Budzi mnie spacerujący w pobliżu kot. Nie żeby jakoś specjalnie hałasował - bo kocim obyczajem porusza się bezszelestnie, ale podświadomie, przez sen wyczuwam niedaleko ruch i uchylam oczy. Na dwóch złączonych ze sobą drewnianych ławach usnąłem tak głęboko i smacznie, że niemal dziwię się gdy dociera do mnie gdzie i w jakim położeniu się znajduję.
Przyglądam się buremu kocurowi dłuższy moment i bez refleksji, a nagle uzmysławiam sobie, że przecież skoro jest to kot - a nie ryś, jeleń, czy niedźwiedź - musi to oznaczać, że niedaleko są jakieś ludzkie siedziby.
Rzeczywiście - nie dalej jak trzysta metrów ode mnie znajduje się skupisko domów - po drugiej stronie rzeczki. Całkowicie je przegapiłem w nocy skupiony na zbieraniu drewna na opał i suszeniu przemoczonych ciuchów.
|
Mój wybawca :) |
Jest chyba około siódmej rano. Ubieram się i z niezadowoleniem stwierdzam, że będę musiał kupić nową parę butów - postawiłem swoje zbyt blisko ognia i tworzywa sztuczne, z których częściowo były wykonane zmieniły w ciągu kilku ostatnich godzin stan skupienia.
Chałupy wyglądają dość nędznie: ogrodzone sypiącymi się drewnianymi płotami, z omszałymi dachami... Cała osada tonie dosłownie w błocie. Ale widzę też zaparkowane na podwórzach samochody, a z obórek dochodzą swojskie pochrząkiwania nierogacizny. Z dwóch kominów unoszą się smużki dymu.
Wybieram chałupkę naprzeciw której stoi zaparkowane terenowe Suzuki. Mam szczęście - po pięciu minutach krążenia wokół domu i zastanawiania się, czy aby nie za wcześnie, żeby zakłócać w Wielkanocny poniedziałek spokój mieszkańcom - problem rozwiązuje się sam - zza węgła wychodzi łysiejący, szczupły mężczyzna koło pięćdziesiątki.
Kroczy przez podwórze w eleganckich gumiakach. Wygląda na niesamowicie zaskoczonego widząc mnie. I wcale mu nie przechodzi, gdy otwieram usta i mocno kaleczoną rumuńszczyzną zaczynam objawiać mu cel mojej wizyty.
Początkowo chyba do niego nie dociera, co usiłuję mu przekazać, bo mówi jedno słowo:
-
Ungur? - Węgier? Nie, wprawdzie:
magyar lengyel tod baratom - ale... Cóż, Węgrzy i Rumuni nie zawsze za sobą przepadają - podejrzewam, że w tak małej wiosce tego rodzaju sentymenty, czy w zasadzie ich brak, mogą być silniejsze. A chcę przecież pozyskać gospodarza dla swojej sprawy... Postanawiam więc gorąco zaprzeczyć, dając tym samym do zrozumienia po której stronie lokuję swoje sympatie. Taki mały socjotechniczny
trick:
-
Nu, nu: eu sunt Polonez. - mężczyzna wybałusza na mnie oczy. Równie dobrze mógłbym powiedzieć, że spadłem właśnie z Księżyca. Efekt byłby prawdopodobnie identyczny.
Tłumaczę mu jeszcze raz, powoli, odgrzebując w zakamarkach mózgu rumuńskie słowa, że widziałem jeepa przed jego domem, i że szukam kogoś kto zawiózłby mnie do Stâna de Vale, albo przynajmniej w tym kierunku. Mężczyzna patrzy na mnie dość długo i prawdopodobnie dochodzi do wniosku, że postradałem zmysły. W końcu stwierdza, że to niemożliwe, bo przez Padiș przejechać się nie da -
zapăda mare - dużo śniegu. Tłumaczę, że wcale nie, że
zapăda mica, a w zasadzie to nie ma go w ogóle:
apă (woda) i
piatra (kamienie) to i owszem, ale żeby
zapăda? - Nimic! (nic). Moje zapewnienia go nie przekonują - nie chce jechać i kropka. Trudno - myślę sobie - przyjdzie mi drałować pod górkę na piechotę, a potem jeszcze sześć godzin przez góry.
Zrezygnowany pytam, czy mógłbym kupić od niego jakieś jedzenie. Początkowo nie rozumie i proponuje mi podwózkę do leżącego jeszcze cztery kilometry dalej w dół drogi sklepu wielobranżowego. Wyraża przy tym wątpliwość, czy sklep ów będzie w święto otwarty. Tłumaczę jeszcze raz:
- Aș dori să cumpar ceva pentru mâncare din Dumneavoastra. Am banii.
- Ţi-e foame?
Kiwam głową. Mężczyzna łapie mnie za ramię i przez sień wpycha do kuchni gdzie w kaflowym piecu z żelazną płytą buzuje ogień i w izbie gorąco jest jak w piekle.
Przedstawia mnie swojej matce - o której mówi
bunica - babcia, która potraktowała mnie bez wyraźnego zdziwienia - ot jakby Polaków łażących po górach gościła co drugi dzień. I zaczyna wyciągać na stół: jajka świąteczne, kiełbasę, ciasta, chleb - nastawia wodę i gotuje w niej
sarmale în foi de varză (coś w rodzaju naszych gołąbków), które stawia przede mną na stole polewa obficie
smântână i każe: i jeść, i opowiadać.
W trakcie gdy powtarzam całą historię minionego dnia do kuchni schodzi się reszta rodziny: żona i dwie córki. Mężczyzna, najwyraźniej przejęty rolą gospodarza pyta mnie średnio raz na minutę, co jeszcze bym zjadł. A gdy kończę opowieść tłumacząc gdzie i jak spałem, otwiera butelkę
ţuica'i wypija cztery kieliszki pod rząd, poprawia piwem i pyta:
- Ești singur? - co wprawdzie znaczy czy jestem sam, ale minę ma jakby chciał zapytać, czy wszystkie klepki mam na swoim miejscu. Później raczy mnie wywodem o śniegu, o niebezpieczeństwach, niedźwiedziach, wilkach. Brakuje tylko Cyganów porywających dzieci z kołysek.
Gawędzimy sobie o tym i owym przez jakąś godzinę. Okazuje się, że ma na imię Ion, mieszka Huedin, a na Święta przyjechał do rodzinnej wioski. Skończył na Uniwersytecie geografię - ale pracuje jako kierowca ciężarówki, bo to bardziej dochodowe zajęcie. W 1991 roku był w Jugosławii - gdy komentuję, że przecież w tym czasie trwał tam
război opowiada, że widział z pewnej odległości jak Serbowie ostrzeliwali Bośnię.
Pytam go, czy istnieje jakaś inna droga do Stâna de Vale. Liczy coś pod nosem i mówi:
-
Suta cincizeci de kilometre - sto pięćdziesiąt kilometrów wokół gór. Stwierdzam więc, że czas na mnie - muszę bowiem wdrapać się na Padiș i stamtąd iść dalej - chociaż niespecjalnie mi się to uśmiecha, bo buty częściowo roztopione niemiło drapią ścięgna Achillesa na obydwu stopach, zapasów jedzenia żadnych, a na stopach mam paskudne, popękane już bąble - skutek nieplanowanych kilkunastu kilometrów nocnej wędrówki w mokrym obuwiu.
Bez większej nadziei sugeruję, że może mógłby podwieźć mnie przynajmniej kilka kilometrów pod górę - żebym oszczędził trochę czasu - jak uzna, że droga jest zbyt ryzykowna wysadzi mnie i pójdę sobie dalej.
Myśli chwilę - i zgadza się. Idzie po brata, który nadal mieszka w tej miejscowości i jako pracownik leśnictwa zna wszystkie okoliczne ścieżki. Jego żona tymczasem szykuje mi prowiant na drogę. Jest więc: pół kilo
slaniny, pęk listków
usturoi natural (chyba nazywa się to po polsku czosnek niedźwiedzi), pół bochenka chleba i kawałek ciasta.
Wsiadamy w czwórkę do Suzuki i jedziemy pod górę. Znowu siąpi.
Auto pomału, ale konsekwentnie pnie się po szutrowej drodze, a ja z zaciekawieniem obserwuję trasę, którą pokonałem w nocy w kompletnych ciemnościach. Wydaje mi się w pewnej chwili, że jesteśmy już zdecydowanie dalej niż obiecane parę kilometrów, ale że Ion się nie zatrzymuje - ja również nic nie mówię. Brat kierowcy, tłumaczy mi, że lepiej dla mnie byłoby iść na nogach drogą w kierunku Pietroasa, bo od Boga - jak mi wyjaśnia być może uda mi się złapać okazję i dojechać do drogi krajowej łączącej Pietroasa z Beiuș, skąd pozostałoby mi tylko wjechać do Stâna de Vale. Gdy wjeżdżamy w gęstą mgłę tuż przed Padiș - przyznaję mu rację.
Na przełęczy, gdy jestem święcie przekonany, że nastąpił już koniec naszej wspólnej podróży - moi towarzysze każą mi zostać w samochodzie, a sami zaczynają się dobijać do jednej z chałup w pobliżu schroniska w którym zamierzałem przenocować. Otwiera im łysy, brodaty mężczyzna, we wzorzystym polarze, który przypomina mi rok 1995 - bo takie się wówczas w Polskich górach nosiło. Dość długo i ostro dyskutują, w końcu łysy wzrusza ramionami i znika w chacie. Bracia tłumaczą mi, że facet był tu w nocy, słyszał, że psy szczekają dość długo, ale nie przyszło mu do głowy wstać z łóżka. W zamian usłyszał chyba zdrowy opieprz i radę, by na przyszłość trzymać swoje psy na uwięzi.
Ion zwozi mnie z przełęczy na drugą stronę masywu - droga wije się tu jak wąż - jest zdecydowanie bardziej stroma niż ta którą przebyłem w nocy. Nie protestuję, chociaż wiem, że robi znacznie więcej niż to do czego się zobowiązał.
W pewnej chwili zatrzymuje się i mówi:
- Słuchaj: zawiózłbym cię do Pietroasa, ale mam mało benzyny i nie mam pieniędzy. Jeśli z tobą tam pojadę starczy mi, żeby wrócić do Ponor, ale nie starczy, żeby dojechać do domu - bo to jeszcze pięćdziesiąt kilometrów dalej. A na tej drodze na przestrzeni stu kilometrów nie ma żadnej stacji. Jest jedna w Pietroasa - mogę cię tam zawieźć - ale będziesz musiał mi dać na benzynę. W przeciwnym razie - muszę teraz zawrócić. Pasuje ci to?
No pewnie, że pasuje i to jeszcze jak. Żegnamy się przy kawie jakąś godzinę później.
Do Stâna de Vale docieram około 14:00 autostopem i wynajętym (wraz z kierowcą) samochodem.
Gdy wracam do Timisoary postanawiam zdrzemnąć się godzinę i wstać o siódmej wieczór. Wstaję: o ósmej rano następnego dnia.