czwartek, 26 kwietnia 2012

Przygoda cz.2

Zniszczona mapa, kompletne załamanie pogody, zapadające ciemności i sfora białych psów, która napędziła mi stracha - wszystko to do kupy wzięte powoduje, że gdy daję z niegościnnego Padiș nogę w ciemności, trzymając się kurczowo zbawczej drogi - mój zdrowy rozsądek i ośrodki racjonalnego myślenia na jakiś czas się wyłączają.


Długo później dociera do mnie, że już na początku ucieczki z przełęczy popełniłem szkolny błąd. Z mapy pamiętam, że gdzieś w okolicy znajduje się miejscowość Boga - obficie wypełniona pensjonatami i hotelami. Wiem, że przyszedłem z północy, wiem, że Boga znajduje się na zachodzie więc powinienem udać się w prawo. Tymczasem idę w lewo.  Jak w pysk dał na wschód. Do najbliższej większej miejscowości - Huedin - mam zatem raptem 58 km. Następny byłby bodajże Cluj, kilometrów 95.

Rzecz jasna - w chwili gdy salwuję się ucieczką przed upierdliwymi, szarpiącymi mnie za nogawki u spodni i paski od plecaka psami - nie mam o tym wszystkim pojęcia - idę licząc na łut szczęścia.
W pomyłce orientuję się wiele, wiele godzin później i około dwunastu kilometrów dalej. Idę sam - bo zdrajca Azorel jakby zapominając o kilku świątecznych kiełbaskach, pisance i cieście świątecznym, w które wyposażyła mnie Cristina, a którymi się z nim hojnie dzieliłem - w obliczu przewagi liczebnej udał się spokojnie na z góry upatrzone pozycje nie tracąc nawet czasu na pożegnalne szczeknięcie. Łajdak.
Droga, którą w strugach deszczu brnę, ma nawet numer, który poznaję znacznie później: 763. Łączy Pietrosoani z Huedin, wiedzie głównie przez całkowite bezludzie. Zimą jest nieprzejezdna, wiosną i jesienią dostępna jedynie samochodem terenowym bądź ciężarówką. Do 2015 roku ma zostać całkowicie pokryta asfaltem. Póki co jednak - asfaltu ani śladu. Jest za to w sporych ilościach szuter, żwir, otoczaki, glina i mnóstwo wody, że miejscami brodzę w rozlanych kałużach po kostki.

Mimo zmęczenia idę szybko ubieram na siebie co tylko mi zostało w plecaku na czoło zakładam latarkę - i idę. Mniej więcej po pierwszej godzinie marszu  natrafiam na ślady ludzi - porzucone puszki po piwie i niedopałki papierosów. Dobrze, myślę, być może jestem już w zasięgu wakacyjno - urlopowych spacerów jakiegoś kurortu. Trochę niepokoi brak łuny świateł elektrycznych, której wypatruję ponad drzewami usiłując oszacować odległość do ludzkich siedlisk.

Pierwszy budynek niemal mijam - nie zauważając go w ciemności. Jest to drewniana stara chałupa - zamknięta nową, mosiężną kłódką. Przez moment przechodzi mi przez myśl, żeby kłódkę przepiłować i znaleźć w środku schronienie. Narzędzia mam - Victorinox z piłką do metalu wyraźnie czuję w kieszeni na piersi. Moralność zwycięża jednak tym razem nad instynktem przetrwania i postanawiam maszerować dalej.
W lesie, w nocy, w kwietniu jest niesamowicie. Jest tak ciemno, że mam wrażenie jakbym oślepł - księżyca na niebie ani śladu. Bieleją tylko łaty niestopniałego śniegu, szemrzy deszcz, huczy głośno dość pokaźna rzeczka po prawej. Wiatr szczęśliwie nie wieje - szczęśliwie, bo przemarzłbym na nim bez wątpienia do kości.
Gdy przestaje padać widzę jak pod wpływem ciepła, które wydziela moje ciało parują na mnie ubrania. Zabawiam się obliczaniem ile kalorii przyjąłem w ciągu dnia i ile z nich już zużyłem. Nie martwię się tym jednak zbytnio - gromadzone przez lata zapasy tłuszczu wokół brzucha powinny starczyć na wykarmienie nie tylko mnie, ale i jeszcze kogoś przez conajmniej kilka dni.

Tracę poczucie czasu - idę i idę, nic nie widzę i wydaje mi się, że droga nigdy się nie skończy. Rozważam nawet powrót do samotnej chaty i dokonanie pierwszego w życiu włamania, ale w tym samym momencie las się otwiera i w świetle latarki widzę kilka zabudowań. Parę murowanych domów: bez okien, bez drzwi. Robią raczej mało przytulne wrażenie. Zauważam natomiast billboard (!) ze zdjęciem domków campingowych i napisem "Ponor - locul de vacanţa - vă invitaţi" - no to jak zaprasza, to zaprasza. Szczególnie, że według znaku pozostały mi doń raptem dwa kilometry.
Nawet nie jestem specjalnie rozczarowany, gdy za niewielkim betonowym mostkiem, w pół godziny później, dostrzegam zamknięty na głucho ośrodek wypoczynkowy Ponor. Śladu człowieka - okna czernieją, nie unosi się żaden dym.
Są za to: dwa murowane budynki, pięć - sześć domków letniskowych. Na koniec dostrzegam moje marzenie: wiatę z kominkiem. Przeskakuję przez płot, zrzucam pod wiatą plecak i z jedną latarką w dłoni, a drugą na czole zaczynam szperać między budynkami. To czego szukam, znajduję za czymś w rodzaju otwartej świetlicy. Są to równo poukładane pod ścianą półmetrowe, grube na ramię szczapy drewna. Znoszę kilka naręczy pod wiatę, a myszkując między budynkami natrafiam jeszcze na leżącą bezpańsko drewnianą skrzynkę po pomarańczach i stalowy kubek. Podstawiam naczynie pod okap dachu, skąd ścieka pokaźna strużka wody. Herbaty wprawdzie nie mam, ale planuję przegotować deszczówkę by ogrzać się nią choć trochę od wewnątrz.

Do rozpalenia ogniska poświęcam pierwszy tom "Dekameronu" Giovanniego Boccacia i kilkunastu mililitrów perfum "Higher Energy" Christiana Diora - które to obie rzeczy dźwigałem cały dzień - bez wyraźnego powodu. Gdy w kominku trzaska już wesoło ogień rozbieram się do naga i wskakuję do śpiwora, który jakimś cudem jest tylko trochę mokry. Spędzam tak noc: budząc się co kilkadziesiąt minut, dorzucając do ognia, odwracając suszące się ubrania i pijąc gorącą wodę. Głodno mi - w plecaku mimo kilkukrotnego przeszukiwania, poza kilkoma okruchami ciasta w folii aluminiowej - nie ma już nic do jedzenia. Chyba jest po trzeciej gdy zasypiam na dobre. W trakcie jednej z tych przerw w śnie dociera do mnie, że poszedłem w kompletnie niewłaściwym kierunku. Postanawiam jednak nie martwić się na zapas i poczekać z decyzją do rana.

Przykro mi, że nie mogę podzielić się, żadnym z tej nocy fotografiami. Jakoś nie przyszło mi do głowy by robić zdjęcia.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz