sobota, 21 kwietnia 2012

Przygoda cz.1

Życie jest pełne niespodzianek. W życiu i podróżowaniu w Rumunii - niespodzianki występują w obfitości tak wielkiej - że element zaskoczenia (czyli warunku dla niespodzianki niezbędnego) - przestaje w zasadzie istnieć. Wybierając się na wycieczkę w Rumunii należy po prostu założyć, że coś pójdzie nie tak.

Stâna de Vale
Gdy w trzygwiazdkowym Hotelu Iadolina w Stâna de Vale dowiaduję się, że papierosy, o których zapomniałem można kupić najbliżej w Beiuș, z którego tyle co przyjechałem po zapierających dech w piersiach, zasypanych staczającymi się ze stromych zboczy kamieniami i ciągnących się kilkanaście kilometrów serpentynach - oddycham z ulgą i uznaję, że mój limit pecha został wyczerpany. Dwa dni bez palenia jeszcze nikomu nie zaszkodziły.

Sama  Stâna robi wrażenie przykre (to zresztą chyba typowe dla rumuńskich miejscowości wypoczynkowych). Szczególnie przed sezonem - bo jak się okazuje  Paștele Ortodox - czyli Święta Wielkanocne - to w Rumunii, żaden sezon. Hotele, pensjonaty i ośrodki wypczynkowe, a tych w niewielkiej a położonej ponad 1000 m n.p.m   Stânie nie brakuje - stoją puste. Stoją puste tuż obok niedokończonych od wielu lat inwestycji straszących sterczącymi prętami zbrojeniowymi i liszajami rdzawych zacieków na nie otynkowanych betonowych, czy ceglanych ścianach. Wszystko w ciszy i majestacie gór, wznoszących się w okolicy na ponad 1800 metrów.

Timișora, 15 kwietnia kwitnie już bzami, żółtą forsycją i mleczem, różowawą magnolią i pachnie rozgrzanym asfaltem.  Stâna de Vale pozbywa się dopiero czap śniegu i tonie w spływającej z gór wody.

W Wielką Niedzielę wychodzę z hotelu o 9 rano. Trasa, którą sobie obmyśliłem ma mnie zaprowadzić do Padiș - niewielkiego przysiółka na przełęczy tej samej nazwy do którego powinienem dotrzeć w zależności od wybranej marszruty w pięć do dziewięciu godzin. Wybieram trasę dłuższą idąc za znakami Cruc Albastru i Banda Galben i planuję wrócić do samochodu nazajutrz trasą krótszą - Banda Roșu .


Ledwie wchodzę do lasu, a już przyplątuje się jakiś Azorel - nieodłączny element rumuńskich wycieczek występujący pod różnymi postaciami w zależności od miejscowości kundel, który cieszy się na długi spacer i liczy po cichu na resztki prowiantu - którego zresztą mam pod dostatkiem. Jest mały, szorstkowłosy o maści dziczo - płowej. Młody chyba sądząc po białych ząbkach, którymi rozrywa na strzępy kiełbasę, pisankę i świąteczne ciasto, którymi się z nim dzielę gdy robię sobie przerwy w marszu.


Idziemy więc razem, najpierw przez las, a później przez fioletowe od krokusów hale pod niebem ołowianym od chmur gubiąc raz po raz wyznaczony byle jak szlak. Nie przejmujemy się tym. Azorel pewnie nie wie nawet co to znaczy się zgubić, a ja mam dwa kompasy i mapę - niedokładną i bez naniesionych punktów charakterystycznych - ale odzwierciedlającą, jako tako, ukształtowanie terenu Zona Padiș din Munţii Bihor. 


Schodzimy z wysokiego na 1400 metrów szczytu do doliny rwącej górskiej rzeki i idąc szlakiem równoległym do wąwozu kryjącego wodospad Moara Dracului pniemy się w kierunku Poiana Sotișoara - ogromnej i długiej na kilka kilometrów  ni to hali ni połoniny.
Tutorial: jak poradzić sobie po ukąszeniu żmii. Metody z Winnetou.
Pogoda siada do rzeszty. Na Poianie widoczność wynosi jakieś pięćdziesiąt metrów, tak że idę z kompasem przy nosie kierując się na południowy zachód, gdzie według mapy powinienem gdzieś znaleźć szlak. Kompletenie niewidoczny w tym momencie, bo Poiana pokryta jest metrową warstwą śniegu, w którą nie zapadam się wyłącznie dzięki rakietom przytwierdzonym do obuwia, a żeby poustawiać tyczki wskazujące właściwy kierunek - nikt się nie pofatygował. Azorel orbituje gdzieś na zasięgu widzialności, że momentami wzrok płata mi figle i gdy pies wynurza się z mgły zdaje się jakby biegł po niebie - bo horyzontu po prostu nie ma. Jest biała jak mleko ziemia i podobnie białe niebo. Kiedy indziej zdaje mi się, że nadbiega dzik, lub jakaś inna pokaźnych gabarytów  zwierzyna, a to tylko Azorel, któremu niezwykłe warunki atmosferyczne dodały w moich oczach kilkaset kilo masy.
Ostatecznie, nie wiedząc jak daleko Poianą zaszedłem decyduję się ją opuścić i pójść wprost na południe, gdzie powinienem znaleźć szlak, który zawiedzie mnie do Padiș . Zjeżdżam ze stromego wzniesienia na rakietach śnieżnych niczym na nartach wywracając się co kilkadziesiąt metrów. Pół godziny później idąc brzegiem rwącego strumienia znajduję szlak. Gorzej bo w tym samym momencie obrywa się chmura, z której tyle co wyszedłem. Hektolitry wody spadają prosto jak od linijki, leją mi się za kołnierz i przemaczają plecak. Na domiar złego, szlak przecina wkrótce dość pokaźny strumień, do którego szukam dogodnego zejścia przez dobry kwardans, a następnie szeroką i głęboką na jakieś trzydzieści centymetrów rzeczkę. Kamieni po których możnaby przeskoczyć - brak. Włażę więc do lodowatej wody i gdy uchodzę jakieś dwieście metrów w chlupoczących butach słyszę rozpaczliwe ujadanie Azorela. Widzę go jak przymierza się do pokonania rzeki, wącha, moczy łapę to jedną to drugą, ale najwyraźniej boi się do niej wejść. Mruczę pod nosem, że nie prosiłem się żeby ze mną szedł, więc niech się teraz martwi sam, ale gdy psisko szczeka jeszcze bardziej przeraźliwie - wracam i przenoszę go przez wodę.
Chwilę później tracę mapę - nasiąkła wodą do tego stopnia, że gdy próbuję ją przełożyć - częściowo rozpada mi się w rękach, a częściowo zmienia w bezkszałtne papier mache.
Widoczność siada...
W Padiș - niemiła niespodzianka. Ani jedno z trzech zaznaczonych na mapie schronisk górskich - nie jest otwarte. Cały przysiółek sprawia wrażenie kompletenie wymarłego. Deszcz leje dalej jak z cebra, a na domiar złego zostaję otoczony przez sześć białych psów rozmiarów owczarka niemieckiego. Psy, osaczają mnie jakby nauczyły się tego z jakiegoś podręcznika: szczekają wcale nie przyjaźnie i gdy próbuję się ruszyć - szarpią nogawki moich spodni i paski od plecaka. Innej krzywdy mi nie robią - ale to wystarczy, bo marznę coraz bardziej, a pomysłu żadnego na wyjście z idiotycznej sytuacji nie mam. Krzyki o pomoc w nadziei, że może w którymś z domostw ktoś jest - pozostają bez odezwu. Dzwonię do koleżanki, która jak przypuszczam siedzi przy komputerze i proszę ją o skontaktowanie się z właścicielami schroniska, na którego stronie internetowej wyczytałem, że otwarte jest non - stop. Cristina oddzwania mówiąc, że gospodarzy nie ma i nie będzie. Proszę, żeby zadzwoniła w takim razie do hotelu z którego wyszedłem i spróbowała zorganizować jakiś transport - po chwili dowiaduję się, że nikomu z hotelu jechać się nie chce - święta, noc i za daleko.
Pozostaje mi chyba tylko Salvamont - ale niby pod jakim pozorem ich alarmować? Póki co jestem w dobrym stanie fizycznym, nie zgubiłem drogi, znam swoją pozycję, a że nie mam gdzie spać? Kogo to interesuje?
Robi się ciemno, psy jakby się znudziły, telefon rozładował - więc problem załatwiania pomocy zdalnie też się rozwiązał. Skręcam w lewo i zbiegam z przełęczy w ciemną noc, trzymając się brukowanej otoczakami drogi. Idę w atramentową noc, mlaskając przemoczonymi butami i dygocząc z zimna - bez jedzenia, bez mapy - ku niezanemu ufając, że droga dokądś mnie doprowadzi...

CDN

2 komentarze:

  1. Ehhhh Ty to masz pomysly... sam, z nienaladowanym telefonem, marne zapasy jedzenia dajesz jeszcze psu, domyslam sie, ze bez namiotu i spiwora :)

    Szaleniec :)

    OdpowiedzUsuń
  2. zyjesz? cholera, a tak fajnie czytalo sie tego bloga... ehhh

    OdpowiedzUsuń