanie opuścić domostw przez prawie tydzień. Kilometrowe korki na zasypanych śniegiem przełęczach, traktory, ciągniki i inny ciężki sprzęt, który grzązł w gigantycznych zaspach - odkopywany ręcznie, by mógł służyć dalej i przecierać szlaki komunikacyjne do odciętych miejscowości. Zapłakanych ludzi, trumny ciągnięte po śniegu niczym jakieś upiorne sanie, zatroskanych meterologów prognozujących 12 stopni powyżej zera w przyszłym tygodniu i wieszczących, że nizinne części Rumunii na jakiś czas mogą stać się jedną z zatok Morza Czarnego.
Rezydent angielski
Któraś ze stacji robi "setkę": z jednej strony wszystkie powyższe obrazki okraszone ciężką, poważną budującą napięcie muzyką rodem z filmów katastroficznych, przeplatane zdjęciami prezydenta - zadowolonego, uśmiechniętego, całującego panią minister - z lekką i szybką muzyczką, przywodzącą na myśl cyrkowe budy. Żeby nie było żadnych nieporozumień, autor klipu wieńczy go grafiką dwóch masek: Melpomeny i Talii. Przy pierwszej jest napisane: "Twój świat", przy drugiej "Ich świat".
W samym środku tego białego piekła ląduje dwóch polskich turystów, obaj emigranci: jeden - rezydent Rumunii, drugi - rezydent Wielkiej Brytanii.
II
Reşiţa skryła się już dawno w mroku i pod zăpadą. Do miasteczka, będącego w zasadzie jednym wielkim blokowiskiem, ale i stolicą okręgu Caraş-Severin, po trwającej kilka godzin podróży z Timisoary przyjeżdża pociąg. Ludzie wysypują się z niego i skrzypiąc butami po śniegu zalegającym ulice, przez mostek drepczą w kierunku centrum. Wśród nich dwóch, przyciągających spojrzenia, turystów: plecaki, przytroczone do nich kije i rakiety śnieżne i dziwna mowa którą się posługują. Latem zginęliby w tłumie zmierzających na wypoczynek Serbów i Węgrów, ale zimą i to przy takiej pogodzie...
Rzeka Cerna
Szybko znajdują hotel. Plan mają następujący: przeczekać noc i z rana udać się do Semenic - małej wioski leżącej na południu, a przy okazji resortu narciarskiego i ważnego punktu łączącego szlaki zapuszczające się głęboko w Park Narodowy o tej samej co wioska i całe pasmo górskie nazwie.
Wiedzą, że bus odjeżdża o 8.30 rano lângă Kaufland i to wszystko. Mapy nie mają, podobnie jak zielonego pojęcia co można zobaczyć i co w Semenic zrobić.
Wszystko za sprawą spontanicznej decyzji, w nocy postanowili, by układane od miesiąca plany odłożyć na bok i "wsiąść do pociągu byle jakiego". Byle jaki pociąg jechał akurat z Timisoara Gara Nord do Reşiţy.
Człowiek, zwłaszcza w podróży, nie jest taki, żeby sobie nie zjadł: znajdują więc otwartą pizzerię, gdzie rezydent rumuński musi się wysilić, by ze znajomości czasu teraźniejszego i jakiejś setki słów przeprowadzić konwersację - bo chudy jak wiór kelner z nosem kształtu idealnego wręcz trójkąta prostokątnego stanowczo odmawia kontaktowania się w jakimkolwiek innym języku.
- Nie ma kucharza... - informuje głodnych już nie na żarty turystów
- A jakaś inna restauracja? Pizzeria?
- Nu ştiu... - dziwna to trochę odpowiedź, bo ileż może być restauracji w 85 tysięcznym mieście, żeby kelner jednej nie wiedział o  żadnej innej, która byłaby otwarta? - Ale mogę zadzwonić do kucharza. Może piwko tymczasem?
A że człowiek w podróży nie jest i taki, żeby się piwka nie napił - na stole pojawiają się szybko dwa Ursusy.
Kelner moment później podchodzi i mówi:
- Przykro mi, ale nie odbiera telefonu...
- A jakaś inna restauracja?
- Tak... Peste strada. - pokazuje palcem na inną pizzerię po drugiej stronie ulicy vis - a - vis miejsca w którym turyści sobie beztrosko siedzą. Zyskał chłopak w ich oczach: odobinę niechęci i sporo respektu. Niechęci - bo się dali naciągnąć na piwo, a respektu za selling skills - no bo nie ma, żeby klient nic nie kupił, choćby i restauracja nie działała.
Wychodząc, rezydent rumuński rzuca na pożegnanie:
La revedere
A angielski dokłada od siebie:

- Trele morele - bo tak mu się jakoś rumuńskie pożeganie kojarzy. Kelner chyba się nie orientuje - a nawet jeśli, nie daje po sobie znać.
Nałazili się już dziś, a do najbliższego przejścia dla pieszych ze sto metrów. Idą więc na skróty przez pas białości i barierkę dzielącą dwupasmową drogę. Ruchu prawie żadnego, ale jak ktoś ma pecha to przechodząc w miejscu niedozwolonym i tak trafi na policję. Tak się dzieje i tym razem. Funkcjonariusz macha ręką i zaprasza do radiowozu, gdy jednak słyszy buna ziua powiedziane po 20.00 gdzie według wszelkich zasad powinien usłyszeć bună seara - macha ręką raz jeszcze - tym razem odprawiając obcokrajowców. Komu by się tam chciało użerać - żeby dać mandat, którego nie da się wyegzekwować.
III
Zăpadă dalej pada.
Fot. Michał Pawłowicz
Ludzie pytani koło Kauflandu o busik do Semenic patrzą na turystów jak na wariatów i mówią, jakby się zacięli: zăpadă este mare. W końcu młody  taksówkarz w szarym dresie i z kolczykiem w lewym uchu, zasięga języka na CB radio i informuje:
- Drumuri este blocat. - no to jak droga zamknięta, trzeba planu alternatywnego. Tylko skąd go wziąć, skoro przewodnik przypadkiem został w Timisoarze? Szczęśliwie rumuńskiemu rezydentowi przypomina się nazwa Băile Herculane - miejscowość z gorącymi źródłami w której internowane były w trakcie drugiej wojny światowej rodziny polskiego rządu. Niedaleko - 120 kilometrów.
Tylko jak tam dotrzeć? Pociągi ze stacji  Reşiţa odjeżdżają bardzo rzadko - najbliższy za pięć godzin i to tylko do oddalonego o jakieś pięćdziesiąt kilometrów Caransebeş. Bus, który nie bardzo wiadomo czemu ma swój przystanek przy sklepiku z dewocjonaliami - odjeżdża jeszcze później. Sprzedający w sklepie bezzębny dziadek radzi:
- Ocazii - czyli, że autostopem. Rumuński rezydent postanawia z głupia frant zapytać kierowcę pobliskiej taksówki ile kosztowałby przejazd do Caransebeş, które, jak wynika z zakupionego w księgarni na przystanku autobusowym Atlas turistic şi rutier w skali 1:550 000 mimo, że mniejsze to powinno być lepiej skomunikowane. Łysiejący kierowca najpierw robi wielkie oczy, później taksuje obu obcokrajowców uważnie, kalkuluje coś w głowie i wyrokuje:
- Un milion de lei - czyli sto lei, tylko cena powiedziana jakby w Rumunii siedem lat wcześniej nie dokonała się denominacja 10000:1.
Fot. Michał Pawłowicz
I zaczyna się jazda. Panu szoferowi warunki chyba nie obce, bo wycieraczek nie używa prawie w ogóle, a i zdrapaniem lodu z szyby też nie zawraca sobie głowy. Sunie po kompletnie zasypanej sniegiem drodze, przez górską przełęcz nawet 60 kilometrów na godzinę. Co w tych warunkach jest  prędkością niemal szaloną.
