La multi Ani 2012 |
Najgorszych, bo kolejka zaczyna się już na chodniku. Pnie się, wije i rozlewa jak pobliska rzeka, po siedmiu schodkach w górę, niknie w wąwozie ponurego malowanego na najwstrętniejszy z odcieni miętowej, odrapanej zieleni korytarzyka i znajduje ujście przy plastikowym oknie za którym siedzi Urzędnik. Jeden. Zajmuję pokornie miejsce w imigranckiej ciżbie i usiłuję dojść przyczyny dla której pół świata postanowiło nagle migrować do Rumunii. W tłumie przeważają wprawdzie Serbowie co dość łatwo rozpoznać po mowie, nie brakuje Mołdawian, ale ukradkiem zerkając na dokumenty kurczowo dzierżone w garściach identyfikuję też Nigeryjczyków, Hindusów, Niemca i Marokańczyka głośno gadającego po francusku przez komórkę.
Kolejka porusza się w ślimaczym tempie, szczególnie, że każdy ze stojących przede mną, zdaje się trzymać miejsce dla trzech innych osób, które materializują się zwyczajnie znikąd. Godzinę zajmuje mi dotarcie do drzwi. Drugą - do okienka.
Urzędnik - co oczywiste przecież w instytucji zajmującej się obsługą obcokrajowców- zna tylko rumuński. Ktoś litościwie tłumaczy mi, że teczka z dokumentami jest OK, ale zapłacić jeszcze muszę taxa i przynieść umowę o pracę - po rumuńsku. Zaświadczenie o zarobkach wystawione mi przez payroll w Bukareszcie - nie wystarcza.
Mijają dwa miesiące i w połowie grudnia straszę mojego pracodawcę, że zostanę aresztowany za nielegalny pobyt w Rumunii, jeśli w końcu nie dostanę kontraktu, który rumuńskie władze będą skłonne zaakceptować. Umowa się odnajduje i robię drugie podejście do rejestracji. Sprawdzam teczkę i przypominam sobie o nieszczęsnym taxa, którego w dalszym ciągu nie uiściłem. Szukam na www Ministerul Administratiei si Interior i dowiaduję się z niej, że zapłacić mam taxa extrajudiciar de timbru. Do kupienia na każdej poczcie. Brzmi wprawdzie łatwo i być może rzeczywiście jest na każdej z poczt, tylko że czterdziestoparoletnia pracownica Posta Romana, najpierw opieprza mnie, mówiąc że w Rumunii to się mówi po rumuńsku, a nie po angielsku, a następnie stwierdza, że nigdy w życiu o czymś takim, jak taxa extrajudiciar nie słyszała. Owszem ma taxę ale judiciate. Myślę sobie - wszystko jedno, w końcu to tylko jedno extra. Płacę dwie leje i wychodzę z papierkiem, który w niczym nie odpowiada mojemu wyobrażeniu o timbru (znaczek), ale jest zaopatrzony w moje imię, nazwisko, numer dowodu osobistego i informację, że wpłaciłem 2 leje na dobro jakiejś tajemniczej instytucji. Trafiam ponownie na Strada Mocioni i tym razem czekam tylko pół godziny. Nie z powodu kolejki, bo nie ma absolutnie nikogo - w tej liczbie Urzędnika, który gdy w końcu się pojawia, wygląda na bardzo zdziwionego, że ktokolwiek w ogóle nań czeka. Niedźwiedziowate chłopisko przegląda moje kwity, kiwa głową i mruczy pod nosem, że wszystko bine, bine, foarte bine i na koniec pyta:
- Taxa?
Pokazuję mu chitanta, które dostałem na poczcie. Wpatruje się weń podejrzliwie, kiwa z dezaprobatą głową, nosem kręci, wlepia we mnie oczy i mówi coś co brzmi mniej więcej tak:
- Esta taxa judiciate!.. Timbru fiscal doi lei!? - i pokazuje mi jakieś małe beżowe znaczki, których spory plik leży na jego biurku. Wyjmuję więc portfel i bełkoczę:
- As dori cumprar aici... - co jak mi się wydaje powinno oznaczać, że chcę kupić tutaj (jak do tej pory nie udało mi się odbyć ani jednej lekcji rumuńskiego).
- Nu aici! A la posta! - odchodzę rozbity, bo przecież wiem, że na poczcie tego nie sprzedają, ale jak to wytłumaczyć chłopu, który nie mówi po angielsku i zdążył mi już trzasnąć okienkiem w nos? Z braku alternatywy wlokę się ponownie na Bulevardul Revolutiei 1989, do gigantycznego, a ponurego neoklasycystycznego chyba gmaszyska poczty. Zdecydowany w razie potrzeby rozpocząć strajk okupacyjny, albo wojnę polsko - rumuńską, cokolwiek. Byleby wejść w posiadanie cholernych znaczków.
Próbuję inaczej - zamiast wieszać w flagi Solidarności na oknach w pierwszym rzędzie, a pytać o taxę extrajudiciar w drugim. Skoro jest ona najwyraźniej owiana tajemnicą dla wszystkich 22 milionów Rumunów niezatrudnionych w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych... Mówię po prostu:
Dokument nadający autorowi rumuński Pesel |
***
Zawodowo jestem zmuszony do współpracy z administracją Lotniska "Traian Vuia" w Ghirodzie - tuż obok Timisoary. Administracja ma wspaniały system przyjmowania urzędowych dokumentów. W Biurze Podawczym siedzi Calin wraz z kumplem, mają kserokopiarkę, pieczątki i księgę podawczą o rozmiarach i masie trzech płyt chodnikowych. Przyniesiony wniosek o przedłużenie ważności kart parkingowych jest pieczołowicie opatrywany numerem, rejestrowany, okraszany datą i podpisem. Interesant dostaje kserokopię, uścisk dłoni i uśmiech na pożegnanie. Co potem dzieje się z papierem nie wiem, ale wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że wniosek ląduje chyba od razu w niszczarce do dokumentów, śmietniku, albo czarnej dziurze. Ani razu nie otrzymuję ani pisemnej, ani ustnej, ani w ogóle żadnej odpowiedzi.
Miesiąc w miesiąc, gdy mnie i moim pracownikom grozi, że kolejnego dnia nie dostaniemy się do pracy - urządzam najazd na biuro Dyrektora Administracyjnego. Łysy, krępy i wyglądający dość brutalnie dyrektor o imieniu Aurelian robi zaaferowaną minę i pyta czy to pilne. Gdy potwierdzam, bierze ode mnie kopię i osobiście gna do informatyków, którzy w dziesięć sekund załatwiają sprawę. I tak regularnie 9 dnia każdego miesiąca. Pytam kiedyś jednego z pracowników lotniska o co w tym wszystkim chodzi i czy po prostu nie dałoby się tej sprawy załatwiać normalnie słyszę w odpowiedzi: This is Romania.
***
Mici - w postaci nieprzetworzonej |
Absolutną podstawą wyżywienia jest ciorba - w zasadzie zupa, choć Rumuni czynią między nimi różnicę. Supa jak się dowiaduję jest "czysta" - jak na przykład rosół, Ciorba jest za to zawiesista, zabielona bogato smantaną i pełna kawałków mięsa, warzyw i ziemniaków (razem lub osobno w zależności od wersji). Porządnie przyprawiona, zagryziona paine (chlebem) - spokojnie robi za cały posiłek. Bardzo dobrą można zjeść w restauracji Timisoarana
Mało natomiast jada się ryb, a stoiska nabiałowe w nawet najbardziej nabitym ludźmi supermarkecie świecą takimi pustkami, że strach głośno mówić, ze względu na rozchodzące się echo. Nic zresztą dziwnego: średnia rumuńska pensja jest o 1300 złotych niższa od średniej polskiej (brutto), a cascaval (ser) jest nawet 100% droższy niż w Polsce. Próbuję dojść do przyczyny tego stanu rzeczy, ale nikt nie potrafi udzielić mi odpowiedzi sensowniejszej niż: "drogo bo drogo". Osobiście podejrzewam politykę rolną UE, ale dowodów brak. Ze świąt w Polsce przywożę więc ze sobą trzy kilo żółtego sera, trzydzieści litrów soków (w Timisoarze litr soku jabłkowego kosztuje 7,5 złotego!) i pełno camembertów, a także brie, które kocham miłością odwzajemnioną, a które w Rumunii kosztują około 10 złotych w wersji najtańszej.
Rumuni, jeśli nie podróżują za granicę nawet nie zdają sobie sprawy z panującej u nich drożyzny, ci natomiast, którzy na oczy przejrzeli jeżdżą raz w miesiącu na zakupy do węgierskiego Szeged, gdzie jak twierdzą: i taniej, i lepiej.
Rumuńskie marki spożywcze |
Nie wiem, czy Salam de Biscuiti ma jakieś historyczne, tradycyjne, popkulturowe, czy kultowe znaczenie, ale że w supermarketach tego pełno, a i w Hotelu Timisoara stanowi podstawę śniadaniowego wyżywienia - wciągam go na listę moich rumuńskich marek. Jest niczym innym jak naszym "kartofelkiem" - tylko większym, pokrojonym w plastry i nasączonym rumowym olejkiem tak, że ciężko go przełknąć.
Z produktów luksusowych - wyroby cukiernicze Heidi - rewelacja.
***
Sylwestra, ze względu na zapalenie spojówek spędzam w swoim mieszkaniu w Timisoarze. Wychodzę jednak w samą północ i dobrze, że biorę aparat, bo pokaz ogni sztucznych i nieprzeliczony tłum na Piata Operei zapierają rozmachem dech w piersiach. Choć rumuński brak zdrowego rozsądku przy puszczaniu fajerwerków, jeśli nie przewyższa, to bez wątpienia dorównuje polskiemu.
A że w Rumunii jeszcze 7 stycznia wszędzie to słyszę, powtarzam:
La Multi Ani 2012!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz