niedziela, 5 lutego 2012

Nieudany przekręt Aliny

Timisoarę zasypuje śnieg. I to nie na raty, nie po trochu, tylko od razu z przytupem - pół metra w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Rumuni szczęśliwie nie cierpią na angielską przypadłość, polegającą na ryglowaniu się w domu w przypadku jakiegokolwiek innego niż deszcz opadu atmosferycznego. Życie toczy się w miarę normalnie. W miarę bo służby miejskie nie nadążają z usuwaniem śniegu i ulice są białe. Kierowcy sobie radzą - pozakładali łańcuchy na opony i jeżdżą dalej klekocząc hałaśliwie.
Jedyne co odbiega od standardu to parking przy Iulius Mall - zwykle zapchany pojazdami tak, że nie ma gdzie ostrza noża wetknąć - teraz mimo weekendu pusty.
Dziś temperatura w okolicach zera. Niech no tylko te tony białego puchu zaczną topnieć... Trzeba będzie pożyczyć kajak.
***
Rumuni nie są agresywni. W przeciwieństwie do choćby Polaków. Nie zdarzyło mi się, żeby ktokolwiek próbował nawiązać ze mną znajomość w sposób typowy dla mieszkańca polskiego blokowiska - rumuńskim odpowiednikiem starosłowiańskiego: "co się kurwa patrzysz?!".
Timisoara nocą wydaje się zresztą bezpieczniejsza niż większość polskich miast. Co interesujące, policji w ogóle nie widać.
Wczorajszej nocy dowiaduję się gdzie gliny się podziewają gdy ich nie ma.
Otóż Poliţia Locala eskortuje urzędników zajmujących się sprawdzaniem dokumentacji, licencji i innych papierów w klubach i dyskotekach.
Robią to o porze dość nietypowej. Do "El Che", gdzie ucinam sobie pogawędkę z Andreiem, będącym z wykształcenia inżynierem instalacji, a pracującym tam jako manager (i mającym wyjątkowo interesujący zakres obowiązków - o czym kiedy indziej) wchodzą o wpół do trzeciej rano. Trzech chłopa, wyrośniętych, jakby od kołyski karmieni byli odżywkami proteinowymi, w workowatych battle dressach. Towarzyszy im wymoczkowaty osobnik w czarnym płaszczu. Robi się dziwnie, bo ani nie pokazuje legitymacji, ani nie podaje nazwiska, tylko zdejmuje z korkowej tablicy papiery, ogląda je, przesłuchuje barmana i zostawia Invitaţie - zaproszenie do odwiedzenia odpowiedniego urzędu w celu wyspowiadania się z popełnionych i domniemanych grzechów.
Andrei podejrzewa, że przysłała ich konkurencja. Jeśli tak - to odniosła sukces, bo nieliczni goście czmychają ukradkiem i po wizycie władzy - impreza się kończy.
***
Dowcipy rumuńskie na których Corina tłumaczy mi zawiłości języka rumuńskiego są bardzo podobne do polskich. Poczucie humoru w tej części Europy jest jak widać uniwersalne:

Jedna dziewczyna opowiada drugiej:
- W niedzielę byłam na basenie. Wyobraź sobie, wszyscy się na mnie gapili ze względu na to jak nosiłam kostium kąpielowy...
- Tak? A jak go nosiłaś?
- W ręce...

Przy tym kawale jestem zresztą z siebie dumny bo wypatruję na wydruku BŁĄD ortograficzny, który Corina przeoczyła. W środku wyrazu "mână" znajduję literę î...
- You are a very good student - chwali mnie.
***
Alina ma dziewiętnaście lat, długie nogi, zgrabną kibić, jeszcze zgrabniejszą pupę, włosy pokręcone jak uzwojenie silnika elektrycznego i piękną twarz. A poza tym jest czarownicą.
Czaruje gości baru - restauracji "Pret - a - manger" w Kompleksie Studenckim, do którego wpadam czasami na herbatę, albo obiad.
Przyznaję bez bicia - Alina jest ozdobą lokalu, ale w chwili gdy odprawiając swoje abrakadabra komplementując mój rumuński i uśmiechając się słodko - bezwzględnie nabija mnie w butelkę na jakieś pięć lei - jakoś tracę do niej sympatię.
Zbajerowany pięknymi oczami i głębokim dekoltem, cały w skowronkach orientuję się w drodze do domu, że zapłaciłem 12,70 RON (plus napiwek!) za dwie herbaty. I to w miejscu gdzie obiad kosztuje nędzne 8,60.
Rumuni mają na kogoś takiego jak ja określenie, którego tłumaczyć nie trzeba: fraier. A Alina m-a fraierit .
Klocki w głowie wskakują na swoje miejsca, gdy już w zasadzie jestem w domu: dziewczyna nie podała mi rachunku do ręki, tylko trzymając go złożony w pół pokazała mi palcem całkowitą kwotę. Pięć lei niby niedużo, ale frajerem (choćby i przez krótkie "i") nikt być nie lubi. Wsiadam więc w auto, wracam do kompleksu i zamawiam dokładnie to samo co poprzednio: Ceai de fructe și ceai negru nota imediat!
Rachunek opiewa tym razem na 10,80 - co zresztą i tak przekracza kwotę z jadłospisu. Pytam więc Aliny, skąd u cholery poprzednim razem 12,70. Dziewczyna tłumaczy:
- Two teas and two honeys...
- Sorry honey, I didn't get any honey last time...
- Oh I'm so much sorry I forgot about it...
I znowu się cholera daję poczarować długim rzęsom. Przyjmuję wyjaśnienie i jeszcze przepraszam dziewczynę, że posądziłem ją o oszustwo. Osiągam tym samym poziom frajera do kwadratu. I gdy tak z zupełnie zbędnego, jak się ma okazać, wstydu palę raka - moją uwagę przykuwa drugi rachunek.
- Alina, please come here - imię już znam, bo wydrukowane na rachunku - co oznacza pozycja 3 x miere?
- To miód...
- No dobrze, ale czemu trzy, skoro przyniosłaś mi dwa?
Odpowiedź dziewczyny brzmi:
- Fuck - i pewnie by i wystarczyło, ale dziewczyna zaczyna tłumaczyś się w conajmniej dziwny sposób -  Ale to nic... To tylko jeden leu... To jest nic, no bo co można kupić za jeden leu? Chleb? Nawet nie.
- W zasadzie to pół chleba... - odpowiadam - Wiesz co jestem bardzo zawiedziony: piszę o Waszym kraju i wygląda na to, że będziesz pierwszym czarnym charakterem.
- Oooo jesteś pisarzem - Brązowe oczy się otwierają i patrzą na mnie ze szczerym podziwem. To już nie abrakadabra. To już hokus pokus wysokich lotów i zarazem najprostszy trick jakim można zmanipulować mężczyznę - okazać mu podziw. Oczywiście łapię się na haczyk i tłumaczenia, że to ze zmęczenia, tak ten jak i poprzedni rachunek - Mam dziewiętnaście lat, pracuję tu od 8 rano do 3 w nocy... To o tym powinieneś napisać. Za marne 700 lei... A na tamtym musiałam niechcący nabić jedną herbatę więcej.
Skołowany do szczętu daję jej mój numer telefonu, a ona mi swój. Mamy się umówić za kilka dni i ma poopowiadać mi o swojej pracy i życiu - żebym miał o czym na blogu pisać.
Kończę nadliczbową herbatę, patrzę na numer telefonu i myślę, że gdybym dostał go dwie godziny wcześniej pewnie skakałbym z radości. I nagle dociera do mnie wszystko co napisałem powyżej - jak bardzo żałośnie się w gruncie rzeczy zachowuję, zamiast wezwać policję, kierownika lokalu, czy po prostu zwymyślać pannę, jeszcze się z nią umawiam. To już nawet nie frajerstwo do kwadratu. Wykładnik zmienia się z dwójki na trójkę - staję się frajerem do sześcianu.
Na chusteczce piszę: sometimes good reputation is more worth than just a few RON. I wraz z otrzymanym numerem telefonu zostawiam na stoliku.
Jadę do domu ożłopany trzema wypitymi herbatami.
Ale w "Pret - a - manger" moja noga na pewno już nie postanie. Suta la suta.

ABSTRACT:
Part one is about snow that covered Timisoara within 24 hrs with a layer of approx. 0,5 m and how are people dealing with it.
Part two: about weird way of making inspections in clubs in Timisoara, Police coming in at 2:30 AM on Sunday
Part three: How I found an spelling error in one of the jokes - plus translation of it.
Part four: How I've been scamed in one of the restaurants in Complexul Studencesc by the most innocent (judging by appearance) waitress, and how I made complete idiot of myself whlist trying to give her a lesson. Which actually proves that male's brain migrates from time to time below the belt.

2 komentarze:

  1. Oj, czarownice, czarownice :) Ale dobrze poczytac, ze tez Ci zima dokopala :) Nie ma lekko :) Pozdro - nie daj sie nabierac na te trzepoczace rzesy bo za stary wrobel na to jestes ;)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Klasyka... ale zakonczenie prawidlowe.

    OdpowiedzUsuń