IV
Azorel siedzi sobie w starej części uzdrowiska Băile Herculane i obserwuje niewielki placyk z pomnikiem Herkulesa pośrodku. Trzygwiazdkowy Hotel Ferdinand umieszczony na północnej pierzei placu pasuje tu jak kwiatek do kożucha lub jak kto woli pięść do oka. Otaczają go dziewiętnastowieczene, opuszczone i wpół zrujnowane budynki zdrojowe i hotele. Miejsce już prawie dwa tysiące lat temu było rzymskim uzdrowiskiem - ale śladów po Rzymianach ciężko się tu doszukać. Azorela zresztą mało to interesuje bo jest bezdomnym psem. Głodnym bezdomnym psem. Zima jest ciężka dla takich jak on.
I nie tylko. Gigantyczne, czternastopiętrowe, postkomunistyczne hotele w nowym centrum miasta, położonym kilometr w dół rzeki pustoszały w listopadzie by zacząć z wolna zapełniać się na początku maja - całą zimę strasząc ciemnymi oknami. Większość pensjonatów, hoteli i hotelików pozamykało podwoje i tylko nieliczne otwarte były cały rok, a i z tych tylko mała część mogła pochwalić się jakimikolwiek gośćmi.
Bywało bardzo głodno. Przy śmietnikach spora konkurencja, a w okolicy pizzerii w nowym centrum, gdzie młoda i śliczna menadżerka dzieliła się tym czego nie dojedli klienci grasowała banda: jednookiego Rexa, czarnego Patrocla i parchatego Labusa. A z nimi lepiej było nie zadzierać.
W sezonie Azorel w ramach jednopsioosobowej firmy oferował usługi towarzyskie. Biznesplan był prosty:opierał się na założeniu, że każdy wybierajcy się na spacer turysta na pewno chciałby pospacerować z pieskiem - bo pies - najlepszy przyjaciel, przyłączał się i z odległości dwóch - trzech metrów: towarzyszył. Ludzie chyba zwykle zadowoleni byli z jego usług, bo zawsze się coś w plecaku, czy torbie dla niego znalazło - kanapka, czasem konserwa.
Azorel - escort service
dla turystów
W środku lutego nawet nie liczył na to, że się ktoś przytrafi. Nagle do jego nozdrzy, przebijając się przez smród siarki spowijający całą dolinę dobiegł nieznajomy zapach. Zapachy wszystkich sześciu tysięcy mieszkańców miasteczka rozróżniał bezbłędnie zatem wiedział, że te dwa zapachy nie należą do nikogo z nich. Jeden przypominał trochę Mirceę - wioskowego głupka, a drugi Ionuta - małomiasteczkowego playboya, ale to nie był żaden z nich. W obydwu przypadkach jakby bardziej skoncentrowany i intensywniejszy. Poruszył się, otrząsnął, powietrzył jeszcze chwilę i dojrzał: dwóch mężczyzn z plecakami zmierza w górę rzeki Cerna, uliczką Izvorolui obłożoną pstrokatymi domkami na przemian z niedokończonymi inwestycjami z których sterczą pręty zbrojeniowe. Na placu Herkulesa skręcili w prawo, jakby chcieli iść do szlaku na Cruc Alba. Szansa jedna na milion. Dobiega więc ich i zgodnie z ćwiczoną już wiele razy elegancją towarzyszy. Cały czas psim móżdżkiem myśli: dokąd idą. No przecież nie w góry w tym śniegu.
Zatrzymali się przy wejściu na szlak z niebieskim krzyżem. Przebrali kurtki, poprawili plecaki... No powariowali? Stoją, gadają, patrzą na te znaki, jeden coś dziwnego do stóp przypina, czerwone płozy takie.
Trzeba pokazać, że lesie śniegu dużo, że nie ma co... Wbiega więc między drzewa, brnie i brnie w białym pyle zanurzony aż po szyję - kilkanaście metrów. Nic, stoją śmieją się, coś do niego mówią, ale mową jakąś dziwną, ludzką a nie - ludzką dźwięków szeleszczących pełną. A jak takie głupki z nich, to niech lezą. Jak ich diabli w górach wezmą, to może coś się zdąży poobgryzać zanim zamarzną. Ludziny wprawdzie nie lubi od czasu jak z kolegami jednego pijanego Cygana zjedli, ale co tam. Z braku laku...
Krąży więc Azorel za nimi w odległości kilkunastu metrów po ścieżce, którą wydeptują w pocie czoła zatrzymując się co chwila. Ten z płozami zapada się do kolan, ten bez płóz w to udeptane jeszcze do kolan. A wloką się... Stare baby na Cruc Alba w klapkach włażą w godzinę, latem wprawdzie, ale oni już drugą idą i dopiero w połowie drogi są.
Gdy  zăpada sięga im pasa, zatrzymują się, naradzają i zaczynają schodzić w dół. Czyli i z ludziny nici, bo nie podzielili się niczym.
Postanawia być profesjonalistą, a co, niech sobie nie myślą, że rumuński pies to taki interesowny, za darmo też odprowadzi. Koło małego sklepiku, skąd go zawsze brodaty sprzedawca przegania, czeka go niespodzianka. Ten co z płozami szedł kupuje dwa crenwursti i uśmiechając się daje je Azorelowi. Dobrze zarobione.
V
Dwaj turyści mieszkają w Casa Maria, pensjonacie z 19 miejscami noclegowymi i własnym basenikiem z wodą termalną.
Woda śmierdzi zgniłymi jajami, jest lekko mętna i strasznie słona. I gorąca (około 40 st. Celsjusza), które to wrażenie potęguje temperatura na zewnątrz: dziesięć kresek pod zerem. Najpierw trzeba rozebrać się do kąpielówek i na mrozie wejść do wody - to najtrudniejsza część, bo po jakimś czasie, wychodzi się z niej bez oporów na mróz i w ramach hartowania kładzie się na przykład na kupie śniegu, by po chwili wejść ponownie do basenu. Może i brzmi ekstremalnie - ale warto spróbować.
VI
W nowym centrum miasteczka, na wprost straszliwych rozmiarów hoteli budowanych za czasów komuny, lekko schowany między miniaturowym centrum handlowym, a pizzerią mieści się cafeteria - night club "Lucky". Nazwa w perspektywie wydarzeń jakie spotkały tam naszych bohaterów dobrana raczej niefortunnie.
Fot. Michał Pawłowicz
"Lucky" z zewnątrz wygląda naprawdę zachęcająco. W lutym jest bodaj jedynym budynkiem w centrum miasta na którym świecą się kolorowe neony zachęcające do wstąpienia do środka. A w środku poza tym, że półmrok, telewizor nastawiony na stację AKTA, która w czasie teoretycznie najwyższej oglądalności emituje ogłoszenia o sprzedaży auta za 1,5 tys euro, to temperatura jakieś minus trzy poniżej zera, czerwone ściany, zamarznięta na kamień woda w obskurnych toaletach i żarząca się w kącie koza wokół której zasiadło stadko hien i sępów. Chwilowo jeszcze pod postacią ludzi.
Rachunek z "Lucky"
Gdy turyści zasiedli sobie w jednej z podobnie do ścian czerwonych lóż i wypili po piwie dosiadły się do nich dwie miejscowe dziewoje. Jedna bardzo przeciętna, druga bardzo ładna: blondynka o pełnych ustach, regularnych rysach twarzy i delikatnym uśmiechu. A że człowiek, który od kilku dni przebywa w towarzystwie tylko drugiego człowieka - nie jest taki, żeby sobie z jakimiś przypadkowymi dziewczętami nie porozmawiał: proponuje się więc drinka. Dziewczęta rzecz jasna nie prostestują i dzielnie próbują nawiązać jakąś konwersację.
Mniej atrakcyjna twierdzi wprawdzie, że doskonale rozumie po angielsku, co w zderzeniu z birminghamską wymową rezydenta angielskiego, okazuje sie niestety nieprawdą. Bardziej atrakcyjna, którą pamięć zachowuje jako Anę - nie mówi nic. Siedzi i się uśmiecha. Siłą rzeczy, utrzymywanie konwersacji spada na rezydenta rumuńskiego, którego liczba znanych słów rumuńskich wzrosła do jakich 120. Z tym drobnym zastrzeżeniem, że lekcji o koniugacji nie powtórzył, a o deklinacji, jeszcze nie miał.
Zapada więc co chwila niezręczne dość milczenie i rezydent rumuński rzuca od niechcenia do Any:
- Ciudată situaţia (dziwna sytuacja) - co przynosi dziwny efekt: dziewczyna wstaje i nie mówiąc ani słowa wychodzi z lokalu. Porozumiawszy się po polsku, bohaterowie postanawiają pójść w jej ślady i opuścić knajpkę.
Tymczasem druga z dziewczyn, widząc, że jedyni chyba od listopada goście tej mordowni chcą jej uciec kładzie karty na stół i przyznaje się do wykonywanej profesji: sex for money. Raczej z ciekawości, bo jej powierzchowność wskazuje raczej na to, że to ona powinna płacić za figle, a nie na odwrót, angielski rezydent pyta:
- How much?
- Trei zeici de lei (trzydzieści lei) - gdy sobie angielski rezydent przelicza, że chodzi o równowartość jakich sześciu funtów szterlingów, z trudem powstrzymuje wybuch śmiechu i dopytuje o szczegóły. Hotelik czy pokoik? W tym samym czasie rezydent rumuński idzie zapłacić za napoje bardzo chłodzące, bo i bez lodówki prawie zamarznięte na kamień. I tu już nie jest tak wesoło: kelnerka życzy sobie 146 lei. Rumuńskiego rezydenta prawie zatyka, bo jeszcze nigdy od kiedy jest rumuńskim rezydentem nie zapłacił takiego rachunku w pięćdziesiąt razy większej Timisoarze. Prosi więc grzecznie o nota de plata i otrzymuje coś, co powinno bardzo zainteresować rumuński Urząd Skarbowy. Wydartą z zeszytu kartkę, na której znalazły się na przykład takie pozycje jak: 2x Ciuc 8 RON, a chwilę dalej 1xCiuc 8 RON.

Zastanawia się, czy warto się kłócić - bo jego zachowanie już wzbudza zainteresowanie siedzących przy kozie osiłków. Ręka uszkodzona w nierównej walce z oblodzonymi schodami wisi na temblaku, a domniemany nieprzyjaciel ma znaczącą przewagę tak jakościową jak i liczebną. W związku z powyższym - turyści wspaniałomyślnie rezygnują z dochodzenia praw konsumenckich i przepłacając jakieś 60 RON uchodzą - niosąc ze sobą tą historię i memento dla wszystkich, którzy kiedykolwiek zdecydują się odwiedzić Băile Herculane: nie wchodźcie do "Lucky" pod żadnym pozorem.

Part one: winter in Romania seen in person and on the TV. Part two: resita, being stopped by police when passing the street in disallowed place, Part three: change of plans due to closure of the road to Semenic and trip by taxi to Caransebes and further to Baile Herculane. Part four: attempt of climbing the mountains - failure as well due: to snow reaching waist and more escorted by the homeless dog. Part five: thermal waters. Part six: adventure in Lucky club in Baile where water was frozen in the toilet and when we received hand written receipt and had been offered sex for 30 lei.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz