W 1979 roku, słynny wówczas dziennikarz polski (i przy okazji późniejszy autor przemówień Jaruzelskiego) Wiesław Górnicki napisał nastrojową książeczkę zatytułowaną "Ballada Hotelowa". W ostatnim rozdziale, narzekał że (cytuję z pamięci): "Wszystkie hotele, hoteliki, pensjonaty zmierzają ku ujednoliceniu właściwemu hotelom sieciowym, gdzie jeden i ten sam nudny standard obowiązuje na dowolnym kontynencie, w dowolnym kraju...". Otóż Boca Junior jest jednym z wyjątków, który - jak zaraz się czytelnik przekona - oparł i opiera się tej tendencji.
Wnosząc po liczbie gości, przegrywa heroiczną walkę z globalizacją i jeśli coś się nie zmieni przypuszczam, że za dwa - trzy lata pozostanie po nim tylko wspomnienie.
Wiem o czym mówię i o czym piszę: na potrzeby tego wpisu zliczyłem naprędce hotele w których spałem w przeciągu minionych sześciu lat. Boca Junior, który nie wiedzieć czemu właściciel postanowił ochrzcić nazwą argentyńskiej drużyny piłkarskiej - jest trzydziestym piątym w którym przychodzi mi mieszkać. Nie licząc schronisk, pensjonatów, pokojów do wynajęcia i pól namiotowych.
Usytuowany jest na obrzeżu centrum, przy Strada Simion Barnatiu będącą przedłużeniem Bulevardul Take Ionescu i dającą początek Calea Dorobanitilor, a które do kupy wzięte są jednym z dwóch głównych ciągów komunikacyjnych prowadzących poza granice Timisoary, w kierunku lotniska. Okolica raczej nieciekawa. Hotel stoi ścianę w ścianę z jakimś opuszczonym i popadającym w ruinę quasi pałacem o bizantyjskich zdobieniach i finezyjnie wyginananej stalowej bramie i góruje nad znajdującymi się dwadzieścia pięć metrów za nim blokami. Wygląda na stosunkowo nowy: neon z nazwą i czterema gwiazdkami zachęcają podróżnych do nocowania. Zachęca również - nie tylko podróżnych - drugi neon: wyginająca się młoda kobieta i napis "Striptease". Hotel na ostatnim piętrze wyposażony jest bowiem w Night Club, a na przedostatnim w siłownię i saunę.
![]() |
Restauracja hotelowa |
Zaginione ogniwo |
Pokój zaskakuje przestrzenią. Przyzwyczajonemu do standardowych 8 metrów kwadratowych, oferowanych przez większość sieciówek dwa razy większe pomieszczenie jest czymś pośrednim między suite a apartamentem. Kolory na szczęście - w przeciwieństwie do recepcji - przyjazne. Dwa wazony z kwiatami (sztucznymi bo sztucznymi), biurko, stolik kawowy, duże łóżko. Przez chwilę wierzyć mi się nie chce, że można aż tak duży pokój zaoferować (ze śniadaniem) za 180 lei.
Dekodera, podobnie jak żarówek w lampkach nocnych, nikt w spisie nie umieścił - nic więc dziwnego, że ich brak. Za to pilot za stówkę, karnie leży na swoim miejscu.
W łazience uszkodzona jest deska sedesowa. Bez większych nadziei zgłaszam ten problem na recepcji, ale o dziwo, naprawiają. Pytam przy okazji o klub ze striptizem, który z ciekawości chciałem obejrzeć. Trzydziestoletni recepcjonista z przedziałkiem przez środek głowy i nieogoloną szczęką smutno kręci głową:
- Sorry, closed, for three months. No customers. Crisis.
Musi mieć rację - skoro Włosi, którzy jak przypuszczam stanowią, bądź stanowili główną część klienteli oszczędzają na goliźnie - to już kryzys pełną gębą. Wybieram się mimo to na ostatnie piętro, żeby rzucić choć okiem na wystrój. Zastaję głucho zamknięte drzwi i pusty, smutny kontuarek szatniarza.
Wieczorem korytarze trochę przerażają. Są niedoświetlone, a lampki kierujące do dróg ewakuacyjnych i sygnalizujące sprzęt przeciwpożarowy blado i niepokojąco mrugają. Jest pusto i cicho, aż w uszach dźwięczy. Całe piętro ma chyba jednego lokatora - mnie.
W nocy pokój ujawnia ekstremalną naturę. Wyposażony jest w rodzaj klimatyzacji, której wylot znajduje się w suficie. Urządzenie jest wprawdzie wyposażone w sterownik, ale ten chyba nie działa, bo niezależnie od ustawienia dzień w dzień, akurat między 19.00 a północą, czyli wtedy gdy zwykle kładę się spać, wtłacza do pokoju gorące powietrze. Żeby usnąć muszę więc uchylać okno. Jest już prawie listopad, noce nie należą do ciepłych toteż budzę się regularnie około trzeciej trzydzieści i szczękając zębami zamykam okno. Rano znów jest wściekle gorąco - grzeją bodajże od siódmej. Ustala się w ten sposób rytuał, który chcąc - nie chcąc celebruję każdej nocy.

Schodzę pierwszy raz na śniadanie i od razu nerwowe spojrzenie na zegarek - czyżbym był godziny pomylił? Ale nie, jest 7.25 na zewnątrz jeszcze szarawo, a przecież dobrze pamiętam, że poprzedniego dnia recepcjonista powiedział wyraźnie: From seven till ten. Żadnych lermerów, żadnego bufetu, ani śladu zakąsek, mleka, płatków... Wiem przecież, że Rumuni jadają śniadania, bo w Timisoarze wprawdzie przez siedemnaście dni mojego pobytu menu nie zmienili, ale coś tam zawsze było. Przypomina mi się górski hotel PTTK w Ustrzykach Górnych. Tam jedzenie podawał kelner, każdego ranka zadając sakramentalne pytanie: Jajeczniczka czy paróweczki? Tyle, że PTTK w Ustrzykach ma jedną gwiazdkę a Boca cztery...
Kelnerka przynosi kartę, na której wypisane są potrawy, które mogę sobie na śniadanie zamówić. Lista imponuje. Omlet w czterech wersjach, zimna płyta, jajka na twardo, kanapki, płatki owsiane, płatki kukurydziane, sery, wędliny, warzywa, owoce. Razem około czterdziestu pozycji.
Wybieram w końcu omlet i kanapkę do których to przynoszą mi jeszcze pół weki w postaci tostów. Kanapka też zresztą jest tostem, podobnie jak większość kanapek, które kupuje się w Rumunii, ale nie mam nic przeciwko temu. Przez kolejne dni orientuję się, że te pół weki bądź pół przypieczonej weki jest żelaznym i niezłomnym punktem programu szefa hotelowej kuchni. Pół weki dostałem nawet do pokrojonego w plastry pomidora, którego zamówiłem sobie któregoś wieczora na kolację. Trzeciego dnia, gdy zaczyna mnie już irytować to wybieranie z karty i machinalnie zamawiam omlet cu ciuperci, a przypadkiem zajmuję stolik w pobliżu wejścia do kuchni słyszę nagle dźwięki uderzającego o talerz widelca - wątpliwości nie mam żadnych: poza mną nikogo w restauracji, ergo - robi się mój omlet. Doznaję tym samym olśnienia i nagle widzę same dobre strony wybierania śniadań z karty, jeśli przeciwstawić je samoobsłudze w większości hoteli. Otóż: jedzenie jest na pewno świeże (kto widział bekon na śniadaniach w sobotę w większości hoteli wie co mam na myśli) i nic się nie marnuje. Goście dostają tyle, by się nasycić i nic w koszu nie ląduje. Za to ma Boca Junior wielki u mnie plus i między innymi za to, w przeciwieństwie do pozostałych trzydziestu czterech hoteli w których do tej pory mieszkałem, poświęcam mu już trzecią godzinę pisząc ten tekst.
Moja rezerwacja kończy się 9 listopada. Do tej pory muszę znaleźć sobie jakieś lokum. Jaki by hotel nie był - mieszkanie w nim na dłuższą metę męczy, a dla mnie jeśli dotrwam w nim do końca rezerwacji będzie to oznaczało w sumie 37 nocy w czterech różnych hotelach. Wczoraj obejrzałem dwa mieszkania, jutro jadę oglądać kolejne trzy.
Przepraszam za jakość części zdjęć - robiłem komórką - wszystkie mojego autorstwa.