Stâna de Vale |
Timișora, 15 kwietnia kwitnie już bzami, żółtą forsycją i mleczem, różowawą magnolią i pachnie rozgrzanym asfaltem. Stâna de Vale pozbywa się dopiero czap śniegu i tonie w spływającej z gór wody.
W Wielką Niedzielę wychodzę z hotelu o 9 rano. Trasa, którą sobie obmyśliłem ma mnie zaprowadzić do Padiș - niewielkiego przysiółka na przełęczy tej samej nazwy do którego powinienem dotrzeć w zależności od wybranej marszruty w pięć do dziewięciu godzin. Wybieram trasę dłuższą idąc za znakami Cruc Albastru i Banda Galben i planuję wrócić do samochodu nazajutrz trasą krótszą - Banda Roșu .
Ledwie wchodzę do lasu, a już przyplątuje się jakiś Azorel - nieodłączny element rumuńskich wycieczek występujący pod różnymi postaciami w zależności od miejscowości kundel, który cieszy się na długi spacer i liczy po cichu na resztki prowiantu - którego zresztą mam pod dostatkiem. Jest mały, szorstkowłosy o maści dziczo - płowej. Młody chyba sądząc po białych ząbkach, którymi rozrywa na strzępy kiełbasę, pisankę i świąteczne ciasto, którymi się z nim dzielę gdy robię sobie przerwy w marszu.
Idziemy więc razem, najpierw przez las, a później przez fioletowe od krokusów hale pod niebem ołowianym od chmur gubiąc raz po raz wyznaczony byle jak szlak. Nie przejmujemy się tym. Azorel pewnie nie wie nawet co to znaczy się zgubić, a ja mam dwa kompasy i mapę - niedokładną i bez naniesionych punktów charakterystycznych - ale odzwierciedlającą, jako tako, ukształtowanie terenu Zona Padiș din Munţii Bihor.
Schodzimy z wysokiego na 1400 metrów szczytu do doliny rwącej górskiej rzeki i idąc szlakiem równoległym do wąwozu kryjącego wodospad Moara Dracului pniemy się w kierunku Poiana Sotișoara - ogromnej i długiej na kilka kilometrów ni to hali ni połoniny.
Tutorial: jak poradzić sobie po ukąszeniu żmii. Metody z Winnetou. |
Ostatecznie, nie wiedząc jak daleko Poianą zaszedłem decyduję się ją opuścić i pójść wprost na południe, gdzie powinienem znaleźć szlak, który zawiedzie mnie do Padiș . Zjeżdżam ze stromego wzniesienia na rakietach śnieżnych niczym na nartach wywracając się co kilkadziesiąt metrów. Pół godziny później idąc brzegiem rwącego strumienia znajduję szlak. Gorzej bo w tym samym momencie obrywa się chmura, z której tyle co wyszedłem. Hektolitry wody spadają prosto jak od linijki, leją mi się za kołnierz i przemaczają plecak. Na domiar złego, szlak przecina wkrótce dość pokaźny strumień, do którego szukam dogodnego zejścia przez dobry kwardans, a następnie szeroką i głęboką na jakieś trzydzieści centymetrów rzeczkę. Kamieni po których możnaby przeskoczyć - brak. Włażę więc do lodowatej wody i gdy uchodzę jakieś dwieście metrów w chlupoczących butach słyszę rozpaczliwe ujadanie Azorela. Widzę go jak przymierza się do pokonania rzeki, wącha, moczy łapę to jedną to drugą, ale najwyraźniej boi się do niej wejść. Mruczę pod nosem, że nie prosiłem się żeby ze mną szedł, więc niech się teraz martwi sam, ale gdy psisko szczeka jeszcze bardziej przeraźliwie - wracam i przenoszę go przez wodę.
Chwilę później tracę mapę - nasiąkła wodą do tego stopnia, że gdy próbuję ją przełożyć - częściowo rozpada mi się w rękach, a częściowo zmienia w bezkszałtne papier mache.
Widoczność siada... |
Pozostaje mi chyba tylko Salvamont - ale niby pod jakim pozorem ich alarmować? Póki co jestem w dobrym stanie fizycznym, nie zgubiłem drogi, znam swoją pozycję, a że nie mam gdzie spać? Kogo to interesuje?
Robi się ciemno, psy jakby się znudziły, telefon rozładował - więc problem załatwiania pomocy zdalnie też się rozwiązał. Skręcam w lewo i zbiegam z przełęczy w ciemną noc, trzymając się brukowanej otoczakami drogi. Idę w atramentową noc, mlaskając przemoczonymi butami i dygocząc z zimna - bez jedzenia, bez mapy - ku niezanemu ufając, że droga dokądś mnie doprowadzi...
CDN
Ehhhh Ty to masz pomysly... sam, z nienaladowanym telefonem, marne zapasy jedzenia dajesz jeszcze psu, domyslam sie, ze bez namiotu i spiwora :)
OdpowiedzUsuńSzaleniec :)
zyjesz? cholera, a tak fajnie czytalo sie tego bloga... ehhh
OdpowiedzUsuń