Odszczekuję niniejszym wszystko co napisałem kiedyś, że po Rumunii jeździ się dobrze. Mało uczęszczany odcinek między punktem granicznym w Cenad a Timisoarą absolutnie nie oddaje tego co przeżyłem (a przeżyłem i chyba jestem winien modlitwę dziękczynną) jadąc z Timisoary przez Lugoj (DN 6; DN - droga krajowa), Devę (DN 68A), Alba Iulię (DN 7), aż do Cluj (DN7). Całość zajęła mi prawie pięć godzin, powrót - w niedzielę i w dzień - godzinę mniej.
Ale od początku. Wybierając się w podróż samochodem po Rumunii należy wyposażyć się przede wszystkim w: sporo cierpliwości, stalowe nerwy i dobrą muzykę, bo to co leci w rumuńskich radiach do słuchania niestety, ale się nie nadaje. Ja biorę jeszcze aparat. Z mrożącej krew w żyłach podróży piątkowej siłą rzeczy nie mam żadnych zdjęć podczas powrotnej niedzielnej - trzaskam w trybie auto z sekwencyjnie ustawioną migawką - blisko 180, przez szybę, nie zatrzymując się ani na moment - stąd też jakość zdjęć, jest - jaka jest.
Podczas pierwszego odcinku z Timisoary do Lugoj, nudzę się. Sznur pojazdów jadących nieprzerwanie z naprzeciwka nie pozwala nawet myśleć o wyprzedzaniu. W radio dyskusje o rumuńskiej historii najnowszej, albo straszne, muzyczne suchary. Żeby nie jechać w ciszy, próbuję poustawiać gadającego z GPS Hołowczyca, by częściej dawał głos i bym nie czuł się taki samotny, ale niestety coś knocę i Hołek się gubi. A ja z nim. Mapy z 2009 roku nie do końca odpowiadają rzeczywistości. Zresztą, Rumunia przez większość wydawców map dla GPS jest pokryta tylko w kilkudziesięciu procentach. Muszę sobie radzić z czym mam, jadąc czasami na wyczucie - polegając na nowoczesnej techonologii innych map nie mam.
Rumuńskich dróg ponoć szybko przybywa. Niestety nie autostrad. Rumuński rząd nie załapał się na kasę z Brukseli i łączna długość sieci autostrad na mający powierzchnię 240 tys km2 kraj wynosi całe 360 kilometrów. Plany są ambitne i zakładają powstanie 2300 kilometrów autostrad, jak się jednak okazuje nie nastąpi to wcześniej niż w 2018 roku. Żeby było jeszcze ciekawiej: z planowanej sieci dróg ekspresowych, która ma liczyć 382 kilometry wybudowano na razie kilometrów... zero. Budują się za to obwodnice i drumuri nationale są gładkie, bez kolein i wykrotów, mają jednak pewną zasadniczą wadę: wiją się jak węże i są cholernie wąskie w razie czego uciekać nie ma gdzie - chyba że do rowu melioracyjnego, a te są zwykle dość głębokie.
W Lugoj skręcam w lewo i wjeżdżam w góry, czego się bardziej domyślam i czuję po zatykających się od czasu do czasu uszach niż widzę - bo widzę, że droga wije się serpentynami, z których niektóre zakręcają po prawie sto osiemdziesiąt stopni, reflektory samochodów, strome zbocze z jednej i niepokojącą czarną pustkę Nie widzę natomiast barierki, która dawałaby choćby iluzję bezpieczeństwa.
Kierowcy próbują wyprzedzać. Ja, choć już mnie nosi, choć sto pięćdziesiąt koni mechanicznych, które mam pod stopą usypia z nudów nie odważam się i wlokę sześćdziesiątką za jakimś TIRem. Jest bezludnie. Miasteczek i wsi tyle co kot napłakał, gdy jakieś się już trafi, oświetlone jest nędznie, uliczki puste, za to każde z nich obowiązkowo wyposażone w stojący na poboczu patrol policji w Dacii i napis Drum Bun (coś jakby Szerokiej Drogi) na wylocie.
Z policją w Rumunii trzeba uważać, zwłaszcza jeśli się jest obcokrajowcem. Mandaty dają ponoć bardzo chętnie, a jak wynika z opowieści znajomych, jeszcze chętniej wyciągają rękę po pieniądze, za które później nie wystawiają pokwitowania. Najgorszym przestępstwem drogowym w Rumunii jest nieopłacona Rovigneta - czyli podatek drogowy. Nie jest to jakoś specjalnie drogie i kupuje się albo na stacjach benzynowych Rompetrol i Petrom, albo na poczcie, lub w specjalnych znajdujących się gdzieniegdzie punktach. Całoroczna kosztuje 120 RON, a mandat, który można zapłacić za jej brak to ponoć nawet 200 euro. Co ciekawe, za mandat zapłacony w ciągu tygodnia od popełnienia wykroczenia, dostaje się pięćdziesiąt procent zniżki.
Na wjeździe do samego Cluj, które leży w górskiej kotlinie, droga jest szersza, ma cztery pasy, przedzielone podwójną ciągłą linią. Jadę lewym i za którymś z zakrętów, jakieś dziesięć kilometrów od celu, cudem unikam czołowego zderzenia z samochodem, dla którego jego dwa pasy to za mało. Przejeżdżone mam do tej pory jakieś 200 tys kilometrów, ale tak wystraszony jak wtedy - nigdy do tej pory na drodze nie byłem.
O Cluj napiszę przy innej okazji, tym razem ograniczę się tylko do uwagi, że miasto sprawia wrażenie bardzo przytulnego, a ze wzgórza z hotelem Belveder rozpościera się na nie niesamowity widok. Pod warunkiem, że nie ma akurat mgły, bo jak się dowiaduję - jest to zjawisko dla tego miasta bardzo typowe.
Zwróćcie uwagę na tablicę Passata |
Uderza brak stacji benzynowych, do jakich przyzwyczailiśmy się już w Polsce. Z kawiarnią, restauracją, sklepem. Dominują raczej niewielkie obiekty, których główną funkcją, a nie dodatkową, jest sprzedaż paliw.
Pop - autostopowicz |
Do Timisoary docieram koło 17. Cały, zdrowy i niedraśnięty. Dziwię się bardzo, gdy czytam, że liczba śmiertelnych wypadków drogowych na milion mieszkańców wyniosła w Rumunii w 2009 roku 109 osób, a w Polsce w analogicznym okresie aż 145. Może w tym drogowym szaleństwie jakie uskuteczniają Rumuni, jest jakaś niepojęta metoda? Nie: po rumuńskich drogach jeździ 5,5 mln samochodów (czyli jakieś 250 na 1000 mieszkańców), po polskich 22 miliony (570/1000) - jest po prostu niebezpiecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz